Pieniądz (Zola)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pieniądz | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1891 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | L'Argent | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
EMIL ZOLA.
PIENIĄDZ.
(l’ARGENT)
przekład M. Dz.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1891. Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Іюня 1891 г.
W Drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.
|
Jedenasta biła na Giełdzie, gdy Saccard wszedł do restauracyi Champeaux. Stanąwszy na progu sali biało malowanej, zdobnej złoconemi sztukateryami, powiódł oczyma po małych stoliczkach, przy których siedzieli goście ożywioną rozmową zajęci. Na twarzy jego odbiło się zdumienie, gdy nie znalazł wpośród nich człowieka, którego spodziewał się tu zastać.
Ujrzawszy w pośród żywo uwijającej się służby kelnera, który biegł roznosząc półmiski:
— Słuchaj no! — zawołał — czy Huret nie był tutaj?
— Nie, proszę pana, nie było go dotąd.
Saccard rozejrzał się raz jeszcze i usiadł przy stojącym we framudze okna stoliku, od którego w tej chwili wstawał gość jakiś. Przekonany, że przybył zapóźno, zwrócił się do okna, badawczem spojrzeniem przeprowadzając przechodniów. Wtedy nawet, gdy zmieniono mu nakrycie, nie zadysponował odrazu, lecz oczy miał zwrócone na plac, który wesoło wyglądał w pogodny dzień majowy. O tej porze gdy wszyscy siedzieli przy śniadaniu, plac był pusty prawie: nikogo widać nie było na ławkach stojących w cieniu kasztanów, które wabiły oko świeżą, delikatną zielenią; długi szereg dorożek stał wzdłuż sztachet ogrodowych; omnibus idący od Bastylii a zatrzymujący się na rogu ulicy przed budką kontrolerską nie zabrał ani nie wysadził żadnego pasażera. Słońce dogrzewało silnie, oblewając jasnemi blaski gmach cały, wyniosłą kolumnadę, posągi i obszerny peron, na którym widniały tylko krzesła uszykowane we wzorowym porządku jak żołnierze.
Saccard odwrócił się wreszcie od okna i ujrzawszy przy sąsiednim stoliku agenta Mazaud, wyciągnął ku niemu rękę.
— Ach! to pan! Dzień dobry!
— Dzień dobry! — odrzekł Mazaud, z roztargnieniem ściskając podaną sobie rękę.
Był to niskiego wzrostu, żywy, przystojny brunet, który w trzydziestym drugim roku życia objął kantor w spadku po jednym z wujów. W tej chwili całą jego uwagę zaprzątała rozmowa z siedzącym naprzeciwko sławnym Amadieu, otyłym mężczyzną o rumianej wygolonej twarzy. Szanowano go powszechnie na giełdzie od czasu sławnej jego spekulacyi akcyami kopalni Sassis. Gdy walory te spadły do piętnastu franków za sztukę i gdy miano za waryata każdego, kto je kupował, Amadieu na los szczęścia, bez żadnego wyrachowania włożył w ten interes dwakroć sto tysięcy franków, stanowiące cały prawie jego majątek. Skutkiem odkrycia obfitej żyły kruszcu, akcye kopalni podniosły się do tysiąca franków, na czem właściciel ich zarobił około piętnastu milionów i głupia operacya, która wydawała się na razie czynem człowieka pozbawionego zdrowych zmysłów, uczyniła go nagle jedną z potęg finansowych. Kłaniano mu się nisko i co dziwniejsza, zasięgano jego rady. On jednak nie dawał już żadnych zleceń, dumny ze swego genialnego porywu, który niby legenda krążył z ust do ust na giełdzie. Mazaud marzył widocznie o tem, aby pozyskać w nim nowego klienta.
Nie mogąc zdobyć od Amadieu nawet uprzejmego uśmiechu, Saccard zagadnął siedzących naprzeciwko trzech znajomych spekulantów, pp. Pilleraut, Moser i Salmon.
— Dzień dobry! Jak się macie?
— Jako tako. Dzień dobry!
Ale w obejściu i tych ludzi także uczuł chłód, z niechęcią prawie graniczący. Wysoki, chudy, szorstki w ruchach Pillerault przypominał dawnych błędnych rycerzy kościstą twarzą i nosem spiczastym jak klinga szabli. Zachowanie się jego cechowała swoboda właściwa graczom, którzy hołdują zasadzie nagłych zwrotów. Utrzymywał on, że przegrywał zawsze, ilekroć się namyślał. Była to szeroka natura zwyżkowca, dążącego wciąż ku zwycięztwu. Moser przeciwnie niskiego wzrostu, z żółtą cerą twarzy, trawiony chorobą wątroby rozwodził ustawicznie żale, lękając się zgubnych a nagłych kataklizmów. Ostatni wreszcie z tego grona, Salmon, postawny mężczyzna, walczący wytrwale ze zbliżającym się piątym krzyżykiem, z bujną, gęstą czarną jak atrament, brodą, posiadał opinię niezrównanie zręcznego spekulanta. Z niczem się nigdy nie zdradzał; zapytany, uśmiechem tylko odpowiadał; nikt nie wiedział, kiedy gra i na co. Projektów innych towarzyszy słuchał zazwyczaj z miną tak tajemniczą, że Moser, zwierzywszy mu swe zamiary, biegł nieraz zmieniać poprzednio dane zlecenie.
Zrażony obojętnością znajomych, Saccard wyzywającem, gorączkowem spojrzeniem obrzucił innych gości. Skinieniem głowy powitał go tylko wysoki młody człowiek, siedzący o parę stolików dalej. Był to piękny Sabatini, grek o śniadej pociągłej twarzy, rozjaśnionej dwojgiem przepysznych czarnych oczu lecz zeszpeconej złośliwym, niepokój zdradzającym ust wyrazem. Uprzejmość tego młokosa dopełniła miary jego rozdrażnienia. „Niezawodnie jest to ulubieniec kobiet, wyrzutek którejkolwiek z giełd zagranicznych — pomyślał Saccard. Piękny grek niewiadomo zkąd zjawił się na rynku zeszłej jesieni. Podczas upadku jakiegoś banku widziano go już przy robocie jako słomianego człowieka; wyszukanemi manierami i nigdy niestrudzoną uprzejmością dla tych nawet, którzy najmniej na nią zasługiwali, zjednywał sobie zaufanie kosza[1] i kulisy[2].
— Co pan każe sobie podać? — w tej chwili ozwał się obok Saccarda głos kelnera.
— Wszystko mi jedno. Podaj mi zresztą kotlet i szparagi.
Kelner zawrócił się, lecz Saccard przywołał go znowu.
— Czy wiesz z pewnością, że pan Huret nie był tu przedemną? Może już wyszedł?
— Nie, proszę pana. Jestem pewien, że go tu dotąd nie było.
Niewesołem w istocie było położenie Saccarda po zaszłej w październiku katastrofie, skutkiem której musiał raz jeszcze zlikwidować swój interes, sprzedać pałac w parku Monceaux położony i przenieść się do wynajętego mieszkania: teraz tacy tylko ludzie jak Sabatini mu się kłaniają... gdy wszedł do restauracyi, w której niegdyś królował, wszyscy nie zwracali oczu na niego, nie witali go dłoni uściskiem. Dobrym był graczem, nie oburzał się na skutki ostatniej tej skandalicznej i zgubnej operacyi, z której zaledwie wyszedł cało, ale cała jego istota pałała żądzą odwetu. Nadewszystko zaś gniewała go nieobecność Hureta, który przyrzekł najuroczyściej, że stawi się tutaj o jedenastej, aby mu zdać sprawę z rezultatu swoich zabiegów. Saccard polecił Huretowi porozumienie się z bratem swoim Rougonem, ministrem stojącym wtedy u steru władzy. Huret, uległy deputowany, kreaturą wielkiego męża stanu będący, zawinił jedynie jako pośrednik. Czy podobna jednak, aby Rougon, człowiek, dla którego wszystko było możliwem, nie podał mu ręki w nieszczęściu? Nigdy nie był dla niego dobrym bratem. Nic dziwnego, że minister gniewa się na niego po tej katastrofie, że z obawy narażenia własnego stanowiska zerwał z nim jawnie stosunki, ale czyż podczas tych sześciu miesięcy nie powinien był przyjść mu z pomocą? Czy i teraz będzie miał serce odmówić mu poparcia, o które prosił za pośrednictwem osoby trzeciej, nie śmiejąc narazić się na wybuch gniewu wszechwładnego brata? Jedno jego słowo mogło znów postawić go na nogi i rzucić mu pod stopy wielki a podły Paryż.
