Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dal odemnie tę rozpacz. Wszakże ty robisz cuda, Panie, dla takich, jak ja, grzeszników. Więc spraw to, spraw, niech starzec żyje, a wówczas ja nie będę mordercą. Hańbę skradzionych pieniędzy potrafię zmyć i zgładzić. Znajdę je choćby pod ziemią i zwrócę, komu należy. Śladu nie zostanie hańby i wzgardy, w której żyłem dotąd. Ale nie! o nie! to podłe, małoduszne rojenia. Przeklęty, przeklęty jestem.”
Mimo to wszystko, czuł, że jasny promyk nadziei świeci mu jednak w tych ciemnościach.
Coś rwało go z powrotem do tych izb, gdzie królowała ona, władczyni jego życia. „Czyż jedna godzina jej miłości nie warta całego choćby życia męki i hańby?” Taka myśl dzika chwyciła go za serce. „Do nóg”, tam do niej, byle ją widzieć, byle słuchać jej głosu. Poza tem nie myśleć o niczem, o wszystkiem zapomnieć, chociażby na noc jedną, na tę jedną noc.
W progu natknął się na wychodzącego Tryfona Borysowicza, który wyglądał czegoś posępnie, jakby mu coś dolegało.
— Ty czego, Borysowicz? szukałeś mnie może?
— Nie, nie pana, a pocóżbym miał was szukać — odparł oberżysta jakby niechętnie. — A pan zkąd wraca?
— A ty czego taki? Gniewasz się może, że zabawa trwa tak długo? Poczekaj, za chwilę skończymy.
— Ale proszę, proszę, jak najdłużej. Ile państwo sobie życzą.