Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiem ci jedno słówko, — szepnęła, podnosząc twarz ku niemu. — Powiedz mi, kogo ja kocham? Jest tu pewien człowiek, którego kocham, ale który? Ty tylko powiedzieć mi potrafisz. — Na twarzy, jej nabrzmiałej od płaczu, zaigrał uśmiech, a oczy jej błysnęły w ciemności. — Jakeś ty wszedł sokole, wtedy jeszcze, gdyś tu przyjechał, serce we mnie zamarło, a potem szepnęło mi wnet „Głupia! oto ten którego kochasz”. Wszedłeś i wszystko wyjaśniło się nagle. Aleś ty się bał. „Czego on się boi? myślałam?”
— A byłeś taki zalękniony, że słowa nie potrafiłeś wyrzec. Przecież ty nie z tych, coby się kogo mogli lękać. Mnie się on boi, — pomyślałam, tylko mnie. A przecież kazałam ci powiedzieć przez Aloszę, że kochałam cię raz, całą godzinę. I ja głupia mogłam myśleć, że po tobie będę mogła kochać kogo innego. Czy przebaczysz, Mitia? Czy mi darujesz? Czy mnie kochasz? Czy kochasz?
Zerwała się z miejsca i położyła mu ręce na ramionach; Mitia, niemy ze szczęścia, patrzył jej w oczy, patrzył na twarz jej, na uśmiech, aż naraz porwał ją w objęcia i całować począł.
— A przebaczysz, że ci tak dokuczałam? Ze złości to robiłam. Ze złości, starego twego doprowadziłam do utraty rozumu. Pamiętasz, jakeś ty raz u mnie pił, a potem rzuciłeś o ziemię kieliszkiem i roztłukłeś go?
Zapamiętałam to sobie, i dziś, jadąc tutaj, roztłukłam także kielich za podłe serce moje. Mitia! sokole! czemu mnie nie całujesz? Pocałował raz