— Jakie wino pan każe? — zapytał kelner.
— Wasze zwykłe bordeaux.
Tak rozmyślając, Saccard nie czuł głodu, zapomniał o kotlecie, który stygnął na talerzu. Nagle cień jakiś padł mu na serwetę i zwrócił jego uwagę. Podniósł oczy: Massias, remisyer, krępy pucołowaty chłopak chodził od stolika do stolika z cedułą w ręku. Saccard znał go od dziecka; nie dziw więc, że uczuł się głęboko dotkniętym, gdy chłopak minął go, nie zatrzymując się wcale i podszedłszy do innego stolika, podał cedułę Moserowi i Pillerautowi. Zajęci ożywioną rozmową spekulanci zaledwie rzucili okiem na cedułę... nie... innym razem może, dzisiaj nie dadzą żadnych zleceń... Remisyer nie śmiejąc zaczepiać sławnego Amadieu, który rozmawiał półgłosem z Mazaud i spożywał sałatę z homara, zbliżył się do Salmona. Milczący spekulant wziął cedułę, długo jej się przypatrywał i oddał, słowa nie mówiąc. Tymczasem coraz większy ruch powstawał w sali. Co chwila wchodzili nowi remisyerzy z trzaskiem zamykając drzwi za sobą. W całej sali rozlegały się głośne rozmowy, gorączka spekulacyjna rosła w miarę zbliżania się chwili walki. Saccard, który nieustannie zwracał wzrok ku oknu, widział, że plac przed giełdą zaludnia się stopniowo, powozy i piesi napływają falą a na schodach w promieniach słońca skąpanych ukazują się ludzkie postacie, do plam czarnych zdala podobne.
— Powtarzam panom — tonem rozpaczy dowodził Moser — że dodatkowe wybory z d. 20 marca są nader niepokojącym objawem... Bądź co bądź, cały Paryż przeszedł już na stronę opozycyi.
Pillerault wzruszył tylko ramionami.
— Cóż w tem groźnego, że Carnot i Garnier Pagès stanęli w szeregach lewicy?
— Jest to zupełnie to samo co z kwestyą księstw — podjął znowu Moser — kwestya ta pociągnie za sobą bardzo skomplikowane następstwa. Tak jest! to nie ulega wątpliwości! Śmiej się pan sobie... Nie twierdzę, żebyśmy mieli wypowiadać wojnę prusakom, chcąc im przeszkodzić do zagarnięcia Danii... ale były tu różne sposoby postępowania. Tak, tak, niepodobna nigdy przewidzieć do czego dojdzie, jak tylko grube ryby rzucą się na drobniejsze. Co zaś do Meksyku...
Głośny wybuch śmiechu Pilleraulta, który dnia tego był w przystępie zadowolenia z całego świata, przerwał mu dalszą mowę.
— Ach! nie nudźże nas pan swojemi obawami o Meksyk. Według mnie, sprawa ta stanie się świetną kartą naszej historyi... Gdzież u licha dostrzegasz niebezpieczne objawy w istnieniu cesarstwa? Czyż w styczniu pożyczka trzystu milionów nie została pokrytą przeszło piętnaście razy?... Szalony, szalony to tryumf! Słuchaj pan! przekonamy się kto miał słuszność za trzy lata... tak, w 1867 r. podczas wystawy powszechnej, którą cesarz teraz właśnie zatwierdził.
— Powiadam wam, że wszystko idzie jak najgorzej! — uparcie obstawał przy swojem Moser.
— Dajże mi pan święty spokój! Dobrze się dzieje i basta!
Salmon ze znaczącym uśmiechem spoglądał na nich kolejno. Saccard zaś, słuchając tej rozmowy zestawiał w myśli trudności swego położenia z przewrotem, którego zwiastuny ujawniać się zaczynały w cesarstwie. Czyż teraz, gdy powalono go na ziemię i cesarstwo to, które go stworzyło, ma również zachwiać się, z wyżyn świetności i blasku runąć w głąb otchłani niedoli?.. Ach! od lat dwunastu kochał on ten rząd gorąco! Bronił go zawsze; czuł, że pod jego opieką żyje, wzrasta, że zeń siły żywotne czerpie, podobny drzewu, które grunt odpowiedni znalazłszy, głęboko zapuszcza korzenie. A jeżeli brat wyrwie go z tego gruntu, wykreśli z rzędu jednostek powołanych do udziału w tem bogactwie? O nie! bogdajby wszystko runęło przedtem i w proch się rozsypało pośród szalonych orgij i upojeń!
Zatopiony we wspomnieniach, Saccard czeka na szparagi, ciałem tylko obecny w sali, w której ruch i gwar wzmaga się z każdą chwilą. W zwierciadle wiszącem na przeciwległej ścianie widzi odbicie własnej postaci i patrzy na nie ze zdziwieniem. Brzemię lat minionych nie zdołało przygnieść go swym ciężarem: w pięćdziesiątym roku życia wygląda na trzydzieści ośm lat najwyżej... szczupły jest i żywy jak młodzieniec. Przeciwnie nawet, lalkowata twarz jego, śniada i zapadła, spiczasty nos, małe błyszczące oczy ukształtowały się niejako z wiekiem, nabrały uroku niespożytej młodości. W gęstych jeszcze włosach nie przeświecała ani jedna nitka srebrna.
Pogrążony w zadumie, Saccard przywodził sobie na myśl chwilę, gdy nazajutrz po zamachu Stanu znalazł się na bruku paryskim głodny, z pustką w kieszeni a żądzą niezaspokojonych pragnień w duszy. Ach! jakże żywo stawał mu przed oczyma ów pierwszy wieczór spędzony w Paryżu, gdy nie rozpakowawszy nawet tłomoczka wybiegł był na miasto w wykrzywionych butach i w zakurzonym paltocie! Zdawało mu się wtedy, że świat cały stoi przed nim otworem. Od owego wieczoru niejednokrotnie wznosił się bardzo wysoko; miliony falą płynęły mu przez ręce a jednak nigdy nie posiadł fortuny jak niewolnicy swojej, jak rzecz materyalną, własność jego stanowiącą: zawsze mrzonka tylko i ułuda napełniała jego kasę, z której złoto wypływało niewidocznemi jakiemiś szparami. I teraz oto znalazł się znów na bruku jak w owej dawno minionej epoce rozpoczynania karyery, równie głodny, nienasycony, dręczony ustawicznem pożądaniem uciech i zdobyczy. Wszystkiego zakosztował, w niczem zadowolenia znaleźć nie mogąc, mniemając, że nie znalazł nigdy czasu, ani sposobności do gruntownego poznania spraw i charakterów ludzkich.
W tej chwili czuł on całą nicość istoty na bruk rzuconej, cierpiał nad swą małością stokroć więcej, niż wchodzący na drogę życia młodzieniec, któremu nadzieja i złudzenie dodaje otuchy. Gorączką ogarnięty, pragnął rozpocząć na nowo całą swoją działalność, by wszystkiem niepodzielnie owładnąć, wznieść się wyżej niżeli kiedykolwiek się wznosił i zdeptać stopą ujarzmioną stolicę. Pozór bogactwa nie wystarczał mu teraz; marzył on o trwałym gmachu fortuny, o prawdziwem królestwie złota, o tryumfie na pełnych workach.
