Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już źle, kiedy on i przedemną strach czuje; aż się nogi podemną ugięły ze strachu, że nie otworzy mi drzwi i nie wpuści do pokoju, a wtedy wszystkoby przepadło. Wtedy przyszło mi na myśl wystukać umówione znaki i, dziwno, na słowa mi nie wierzył, a gdy tylko znaki wystukałem, zaraz drzwi otworzył. Wszedłem, ale on stoi, zagradza mi drogę, abym nie szedł dalej. „Przyprowadź ją tutaj”, mówi. A ja mu na to: „A kiedy boi się wejść, krzyku się zlękła i schowała się w krzaki. Niech ją pan sam zawoła, przed okno.” A on, jakby coś czuł, nie chce odemnie odejść; ja pierwszy podszedłem do okna, wychyliłem się i zacząłem wołać. „Ona tu jest, śmieje się do pana.” Jak tylko to posłyszał, że się to w niej bezrozumnie kochał, skoczył do okna i cały się wysunął, wypatrując. Wtedy to wziąłem ze stołu żelazny przycisk, ten, pan wie, co tam zawsze leży, przeszło trzy funty waży i, rozmachnąwszy z całej siły, uderzyłem go w ciemię. Osunął się odrazu bez jęku, a ja poprawiłem drugi i trzeci raz. Wtedy dopiero zwalił się na ziemię, na wznak, cały we krwi. Otarłem przycisk, opatrzyłem swoje ubranie; żadnej na mnie plamki nie było, nigdzie krew nie bryznęła. Poszedłem w kąt, wyjąłem pieniądze z za obrazu, rzuciłem kopertę na ziemię i różową wstążeczkę. Poszedłem do ogrodu, trzęsąc się, jak w febrze, poszedłem do tej jabłoni z dziuplą, pan wie. Dawno już sobie to miejsce upatrzyłem. Zawinąłem pieniądze w papier, potem w przygotowaną umyślnie szmatkę, i zasunąłem je głęboko w wydrążony pień. Le-