Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aj! aj, co robicie, palce mi połamiecie, — zaśmiał się Kałganow. — Jak można tak mocno ściskać?
— On tak zawsze, — odezwała się wreszcie Grusza, z trochę jeszcze niepewnym uśmiechem. Doszła widocznie do przekonania, że Mitia nie będzie robił awantr, ale wpatrywała się w niego z ciekawością i niepokojem, nie wyobrażała sobie bowiem nigdy, że w ten sposób postąpi, czekała więc, co dalej będzie.
— Witam szanownego pana — odezwał się słodko gruby Maksymow. Mitia rzucił się do niego z wielką serdecznością.
— A i pan tutaj, bardzo, bardzo rad jestem, że pana widzę. Panowie... ja...
Tu znów zwrócił się do jegomościa z fajką, uważając go widocznie za główną personę.
— Leciałem tu jak strzała. Chciałem ostatni dzień i ostatnią godzinę mego życia spędzić w tem miejscu, w tem samem zupełnie miejscu, gdzie i ja także gościłem moją królowę. Daruj pan, — krzyknął znów, — przyleciałem tu, ale się nie bójcie. To ostatnia noc moja, wypijemy na zgodę. Zaraz tu wino przyniosą, pozwolisz, panie. Chce mi się wina, muzyki, szumu, gwaru. Niech będzie to samo, co wtedy. Niech wspomnę dzień radości mojej w tę ostatnią noc. — Ostatnie słowa uwięzły mu w gardle. Chciał coś jeszcze mówić, ale nie mógł i tylko tłumione jakieś krzyki wydzierały się z jego ust. Obcy pan patrzył na niego z niedowierzaniem.
— Jeżeli moja królowa niema nic przeciw temu — zaczął wreszcie.