Ostry i przenikliwy głos Mosera rozpoczynającego na nowo swoje dowodzenia, wyrwał go z zadumy.
— Wyprawa do Meksyku kosztuje czternaście milionów miesięcznie, jak tego Thiers dowodzi... Doprawdy ślepym być trzeba, aby nie widzieć, że większość jest zachwiana w Izbie. W lewicy zaledwie trzydziestu członków teraz zasiada. Cesarz nawet rozumie, że utrzymanie absolutyzmu stało się niemożliwem i sam występuje jako rzecznik praw wolności.
Pillerault nie odpowiadał na te argumenta, uśmiechając się tylko pogardliwie.
— Zdaje wam się, że rynek jest solidny a interesy idą doskonale. Poczekajcie tylko, do czego obecny stan doprowadzi. Za wiele burzono i odbudowywano w Paryżu. Olbrzymie roboty publiczne pochłonęły wszystkie oszczędności. Co się zaś tyczy bogatych domów kredytowych, które napozór tak świetnie stoją, niech no tylko jeden z nich runie a zobaczycie jak wszystkie kolejno bankrutować zaczną. Nie biorę już tego w rachubę, że lud się burzy. Przyznaję, że międzynarodowe stowarzyszenie robotników, utworzone w celu poprawy bytu warstw pracujących, przeraża mnie niewypowiedzianie. W całej Francyi przejawia się ruch jakiś, prąd rewolucyjny, który z dniem każdym się wzmaga. Powiadam wam, że robak toczy piękny owoc. Zobaczycie, że wszystko w gruzy padnie.
Wszyscy żywo temu zaprzeczyli... Widocznie cierpienie wątroby usposabiało go tak pesymistycznie... Podczas całej rozmowy, Moser na chwilę nie spuścił oka z sąsiedniego stolika, przy którym Mazaud i Amadieu gawędzili półgłosem, pomimo gwaru panującego w sali. Przyciszona ich rozmowa od tak dawna trwająca wzbudziła ogólny niepokój... O czemże oni szeptali?.. Co mieli sobie do powiedzenia?.. Bezwątpienia Amadieu daje jakieś zlecenia lub knuje zamach? Już od trzech dni niepokojące pogłoski o robotach sueskich krążyły na giełdzie. Moser przymrużył oczy i zniżywszy także głos, dorzucił:
— Czy wiecie, że anglicy chcą tam podobno przeszkodzić robotom? Może nawet przyjdzie do wojny...
Doniosłość tej wieści sprawiła silne wrażenie, któremu Pillerault nawet ostać się nie zdołał. Nie! to niepodobne do uwierzenia!.. A jednak groźne przypuszczenie obiegło w mgnieniu oka wszystkie stoliki, nabierając cech faktu niewątpliwego: Anglia postawiła ultimatum, żądając natychmiastowego zawieszenia robót. Widocznie Amadieu o tem tylko rozmawiał z Mazaudem, polecając mu sprzedaż wszystkich akcyj Suezu. W powietrzu przesyconem tłustemi wyziewami rozlegał się szmer panicznego strachu oraz brzęk talerzy, które służba sprzątała ze stołów. Ogólne wzburzenie wzmogło się jeszcze, gdy do sali wszedł Flory, urzędnik z biura Mazauda, młody człowiek o delikatnej twarzy, okolonej gęstą jasno blond brodą. Zbliżył się do swego pryncypała i oddawszy mu trzymaną w ręku paczkę kart zleceń, szeptał mu coś do ucha.
— Dobrze! — odpowiedział krótko Mazaud, układając kartki w pugilaresie. — Już dwunasta!.. dodał, spojrzawszy na zegarek. — Niechaj Berthier zaczeka na mnie. Wstąp pan po depesze i przyjdź także.
Po odejściu urzędnika rozpoczął znów przerwaną rozmowę z Amadieu i wyjmując z kieszeni inne karty zleceń, rozkładał je na obrusie. Co chwila klient jakiś wychodzący z sali zbliżał się do niego i rzucał jakieś słówko, które on wnet zapisywał na ćwiarteczce papieru, nie przestając jednak jeść śniadania. Fałszywa pogłoska niewiadomo zkąd pochodząca, na żadnych danych nieoparta, rosła i olbrzymiała jak chmura burzą brzemienna.
— No cóż? czy sprzedajesz pan? — zagadnął Moser Salmona.
W odpowiedzi na to pytanie, milczcy spekulant uśmiechnął się tak zagadkowo i przebiegle, że zaniepokojony Moser wątpić zaczął o prawdziwości tego ultimatum, które nie Anglia lecz on sam postawił bezwiednie.
— Ja kupuję, ile kto da! — zawyrokował Pillerault z odwagą i lekkomyślnością gracza nie stosującego się do żadnej metody.
Rozgorączkowany szałem hazardu, jaki pod koniec śniadania wszystkich ogarnął, Saccard zdecydował się wreszcie jeść szparagi, oburzając się znowu na Hureta, którego przestał się już spodziewać. Tak skory zwykle do powzięcia postanowienia, od wielu już tygodni wahał się niepewnością dręczony. Czuł nieodzowną konieczność przyobleczenia nowej skóry i marzył o zrobieniu karyery w dyplomacyi lub wyższej administracyi. Dlaczegóżby ciało Prawodawcze nie miało go zaliczyć w poczet ministrów tak jak jego brata? Do wszelakich spekulacyj zniechęcił się już z powodu niestałości fortuny; nigdy bowiem nie zdarzyło mu się spocząć na milionach, nie będąc nic dłużnym nikomu, równie szybko tracił wielkie kapitały, jak je zdobywał. W tej chwili czyniąc ten rachunek sumienia, wyrzucał sobie, że być może zanadto unosił się namiętnością w tej walce pieniężnej, wymagającej tyle zimnej krwi. Oto zapewne dlaczego po dziesięciu latach życia naprzemian w zbytku i w nędzy, wychodził bez grosza, spłukany, podczas gdy tylu innych mniej od niego obrotnych zebrało wielkie majątki. Może nie umiał dotąd ocenić swych zdolności, może rzuciwszy się w wir polityki odrazu odniesie zwycięztwo, dzięki swej ruchliwości i wierze pełnej zapału?.. Teraz przyszłość jego cała zależy od odpowiedzi brata. Jeżeli Rougon mu odmówi... ha! tem gorzej dla niego i dla innych!.. Wtrącony w otchłań aziotażu podejmie szalone ryzyko, o którem dotąd nikomu nie wspominał, rzuci się w interes, o którym oddawna już marzył, a którego ogrom przerażeniem go przejmował... interes tak wielkiej wagi, że wstrząsnąć musi światem całym bez względu na to, czy powiedzie się, czy też spełznie na niczem...
Pillerault zabrał głos:
— Mazaud, czy skończyłeś już ze Schlosserem?
— Tak — odrzekł agent — dzisiaj wyrok będzie wywieszony. Cóż robić?.. prawdę mówiąc nie jest to miłe ale pierwszy je zdyskontowałem, gdy zaczęły mnie dochodzić wieści bardzo niepokojące. Od czasu do czasu trzeba koniecznie wymieść śmiecie.
— Mówiono mi — wtrącił Moser, — że pańscy koledzy Jacoby i Delarocque zaangażowani byli na poważne sumy w tej sprawie?
Agent machnął ręką.
— Ba! gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą!... Schlosser należy podobno do jakiejś bandy i tyle tylko na tem straci, że wpadnie między szumowiny berlińskiej albo wiedeńskiej giełdy.
