Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzenia. Czy masz pan jakie dowody na poparcie słów swoich?
— A właśnie, że nie mam. Ten pies Smerdiakow nie wróci z tamtego świata, aby świadczyć za mną. Dowodów wam trzeba? czy drugą jeszcze paczkę pieniędzy? jedna wam nie wystarcza? Nie, nie mam żadnych dowodów, ani świadków, z wyjątkiem wprawdzie jednego — dodał, uśmiechając się z zamyśleniem.
— Któż to jest? — pytał sędzia.
— A! taki sobie jegomość, z ogonem i z rogami. Nieprawdziwy? co? „Le diable n’existe point”. Taki, powiadam wam, podły, marny czart, — dodał, przestając się nagle uśmiechać i przybierając ton poufny. Musi tu być, z pewnością, gdzieś ukryty, ot, choćby tam, pod tym stołem z dowodami, gdzież by był, jak nie tam? Widzicie ja mu powiedziałem stanowczo, że milczeć nie będę, a on zaczął ze mną o okresach geologicznych. No! wypuścił na wolność brata mego, to zwierz, ale hymn zaintonuje, bo jemu lekko na duszy. O! za dwie sekundy radości, oddałbym kwadryliony kwadrylionów. Czy to rozumiecie? Jakie to wszystko głupie! Czemuż mnie nie bierzecie, zamiast brata mego? po to przecie przyszedłem.
I cóż mi szkodzi, że pijana kanalia zawyje chórem „Oj, pojechał Wańko w Piter”. Och, jakie to wszystko u was głupie, — dodał, odwracając się powoli i patrząc uważnie na publiczność.
Ale w sali już zakotłowało. Alosza rzucił się na brata, przedtem jednak woźny uchwycił go silnie za ramię.
— A to co znowu? — krzyknął Iwan, patrząc