Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozśmieli się wszyscy co, do jednego. „Czemużeś nam tego odrazu nie powiedział? teraz się wszystko wyjaśnia, do mnicha sąd wojenny niema prawa”. Od tego czasu pokochali mnie wszyscy, nawet przeciwnicy moi i oskarżyciele, każdy miał dla mnie miłe słowo, żałować mnie nawet poczęli, i starali się zmienić moje postanowienie. Taż sama zmiana zaszła i w usposobieniu miejscowego towarzystwa, zapraszano mnie i goszczono wszędzie, żartowano, niby, ze mnie, ale naogół polubili mnie wszyscy. Sprawa naszego pojedynku została zatuszowana przez władze, które patrzyły przez szpary na to zajście, tembardziej, że nie było właściwie przelewu krwi.
Słuchano teraz chętnie wszystkiego, co mówiłem, uważając mnie za człowieka wielce oryginalnego. „Nie jesteście w stanie pojąć wielu rzeczy — mówiłem im, — bo świat na inne teraz wszedł drogi, tak, że uważamy kłamstwa za prawdę i jedni od drugich kłamstwa się tylko domagamy. Ot, ja np. raz w życiu postąpiłem uczciwie, to zaczęliście mnie uważać za cokolwiek niespełna rozumu, mimo, że jesteście mi życzliwi, śmiejecie się ze mnie”. Naraz podniosła się z grona dam młoda osoba, której obecności nie zauważyłem, bo towarzystwo było liczne, i dopiero teraz spostrzegłem, że jest to moja dawna ukochana, z której przyczyny był pojedynek. „Pozwól pan sobie powiedzieć, — rzekła mi, — że ja pierwsza nietylko że się z pana nie śmieję, ale mam dla pana najwyższy szacunek i wdzięczność, za to, co pan zrobił”. Zbliżył się i mąż jej, a za nim wielu innnych,