Saccard spojrzał na Sabatiniego, przypadkowo bowiem dowiedział się, że piękny grek jest w współce z Schlosserem. Obaj trudnili się znanym szwindlem, który na tem polega, że jeden gra na zniżkę, drugi na zwyżkę tego samego waloru, poczem przegrywający dostaje połowę zysków szczęśliwego wspólnika i znika bez śladu. Ale młody człowiek w tej chwili z niewzruszonym spokojem płacił rachunek za wykwintne śniadanie, poczem zbliżył się do Mazauda, którego był klientem i uścisnął mu dłoń z pieszczotliwością włocha a wdziękiem właściwym ludziom wschodniego pochodzenia. Pochyliwszy się, dał mu jakień zlecenie, które agent niezwłocznie zapisał na kartce.
— Niezawodnie sprzedaje swoje „suezy“ — szepnął Moser. I nie mogąc się oprzeć niepohamowanej ciekawości: — Powiedz pan — zawołał głośno — co myślisz o „suezach?“
Gwar ucichł; głębokie milczenie zapanowało w sali; wszyscy biesiadnicy zwrócili się w tę stronę. Pytanie to było jakoby echem głuchego a wciąż wzrastającego niepokoju. Jeden tylko Amadieu, który zaprosił Mazauda na śniadanie dlatego, aby mu polecić swego siostrzeńca, nie odwrócił głowy, nic do powiedzenia nie mając; agent zaś zdziwiony otrzymywanemi zewsząd zleceniami sprzedaży, zlekka kiwał głową.
— Akcye suezkie są doskonałe! — śpiewnym głosem oświadczył Sabatini, który przed wyjściem z sali zboczył trochę z drogi, aby uprzejmym uściskiem dłoni pożegnać Saccarda.
Saccard przez chwilę jeszcze czuł dotknięcie tej ręki miękkiej, giętkiej, kobiecej prawie. Niepewien jaką drogę obrać, jaki kierunek życiu swemu nadać na przyszłość, wszystkich zgromadzonych tutaj za oszustów uważał. O! wrazie potrzeby nie zawahałby się odsłonić ich brudy, wykazać całą nicość takich tchórzów jak Moser, takich pyszałków jak Pillerault, takich miernot jak Salmon lub też Amadieu, który powodzeniu jedynie genialność swoją zawdzięczał!..
Brzęk szklanek i talerzy coraz więcej się wzmagał; krzyczano ochrypłemi głosy; co chwila z hałasem zatrzaskiwano drzwi; wszystkich palił gorączkowy pośpiech, aby znaleźć się jak najprędzej na giełdzie i być obecnymi w chwili, gdy katastrofa suezka wybuchnie. Przez okno, na środku placu pełnego teraz pieszych i dorożek, Saccard widział przedsionek giełdy, jakoby upstrzony rojem męskich czarno ubranych postaci, które zbijały się w gromadki pod kolumnami. Po za sztachetami widać było kilkanaście kobiet przechadzających się pod kasztanami.
Saccard zaczął krajać ser, który mu podano, gdy nagle podniósł głowę, usłyszawszy za sobą gruby głos jakiś:
— Przepraszam cię, mój drogi, ale nie mogłem przybyć wcześniej.
Nareszcie był to Huret, normandczyk z departamentu Calvados. Grube miał rysy i płaską twarz przebiegłego wieśniaka, który udaje prostoduszność. Usiadłszy przy stoliku, kazał sobie podać kawałek mięsa i jarzynę.
— No i cóż?.. — oschle zapytał Saccard, siłą woli tłumiąc ciekawość.
Ale przebiegły, ostrożny normandczyk nie śpieszył się z odpowiedzią. Zacząwszy wreszcie jeść, pochylił się ku Saccardowi i rzekł przyciszonym głosem:
— Widziałem tedy wielkiego ministra... Tak! dziś rano byłem u niego! O! jest on chętny, bardzo chętny dla ciebie!
Umilkł, wychylił duszkiem kieliszek wina i włożył do ust kartofel.
— Cóż dalej?
— Poczekajże chwilę, zaraz ci wszystko opowiem. Minister obiecuje uczynić dla ciebie wszystko, co jest w jego mocy, przyrzeka zapewnić ci bardzo zyskowne stanowisko ale... nie we Francyi. Mógłbyś naprzykład zostać gubernatorem w jednej z naszych kolonij. Byłbyś tam samowładnym panem, nieledwie księciem udzielnym.
Saccard mienił się z oburzenia.
— Nie! to chyba żarty! — zawołał — drwisz chyba ze mnie! Dlaczegóż nie skazuje mnie odrazu na zesłanie? Ach! chce się mnie pozbyć!.. Powiedz mu, niech się ma na ostrożności, bo mogę mu naprawdę zawadzać!..
— Ależ on chce tylko twego dobra — uspokajał Huret, mając pełne usta jedzenia — pozwól nam działać!
— Chcesz, żebym pozwolił, aby mnie ztąd wyrzucono?.. Ot! przed chwilą właśnie mówiono tutaj, że cesarstwo dopełniło miary błędów swoich. Na honor! święta to prawda! Wojna włoska, Meksyk, stanowisko nasze względem Prus... tyle popełniliście głupstw i szaleństw, że cała Francya podniesie się i was wyrzuci!
Zaniepokojony temi słowy deputowany, który był wierną kreaturą ministra, zbladł i trwożnie rozglądał się w około.
— Przestań, mój drogi, nie dasz mi przyjść do słowa... Rougon jest uczciwym człowiekiem i dopóki on stoi u steru, żadne niebezpieczeństwo nam nie grozi... Daj temu pokój, oskarżasz go niesłusznie... mówię to z przekonania.
Saccard zawrzał gniewem i zacisnąwszy zęby, stłumionym głosem zawołał:
— Niechże i tak będzie! kochaj go sobie, ale powiadam, że razem nawarzycie piwa. Krótko mówią, czy on mnie będzie popierał w Paryżu? Tak czy nie?
— W Paryżu — nigdy!
Słowa więcej nie mówiąc, Saccard wstał u miejsca i zawołał kelnera aby zapłacić należność. Huret, znając jego popędliwość, gryzł spokojnie duże kawały chleba i nie zatrzymywał go z obawy jakiego skandalu.
Nagle ruch jakiś powstał w sali. Na progu stanął Gunderman, król bankierów, władca Giełdy i świata finansów. Był to sześdziesięcioletni mężczyzna, którego łysa głowa, szeroki nos i okrągłe wypukłe oczy wyrażały upór i wielkie znużenie. Nie bywał nigdy na giełdzie, nie przyznawał się nawet, aby kiedykolwiek posyłał tam swego pełnomocnika; nie widywano go też nigdy w restauracyi na śniadaniu lub na obiedzie. Od czasu do czasu tylko ukazywał się tak jak dzisiaj w restauracyi Champeaux, gdzie usiadłszy przy stoliku, kazał sobie podawać syfon wody Vichy. Od lat dwudziestu chorując na żołądek, nie jadał nic, oprócz mleka.
Służba cała rozbiegła się natychmiast po żądany syfon a wszyscy biesiadnicy umilkli. Moser patrzył z uwielbieniem na człowieka, który znał wszystkie tajemnice, który sprowadzał zniżkę i zwyżkę podobnie jak Bóg sprowadza gromy i pioruny. Pillerault nawet, wierząc jedynie w nieprzepartą potęgę miliardów, przed nim się korzył. Mazaud, który zobaczywszy, że już jest wpół do pierwszej, pożegnał był Amadieu i wychodził z sali, zawrócił się teraz i oddał pełen uszanowania ukłon bankierowi, który od czasu do czasu zaszczycał go zleceniami. Wielu gości, którzy zabierali się już do wyjścia, zostało teraz; stojąc przy stolikach pokrytych zatłuszczonemi obrusami i pokornie schylając karki przed tym bogiem złota, patrzyli ze czcią jak drżącą ręką ujmował szklankę i niósł ją do ust wybladłych.
