Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śledczy, usiłując przyprowadzić do równowagi rozegzaltowanego własnemi słowami Dymitra. — Przedewszystkiem zechciej pan odpowiedzieć nam zupełnie wyraźnie na jedno pytanie. Podobno nie lubiłeś pan swego ojca i byłeś z nim w ciągłym sporze. Przed kwadransem nawet zawołałeś pan: „Nie zabiłem, chociaż chciałem zabić”.
— Czy ja tak zawołałem? Może być, ostatecznie. Na nieszczęście chciałem go istotnie zabić, i to nie raz. Na nieszczęście.
— Chciałeś go pan zabić? A czy nie zechciałbyś pan objaśnić nas, co było przyczyną tak wielkiej pańskiej nienawiści do ojca?
— Cóż tam objaśniać? — odparł posępnie Mitia, wzruszając lekceważąco ramionami. — Nie ukrywałem moich uczuć, całe miasto wiedziało o nich. W restauracyi, w cukierni, niedawno jeszcze w celi starca mówiłem o nich otwarcie. Kilka dni temu uderzyłem ojca i omal go nie zabiłem, i to przy świadkach. Fakta krzyczą przeciw mnie, sam to przyznaję. Ale uczucia, panowie, uczucia, to inna rzecz. Wprawdzie zdaje mi się, że do uczuć moich nie macie prawa, że jednak nie ukrywałem ich i dawniej, owszem, mówiłem o nich głośno, we wszystkich miejscach publicznych, więc i przed wami nie będę robił tajemnicy. Widzicie panowie, ja rozumiem, że są na mnie straszne poszlaki. Krzyczałem na głos, że ojca zamorduję, a tu zamordowali go w istocie. Któż więc inny mógł zabić, jeśli nie ja? Cha, cha. Sam jestem do głębi poruszony, myśląc, ktoby go mógł zabić? Powiedzcie mi więc panowie, gdzie go zabili? jak? czem? Żądam od was