Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To potem, jeśli wasza łaska — uśmiechnął się Maksymow.
— Dobrze, dobrze.
Mitia czuł, że mu gore w głowie.
Wybiegł do sieni, a ztamtąd na ganek i stał tak chwilę, poddając się świeżemu chłodowi nocy. Chłód ten orzeźwił go. Stał tak sam jeden w ciemności i nagle chwycił się obu rękami za głowę. Rozpierzchłe jego myśli i uczucia zaczęły się skupiać, a ze skupienia tego trysnęło nagle światło przerażające, straszne. „A gdyby tak zastrzelić się natychmiast? Kiedyż, jak nie teraz?” Pójdzie po pistolety i zastrzeli się tu w tem samem miejscu i wreszcie będzie wszystkiemu koniec. Wczoraj jeszcze, gdy leciał tutaj, zostawiając za sobą hańbę, zbrodnię i tę krew przelaną, było mu jednak o wiele lżej. Wtedy życie było już dla niego skończone, ona stracona na zawsze, zgubiona, oddana innemu. Wtedy łatwo mu było myśleć o samobójstwie, taki koniec zdawał się być nieuchronny, konieczny, naturalny. Ale dziś? dzisiaj to widmo rozwiało się bez śladu. Ów straszny człowiek, ukochany Gruszy, pierwszy jej, najważniejszy, jedyny, stał się naraz czemś tak błahem, śmiesznem i nieznaczącem, nad czem nie godziło się nawet zatrzymywać myśli. Było to coś, co można było wynieść do drugiego pokoju i na klucz zamknąć, zkąd już więcej nie wróci. Grusza wstydzi się przeszłości, a z oczu jej widać aż nadto, kogo dziś kocha. Więc teraz dopiero zaczyna się naprawdę życie. Ale czyż wolno mu żyć?
Nie wolno, nie, on przeklęty. „O Boże, od-