Niegdyś, prowadząc spekulacye placami Monceaux, Saccard miewał często zatargi z Gundermanem. Raz nawet doszło do żywego sporu między nimi. Jeden namiętny i lubiący hulanki, drugi wstrzemięźliwy i chłodny — nie mogli nigdy pogodzić się z sobą. To też Saccard, rozjątrzony do reszty tryumfalnem wejściem bankiera, zmierzał już ku drzwiom, gdy ten zawołał głośno:
— Kochany panie, mówiono mi, że zamierzasz pan wycofać się z interesów. Czy to prawda?.. Jeżeli tak, to dobrze pan robisz.. tak będzie lepiej.
Słowa te zabolały Saccarda jak smagnięcie biczem po twarzy. Wyprostował się i głosem ostrym jak miecz odparł krótko:
— Zakładam nowy bank z kapitałem dwudziestu pięciu milionów franków. Za parę dni wybiorę się do pana i bliżej o tem pomówimy.
To mówiąc, wyszedł z sali, w której znów gwar powstał, bo wszyscy popychając, tłoczyli się we drzwiach, aby nie spóźnić się na otwarcie giełdy. Ach! gdyby raz wreszcie mu się powiodło! gdyby mógł postawić nogę na głowach tych ludzi, którzy odwracali się od niego!.. stanąć do walki z tym królem złota i obalić jego potęgę!.. Nie był jeszcze stanowczo zdecydowanym, czy wprowadzi w czyn swe zamiary i sam się dziwił słowom, które wyrzekł, czując potrzebę odpowiedzenia na tę szyderczą uwagę. Czyż mógł jednak gdzieindziej próbować szczęścia teraz, gdy brat go opuścił, gdy ludzie ironią i chłodem popychali go do walki, podobnie jak zbroczonego krwią byka kijami zapędzają znów na arenę? Przez chwilę stał na chodniku, trzęsąc się z gniewu.
W tej porze dnia życie całego Paryża ześrodkowuje się na placu giełdy pomiędzy ulicami Montmartre i Richelieu, któremi niby dwiema arteryami napływają wciąż fale ludzi. Ze wszystkich czterech stron placu toczył się z hukiem nieprzerwany potok powozów, turkoczących po bruku wpośród tłumu przechodniów.
Dwa szeregi stojących na stacyi dorożek przerywały się co chwila i zamykały napowrót. Na ulicy Vivienne ciągnął się zwarty szereg powozów; woźnica trzymając w rękach bicz i lejce czekali skinienia, aby niezwłocznie ruszyć z miejsca. Na schodach i w przedsionku czernił się tłum tużurków, czyniących zdala wrażenie wielkiego mrowiska a z kulisy zainstalowanej pod zegarem i już czynnej dochodziły odgłosy zaofiarowania i zapotrzebowania — ten przypływ i odpływ ażia, który hukiem swym zagłusza gwar wielkiego miasta. Przechodnie odwracali głowy, z obawą i ciekawością spoglądając na gmach giełdy, pragnąc przeniknąć tajemnice tych operacyj finansowych, które we Francyi rzadkie tylko umysły pojmują, tych nagłych ruin i równie nagłych fortun, które powstają i padają wpośród niezrozumiałych dla profana gestykulacyj i barbarzyńskich krzyków. Ogłuszony wrzawą dochodzącą z oddali, popychany przez śpiesznie biegnących ludzi, Saccard marzył o królestwie złota, stojąc na chodniku w tej rozgorączkowanej dzielnicy, w której giełda — niby serce olbrzymie — tętni codzień od pierwszej do trzeciej po południu.
Od czasu ostatniego upadku, nie miał on odwagi wejść na giełdę i dziś także pewność, że go przyjmą jak zwyciężonego, oraz uczucie obrażonej miłości własnej powstrzymywały go od wejścia na schody. Jak kochanek, wypędzony z sypialni kobiety, której pożąda jeszcze, chociaż się nią brzydzi — tak Saccard powracał tu ustawicznie, gnany nieprzepartą siłą, krążył w około kolumnady i z udaną obojętnością przechadzał się w cieniu kasztanów. Na tym skwerze pełnym kurzu, bez kwiatów i trawników, gdzie pomiędzy kioskami i publicznemi ustępami snuły się gromady podejrzanych spekulantów a na ławkach siedziały kobiety, karmiąc niemowlęta, Saccard chodził bez celu na pozór. Co chwila jednak podnosił oczy, myśląc z wściekłością, że oblega ten gmach, że coraz ciaśniejszemi opasuje go kręgi, i że kiedyś zwycięzcą doń wejdzie!
Skręciwszy na prawo, w aleję, która się ciągnie naprzeciwko ulicy Bankowej, natrafił na małą giełdę walorów zdeprecyonowanych czyli zw. „Mokre nogi” (Pieds humides). Pogardliwą tę nazwę nadają w Paryżu zebraniu ludzi, handlujących na błocie w dnie dżdżyste tandetą czyli akcyami towarzystw już nieistniejących. Hałaśliwy ten tłum składał się z niechlujnego żydostwa, o tłustych, świecących twarzach i ostrych profilach ptaków drapieżnych. Niezwykłe to było zbiegowisko typowych nosów, pochylonych ku sobie jak nad zdobyczą i ujadających zaciekle gardłowemi krzykami, jak gdyby chcieli pożreć się nawzajem. Saccard mijał ich już, gdy na uboczu spostrzegł otyłego mężczyznę, który ostrożnie trzymając w ogromnych i brudnych rękach rubin, przyglądał mu się pod światło.
— Ach! to pan, panie Busch!.. W tej cbwili przychodzi mi na myśl, że miałem wstąpić do pana.
Busch, właściciel kantoru położonego na rogu ulicy Vivienne i Feydeau, niejednokrotnie w trudnych okolicznościach wyświadczał mu wielkie przysługi. Stał teraz w zachwycie, przyglądając się grze świateł w drogim kamieniu; przechylił nieco na bok twarz płaską o dużych siwych oczach, blask których gasł w obec jasności słonecznej. Na szyi miał skręcony w sznurek biały krawat; kołnierz kupionego na tandecie, niegdyś pięknego lecz teraz już bardzo wytartego i poplamionego surduta zachodził mu aż pod wyblakłe włosy, które rzadkiemi kosmykami okalały głowę, łysą na wierzchu czaszki. Kapelusz jego wyrudziały od słońca i deszczów nie miał żadnej formy.
Ochłonąwszy wreszcie z zachwytu, Busch zwrócił się do Saccarda z zapytaniem:
— Czy pan przyszedł tutaj na spacer?
— Tak... Otrzymałem list pisany po rusku przez ruskiego bankiera mieszkającego w Konstantynopolu. Rachowałem na to, że pański brat mi go przetłómaczy.
Busch, który bezwiednie w prawej ręce obracał rubin jakby się z nim pieścił, wyciągnął lewą rękę po papier, przyrzekając, że tegoż dnia jeszcze wieczorem odeśle tłómaczenie. Saccard jednak nie chciał na to przystać.
— Idzie tu o kilkanaście wierszy zaledwie — dowodził. — Wstąpię do pańskiego brata to mi przeczyta list na poczekaniu.
Dalszą rozmowę przerwało im zjawienie się kobiety olbrzymiego wzrostu, niejakiej pani Mèchain dobrze znanej wszystkim, którzy stale bywali na giełdzie. Była to jedna z tych nędznych a zaciekłych graczek, które tłustemi rękoma grzebią we wszelkich podejrzanych sprawach.
Z pod starego jasno liliowego kapelusza, zawiązanego pod brodą granatowemi wstążkami, wychylała się twarz jej czerwona, okrągła, do księżyca w pełni podobna, z małemi niebieskiemi oczyma, z zapadniętym nosem i małemi ustami, z których wydobywał się glos piskliwy, jakby dziecięcy. Olbrzymie jej piersi i wydęty jakby napęczniały brzuch zdawały się rozsadzać alpagową suknię, niegdyś zieloną teraz spłowiałą i zaszarganą. Trzymała na ręku staroświecki czarny skórzany worek, z którym nie rozstawała się nigdy. Worek ten wielki i głęboki jak walizka podróżna był tego dnia tak wypchanym, że pod jego ciężarem pani Mèchain przechylała się na prawo.
