Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nią. Ona zaś siedziała na krześle, na zwykłem miejscu i roztkliwiała się. Przyzywała wszystkich do siebie, dziewczęta całowała gdy która do niej podeszła, albo niekiedy żegnała je ręką. Chwila jeszcze, a wybuchnęłaby łkaniem. Bawił ją bardzo starowina, jak nazywała Maksymowa. Ten podbiegał co chwila do niej i całował ją po rękach, każdy paluszek z osobna. Potem wykonał jeszcze jeden solowy taniec, przy akompaniamencie piosenki, którą sam śpiewał.
— Daj mu co Mitieńka, podaruj mu co, on biedny, potrzebujący, — prosiła Grusza. — Och! biedni ci, którym się krzywda dzieje. — Wiesz, Mitia, ja do klasztoru pójdę. Alosza powiedział mi dziś takie słowa, że mi na życie starczą. — Dziś szaleć jeszcze będę, ale jutro do klasztoru. — Dziś szaleć chcę. Ludzie dobrzy, cóż to złego? Bóg daruje. O ja! gdybym mogła, tobym wszystkim, wszystkim darowała. Pójdę po świecie i wszystkich będę o przebaczenie prosić. — „Dobrzy ludzie, powiem, darujcie głupiej babie, ot co”! — Zwierzę ja byłam, to i cóż, modlić się chcę, ot co. Dobrze żyć na świecie. Ach, Mitia niech się oni bawią. Ludzie dobrzy są, wszyscy, co do jednego. Nędzni my wszyscy, a przecie dobrzy. I ja dobra jestem. Chodźcie tu wszyscy do mnie i powiedzcie, pytam was, dlaczego ja taka dobra jestem. — Tak bredziła Grusza, coraz mniej przytomna, aż wreszcie oświadczyła stanowczo, że i ona musi zatańczyć. Wstała z krzesła, ale nie mogła utrzymać się na nogach. — Mitia nie dawaj mi więcej wina, wszystko krąży dokoła mnie, i piec i pokój cały. Ale przecie bę-