Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pożegnał mnie wtedy i odszedł, zdecydowany, jakoby, na wszystko. Mimo to, przez dwa tygodnie jeszcze przychodził do mnie dzień po dniu, przysposabiając się, niby, do stanowczego kroku. Zmęczył mnie wówczas bardzo. Czasem przychodził w dobrem usposobieniu, mówiąc:
— Wiem dobrze, że skoro tylko wyznam prawdę, ziemia stanie się dla mnie rajem. Czternaście lat żyłem w piekle. Takie cierpienia... przyjmę je chętnie i od tej chwili żyć zacznę.
Teraz nietylko bliźnich, ale dzieci własnych kochać nie śmiem.
Wtedy odchodził jakby pocieszony, a nazajutrz wracał w zupełnie już innym nastroju, przychodził blady, gniewny i mówił drwiąco:
— Cóż pan tak na mnie patrzy? Ciekawość pana bierze, czym już złożył wyznanie. Nie tak to łatwo, jak się panu zdaje. Może i wcale tego nie zrobię. Co? czy zrobi pan wtedy na mnie doniesienie do policyi?
Bałem się wówczas spojrzeć na niego, zmęczony byłem śmiertelnie, a duszę miałem pełną łez, sen nawet odbiegł mnie zupełnie.
— Idę prosto od żony — mówił dalej. — Czy pan rozumiesz, co to jest żona, dzieci. Gdy wychodzę, wołają za mną: „Dowidzenia, tatusiu, powracaj prędko, to będziesz nam czytał bajeczki”. Nie, takich rzeczy pan nie możesz zrozumieć, cudza bieda rozumu nie uczy.
Oczy mu błysnęły, usta zadrżały, uderzył z taką siłą pięścią w stół, że wszystko podskoczyło.
— I po co robić taką rzecz? po co? Czy to