— Nareszcie! — zawołał Busch, który widocznie czekał na nią.
— Jestem i przynoszę panu papiery z Vendôme. Dostałam je przed chwilą.
— Dobrze, chodźmy do mnie. Tu niema dziś nic do roboty.
Saccard spojrzał z ukosa na wielki skórzany worek. Wiedział on, że wpadały weń zawsze papiery zdeprecyonowane, akcye towarzystw upadłych, któremi „Mokre nogi“ handlowały jeszcze, nabywając pięciusetfrankowe akcye po dwadzieścia lub po dziesięć su. Czyniono to czasem w nadziei niepodobnej do przypuszczenia poprawy kursu, częściej jednak na szachrajski handel dla zbycia ich ze znacznym zarobkiem bankrutom, chcącym usprawiedliwić swoje pasywa. W zaciekłych walkach finansowych pani Méchain była owym krukiem, który ciągnie za wojskiem. Ilekroć zakładano bank lub dom handlowy, zjawiała się zawsze z workiem na ręku, w najpomyślniejszych nawet dla instytucyi chwilach wietrzyła w powietrzu, oczekując aż trupy padać zaczną. Wiedziała bowiem, że ruina jest nieuniknioną, że prędzej lub później nadejdzie dzień rzezi a wtedy znajdą się trupy do pożarcia, we krwi i w błocie znajdą się do nabycia za bezcen papiery niegdyś wartościowe... Nie dziw więc, że Saccard, który snuł w myśli zamiar założenia olbrzymiego banku, wzdrygnął się i niemiłego doznał przeczucia na widok tego worka — śmietnika zdeprecyonowanych walorów, do którego dostawały się wszystkie brudne papiery wymiecione z giełdy.
Gdy Busch odchodził ze starą kobietą, Saccard zagadnął go jeszcze:
— Mogę zatem przyjść? Czy tylko z pewnością zastanę pańskiego brata?
Oczy żyda przybrały łagodniejszy wyraz; niepokój i zdziwienie w nich się malowało.
— Naturalnie! — odrzekł — Gdzieżby mój brat mógł być!
— Przyjdę zatem za chwilę.
Po ich odejściu, Saocard szedł zwolna skwerem ku ulicy Notre Dame-des Victoires. Najruchliwsza to część placu, zajęta przez ulokowane w mieszkaniach prywatnych zakłady handlowe i przemysłowe, których złote szyldy połyskują na słońcu. Markizy powiewały nad balkonami; w jednem z okien niewielkiego hotelu siedziała gapiąc się jakaś rodzina przybyła z prowincyi. Machinalnie podniósłszy głowę, Saccard spojrzał na tych ludzi i uśmiechnął się z zadowoleniem, bo wyraz głupkowatego zachwytu, rozlany na ich twarzach, utwierdził go w przekonaniu, że w zapadłej prowincyi przynajmniej znajdzie jeszcze akcyonaryuszów. Po za nim wrzawa giełdy jak szum wód wezbranych ścigała go, szemrząc groźbę zagłady, przed którą nigdzie nie znajdzie schronienia.
Po chwili stanął nagle, spotkawszy znów znajomego.
— Witam pana, panie Jordan! Nie wierzę moim oczom, widząc pana na giełdzie! — zawołał, ściskając rękę młodego, wysokiego bruneta, z małemi wąsikami i ze stanowczym, pełnym energii wyrazem twarzy.
Jordan, syn marsylskiego bankiera, który odebrał sobie życie wskutek nieszczęśliwych spekulacyj, już od lat dziesięciu tułał się na bruku paryskim, uprawiając literaturę i dość szczęśliwie walcząc z nędzą. Jeden z jego krewnych mieszkający w Plassans a dawny znajomy rodziny Saccarda, polecił go Saccardowi wtedy jeszcze, gdy ten gromadził cały Paryż w swoim pałacu w parku Monceaux.
— O nie! ja nigdy nie bywam na giełdzie! — odparł młody człowiek z tragicznym ruchem ręki, jak gdyby chciał odegnać z myśli wspomnienie śmierci ojca. — Wiadomo panu zapewne, żem się ożenił — dorzucił z uśmiechem po chwili milczenia. — Wybrałem dawną przyjaciółkę mych lat dziecinnych. Daliśmy sobie słowo wtedy jeszcze, gdy byłem bogatym a ona uparła się potem, że wyjdzie za takiego biedaka, jakim się stałem obecnie.
— Wiem o tem — odrzekł Saccard. — Przysłałeś mi pan przecież zaproszenie na ślub. Ale nie wiem czy panu wiadomo, że miałem niegdyś stosunki handlowe z pańskim teściem, panem Maugendre, za czasów gdy posiadał fabrykę płótna w la Villette. Przypuszczam, że musiał na niej zrobić ładny mająteczek.
Na ławce, w pobliżu której rozmawiali, siedział niski jakiś i krępy mężczyzna, wyglądający na wojskowego. Jordan, który poprzednio z nim rozmawiał, podprowadził ku niemu Saccarda chcąc obu panów zapoznać.
— Kapitan Chave, wuj mojej żony. Matka jej jest z domu Chave.
Kapitan wstał, Saccard się ukłonił. Z widzenia znał on oddawna tę twarz, zdradzającą skłonność do apopleksyi, o szyi jak gdyby zesztywniałej zapewne w skutek długoletniego noszenia włosiennego krawatu mundurowego. Kapitan przedstawiał typ jednego z tych graczy na gotówkę, których codziennie o trzeciej można tu było spotkać.
Drobna to gra, przynosząca pewny prawie zysk piętnastu do dwudziestu franków i realizująca się zaraz na miejscu.
Chcąc wytłómaczyć Saccardowi swoją obecność w tem miejscu, Jordan dodał z poczciwym uśmiechem:
— Wuj mojej żony jest zapamiętałym graczem, przychodzę więc tu czasami, aby go uścisnąć.
— Cóż robić! — prostodusznie odrzekł kapitan — człowiek rad nierad grać musi, bo na rządowej pensyi możnaby zdechnąć z głodu.
Saccard, który cenił młodego człowieka za jego wytrwałość i odwagę, zapytał, jak mu się powodzi w pracach literackich. Jordan uśmiechnął się wesoło opowiadając, że wprowadził żonę do ogromnego mieszkania przy ulicy Clichy; rodzice jej bowiem, nie dowierzając poecie, po wielu prośbach zgodzili się nareszcie wydać córkę za niego ale nie dali jej ani grosza, pod pretekstem, że po ich śmierci dostanie kapitał nienaruszony i powiększony jeszcze nagromadzonemi procentami.
— Nie! literatura stanowczo nie daje chleba! — mówił Jordan — Nie mogę nawet znaleźć czasu na napisanie powieści, której plan oddawna już obmyśliłem. Z konieczności przerzuciłem się do dziennikarstwa i pisuję wszystko, począwszy od kronik bieżących aż do sprawozdań z posiedzeń sądowych i drobnych wiadomości.
— No! odrzekł Saccard — jeżeli uda mi się doprowadzić do skutku wielki mój projekt, będziesz mi pan może potrzebnym. Niechże mnie pan odwiedzi.
Pożegnawszy dziennikarza i wojskowego, odszedł.
Krzyki kończącej się gry giełdowej cichły stopniowo; po drugiej stronie gmachu słychać było zaledwie szmer niewyraźny, ginący w ulicznej wrzawie. I tu także na schodach pełno było ludzi, ale pomiędzy pełną hałasu wielką salą a gabinetem agentów wymiany, którego czerwone obicie widać było przez wysokie okna, ciągnęła się kolumnada, gdzie dystyngowani bogaci spekulanci pojedynczo lub małemi grupami siedzieli wygodnie w cieniu.
Obszerny ten przedsionek znajdujący się pod gołem niebem stanowił jakby rodzaj klubu.
