Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma przed sobą starą służącą, którą widział u Samsonowa.
— Matko Boska, o małoście mnie nie rozgnietli, gdzie tak gonicie, jak niespełna rozumu — jęknęła stara.
— Jakto? to wy? — pytał Mitia, oprzytomniawszy nagle.
— A skądże to znacie mnie, gołąbeczku? — przemówiła staruszka, zupełnie już innym tonem — nie mogę was poznać w tych ciemnościach.
— Wy służycie u Kuźmy Kuźmicza? — pytał Dymitr.
— A jakże, gołąbeczku, od niego idę, bo mi kazał list zanieść do Prochorycza.
— Powiedzcież matko, czy jest tam u was jeszcze Agrafia Aleksandrówna? Sam ją do waszego pana odprowadzałem.
— Była, była, ale już poszła. Opowiadała coś Kuźmie Kuźmiczowi, że się strasznie śmiali, a potem odeszła.
— Jakto? odeszła! — krzyknął Mitia — a gdzież poszła?
— Do domu pewnie; posiedziała może dziesięć minut i poszła sobie.
— Kłamiesz, jędzo przeklęta! — wrzasnął Dymitr, wstrząsając gwałtownie staruchą, która krzyknęła przerażona, ale zanim zdołała się opamiętać, tamten już znikł bez śladu. Skierował się, oczywiście, do mieszkania Gruszy i wpadł prosto do kuchni, gdzie Fenia wraz z matką swą Matreną przyjęła go z nieopisanym przestrachem. Upłynęło już cztery godziny od wyjazdu Gruszy do Mokroje; obie sługi bały się bardzo wizyty kapi-