Druga ta strona gmachu przypominała tyły teatru i wejście dla artystów przeznaczone. Na ciemnej i mało hałaśliwej ulicy Notre-Dame-des Victoires znajdowały się handle win, kawiarnie, szynki, bawarye, rojące się specyalną dziwnie mięszaną klientelą. Napisy na szyldach wskazywały także, że nad brzegiem tej wielkiej kloaki sąsiedniej, niezdrowa wykwita roślinność: towarzystwa ubezpieczeń, nieciesząca się zbyt dobrą sławą, rewolwerowa prasa giełdowa, towarzystwa finansowe, banki, agencye, kantory — całe szeregi jaskiń zbójeckich umieszczonych w sklepach lub w niskich, małych antresolach. Na chodnikach i środkiem ulicy włóczyli się jacyś ludzie z podejrzanemi minami, podobni rozbójnikom zaczajonym w lesie.
Zatrzymawszy się przy sztachetach, Saccard patrzył na drzwi prowadzące do gabinetu agentów wymiany bystrem okiem wodza, który chce ze wszystkich stron obejrzeć położenie fortecy, zanim szturm do niej przypuści. Wtem człowiek jakiś wyszedł z szynku i przebiegłszy przez ulicę, zbliżył się do niego z bardzo niskim ukłonem.
— Dzień dobry, panie Saccard, czy pan nie ma dla mnie jakiego zajęcia? Straciłem miejsce w Banku zaliczkowym i szukam roboty.
Był to Jantrou, który niegdyś zajmował się nauczycielstwem w Bordeaux a następnie z powodu ciemnej jakiejś historyi przybył do Paryża. Zmuszony do opuszczenia uniwersytetu, miał przyszłość całą zwichniętą. Wysoki, dobrze zbudowany, dość przystojny pomimo przedwczesnej łysiny a przytem zdolny, wykształcony i miły w obejściu, w dwudziestym ósmym roku życia uczepił się giełdy i przez lat dziesięć włóczył się po niej, trudniąc się remisyerstwem i zarabiając jedynie na zaspokojenie swych nałogów. Dziś, wyłysiawszy już zupełnie, rozpaczał jak dziewczyna, której zmarszczki grożą utratą zarobku, ale wytrwale oczekiwał sposobności zrobienia majątku i zyskania powodzenia.
Uniżoność Jantrou przypomniała Saccardowi ukłon, jakim Sabatini powitał go w restauracyi. Uśmiechnął się z goryczą: tak! teraz nikt go nie zna, prócz oszustów i ludzi upadłych!
Cenił on jednak niepospolitą inteligencyę stojącego przed nim człowieka, a przytem wiedział, że najmężniejszymi w boju bywają ludzie zrozpaczeni, którzy przed niczem się nie cofają, nic nie mając do stracenia.
— Szukasz pan zajęcia? — powtórzył uprzejmie — Ha! kto wie, może dałoby się co znaleźć! Przyjdź pan do mnie.
— Wszak pan mieszka teraz przy ulicy ś-go Łazarza, nieprawdaż?
— Tak, przed południem zastaniesz mnie pan zawsze w domu.
Zaczęli z sobą rozmowę. Jantrou ciskał gromy na giełdę: z zawiścią człowieka, któremu szachrajstwa się nie powiodły, dowodził, że łotry tylko mogą tam zarobić trochę grosza, Nie! stanowczo wyrzekł się giełdy, mając nadzieję, że dzięki swemu uniwersyteckiemu wykształceniu i znajomości świata może dojść do wysokiego stanowiska w administracyi. Saccard słuchał w milczeniu, potakując skinieniem głowy. Szli zwolna chodnikiem ku ulicy Brongniart, gdy uwagę ich zwróciła ciemna bardzo wykwintna kareta. Koń w ślicznym zaprzęgu stał zwrócony ku ulicy Montmartre. Na koźle siedział woźnica nieruchomy jak posąg z kamienia wykuty. Zbliżywszy się, spostrzegli, że przez okno karety wychyliła się dwukrotnie głowa kobiety i natychmiast znikła. Nagle wychyliła się ona raz jeszcze i zapominając o względach ostrożności, długo i niecierpliwie patrzyła po za siebie w stronę giełdy.
— Co to? baronowa Sandorff? mruknął Saccard. Była to bardzo oryginalna głowa brunetki z oczyma czarnemi, płonącemi ogniem pod zmęczoną powieką. Wyrazistą, namiętną jej twarz o krwisto czerwonych wargach szpecił tylko nos nieco za długi. Wydawała się bardzo ładną, chociaż mając dwadzieścia pięć lat wyglądała trochę starzej, bo pozory bachantki wystrojonej przez najpierwsze modniarki paryskie nadawały jej przedwczesną dojrzałość.
— Tak, to baronowa — potwierdził Jantrou — Widywałem ją podlotkiem jeszcze w domu jej ojca hrabiego de Ladricourt. O! zapamiętały to był gracz a przytem nieznośnie szorstki w obejściu! Codzień chodziłem do niego po zlecenia i raz o mało mnie nie wybił. Co prawda nie płakałem nad jego śmiercią, gdy apopleksya go tknęła ze zgryzoty po wielu nieszczęśliwych likwidacyach. Hrabianka musiała wówczas oddać swą rękę baronowi Sandorff, radcy ambasady austryackiej, człowiekowi starszemu od niej o trzydzieści kilka lat, ale zakochanemu w niej po uszy.
— Wiem o tem — krótko odparł Saccard.
Głowa baronowej znikła znów w głębi powozu, po chwili jednak wychyliła się raz jeszcze i z większą niż przedtem ciekawością patrzyła w stronę placu.
— Wszak ona także gra na giełdzie, nieprawdaż?
— O! i jak zapamiętale! W każdy dzień kryzysów możesz pan spotkać ją tu zawsze. Siedzi zwykle w powozie, dając zlecenia i zapisując coś gorączkowo w notesie. Spójrz pan! czekała widocznie na Massiasa, który oto dąży ku niej!
W istocie Massias z cedułą w ręku biegł, przebierając żwawo krótkiemi nogami. Zbliżył się do karety i oparłszy rękę na drzwiczkach rozpoczął ożywioną naradę z baronową. Saccard i Jantrou oddalili się nieco, aby ich nie posądzono o szpiegowanie; dopiero gdy remisyer pożegnał baronową i równie szybkim krokiem zdążał znów ku giełdzie, zawołali go obaj. Massias obejrzał się najprzód po za siebie i upewniwszy się, że go nie widać z po za zakrętu ulicy, stanął w miejscu zdyszany, z rozognioną ale uśmiechniętą twarzą. Wesołość malowała się w jego dużych niebieskich oczach.
— Co im się stało? — zawołał — suezy na łeb spadają. Ze wszystkich stron słychać o wojnie z Anglią a Bóg wie skąd powstała ta wiadomość, która wszystkich zaniepokoiła do żywego. Czy to rzecz słyszana?.. Wojna! Kto mógł tę pogłoskę wymyślić? Chyba to tak samo z siebie wyrosło. Koniec końców, obrzydła klapa! Jantrou filuternie przymrużył oczy.
— Czy baronowa zawsze się hazarduje? — zapytał.
— Naturalnie! Biegnę właśnie z jej zleceniami do Nathansohna.
Saccard, który dotąd w milczeniu słuchał rozmowy, wtrącił uwagę;
— Ach! prawda, przypominam sobie, że o ile mi mówiono, Nathansohn zapisał się do kulisy.
— To bardzo miły chłopak! — dorzucił Jantrou — wart tego, żeby mu się powiodło. Kolegowaliśmy z sobą w biurze. Nie wątpię, że wszystko pójdzie mu jak z płatka, niedarmo żydem się urodził. Ojciec jego, rodem z Austryi, jest... o ile mi się zdaje... zegarmistrzem w Besançon.
Widząc na czem polega całe to szachrajstwo, pewnego pięknego dnia postanowił sam szczęścia spróbować i otworzył kantor... A panu, panie Massias, jakże się wiedzie?
— Et! gadać o tem nie warto! Sam pan przez to przeszedłeś i masz słuszność mówiąc, że trzeba być żydem aby dać sobie rady. Inaczej licha wszystko warte!.. Nie ma człowiek szczęścia!.. Paskudne to rzemiosło! Ale raz wlazłszy w błoto, trzeba w niem siedzieć. Zresztą mam jeszcze dobre nogi i nie tracę nadziei.
Ukłonił się i odszedł, wciąż uśmiechnięty. Mówiono powszechnie, że Massias był synem urzędnika z Lyonu, który wypędzony ze służby zaczął grywać na giełdzie i stracił wszystko, co posiadał. Syn, nie chcąc kończyć studyów prawnych, wstąpił w ślady ojca.
Saccard i Jantrou wolnym krokiem wrócili na ulicę Brongniart. Kareta baronowej stała tu jeszcze ale szyby były podniesione, tajemniczy powóz wydawał się pustym a woźnica nieruchomy jak posąg kamienny, oczekiwał chwili zamknięcia giełdy.
— Dyabelnie apetyczna kobieta! — rubasznie zauważył Saccard — nie dziwię się staremu baronowi.
— O! zdaje mi się, że baron oddawna już ma jej dosyć! — odrzekł Jantrou, uśmiechając się znacząco. — Powiadają, że jest to okropny sknera... Czy wiesz pan, kogo ona zwerbowała do płacenia rachunków w magazynach, bo gra na giełdzie jej nie wystarcza?..
— Kogóż takiego?
— Delcambre’a.
— Co? Deleambre’a? Ten generalny prokurator a przyszły minister! Ależ to stary dziad, suchy, żółty, sztywny jak kij! Chciałbym też widzieć ich razem!
Rozweseleni, podnieceni rozmową, rozeszli się wreszcie, żegnając się serdecznym uściskiem dłoni. Jantrou nie omieszkał zapewnić, że korzystając z pozwolenia, odwiedzi wkrótce Saccarda.
Zostawszy sam, Saccard uległ znowu wrażeniu, jakie nań wywierała wrzawa panująca na giełdzie a dolatująca z oddali z hukiem fal morskich rozbijających się o wybrzeża. Skręciwszy na ulicę Vivienne, znalazł się w tej części placu, na której niema ani jednej kawiarni i która skutkiem tego poważniejszy przedstawia pozór. Minął Izbę handlową, pocztę, wielkie agentury ogłoszeń, coraz więcej ogłuszony i rozgorączkowany w miarę zbliżania się do giełdy.
Doszedłszy wreszcie do punktu, z którego objąć mógł okiem cały przedsionek, zatrzymał się raz jeszcze, jak gdyby nie chcąc dokończyć tego oblężenia, którem w myśli swej opasywał giełdę. W miejscu tem, gdzie ulica była szerszą, panował gwar i ruch niepodobny do opisania: fala gości cisnęła się do kawiarni; w cukierni miejsca nie było można znaleść; tłum ciekawych skupiał się przed wystawami sklepowemi a zwłaszcza przed oknem jubilera, gdzie w blasku słonecznym lśniły się przepyszne srebra. Ze wszystkich czterech rogów placu napływał wciąż potok pieszych i powozów, tłocząc się w bezładnej plątaninie. Stacya omnibusów zwiększała jeszcze ten zamęt a dorożki stojące długim szeregiem tamowały przejście przez ulicę. Ale Saccard na nic nie patrzył, nie widział nic, prócz wysokich schodów, na których czarne tużurki migotały w świetle słonecznem. Snuły się one, dążyły wyżej ku kolumnom, czyniąc zdala wrażenie zwartej czarnej masy, na której twarze ludzkie tylko jak blade plamki słabo jaśniały. Wszyscy stali, nigdzie krzeseł nie było widać a koło, jakie tworzyła kulisa umieszczona pod zegarem, wyróżniało się tylko wzmożonym ruchem, gwałtownością gestów i słów drżących w powietrzu. Na lewo stała grupa bankierów zajętych arbitrażami, operacyami wekslowemi i czekami angielskiemi; spokojniej tu nieco było, chociaż przesuwało się tędy mnóstwo osób wchodzących do biura telegraficznego i wychodzących ztamtąd. Dalej aż pod boczne galerye tłoczyło się niezliczone mnóstwo spekulantów, duszących się niemal na niewielkiej przestrzeni: jedni kręcili się tu i owdzie, inni znów stali oparci brzuchami lub plecami o pokrytą aksamitem baryerę między kolumnadą. Giełda cała rozbrzmiewała ogłuszającym hukiem i zdawała się podobną do maszyny parowej mknącej w pełnym rozpędzie. Nagle Saccard spostrzegł znowu wśród tłumu Massiasa, który co tchu zbiegłszy ze schodów, wskoczył do powozu. Woźnica zaciął konie, które galopem ruszyły z miejsca.
Saccard machinalnie prawie zacisnął pięści, siłą woli oderwał się od tego widoku i przeszedłszy środkiem ulicy Vivienne, skręcił w ulicę Feydeau, gdzie się znajdowało mieszkanie Buscha.
Przypomniał sobie, że miał tam wstąpić, aby przetłómaczyć ów list po rusku pisany. Zmierzał już do bramy, gdy ukłonił mu się jakiś młody człowiek, stojący przed sklepem materyałów piśmiennych. Był to Gustaw Sédille, syn fabrykanta jedwabiów z ulicy Jeûneurs, którego ojciec umieścił u Mazauda, aby go zapoznać z mechanizmem operacyj finansowych. Saccard uśmiechnął się z ojcowską pobłażliwością do młodego człowieka, domyśliwszy się bez trudu, dlaczego stoi tu jakby na warcie. Sklep materyałów piśmiennych Couina zaopatrywał całą giełdę w notatniki, szczególniej od czasu gdy pani Couin zaczęła pomagać mężowi. On nigdy nie wychodził z fabryki znajdującej się po za sklepem, ona zaś ustawicznie w ruchu sprzedawała za kontuarem i załatwiała wszystkie interesa na mieście; tłusta, różowa blondynka, zawsze wesoła, uprzejma bardzo i zręczna, podobną była do owieczki z kręcącem się runem. Mówiono, że bardzo kocha męża, co jej nie przeszkadzało obdarzać swemi łaskami któregokolwiek ze swych klientów giełdowych, jeżeli jej się podobał. Bywała dla niego czułą ale nie za pieniądze lecz dla przyjemności jedynie i to raz jeden tylko. Opowiadano sobie po cichu, że miejscem spotkania było mieszkanie jej przyjaciółki w sąsiednim domu. W każdym razie szczęśliwi wybrani musieli być dyskretni i pełni wdzięczności bo pani Couin cieszyła się ogólnem uwielbieniem i plama żadna nie ciążyła na jej imieniu. Przechodząc, Saccard spostrzegł panią Couin, która uśmiechała się z okna do Gustawa. „Jakaż to śliczna owieczka!“ — pomyślał z rozkosznem uczuciem doznanej pieszczoty. Nareszcie wszedł na schody.
Już od lat piętnastu Busch zajmował w tym domu na piątem piętrze ciasne mieszkanko, złożone z dwóch pokoików i kuchenki. Urodzony w Nancy, porzucił rodzinne miasto i osiedliwszy się tutaj, powoli, stopniowo rozszerzał zakres swoich niezmiernie skomplikowanych interesów. Nie czując potrzeby powiększenia mieszkania, odstąpił bratu swemu Zygmuntowi pokój frontowy, sam zaś zadawalniał się małym pokoikiem od podwórza, w którym nagromadziło się tyle papierów, aktów i przeróżnych pakietów, że pozostało zaledwie miejsce do postawienia jednego krzesła przy biurku. Głównem jego zajęciem był handel zdeprecyonowanemi papierami; gromadził je, bywał pośrednikiem pomiędzy małą giełdą „Mokrych nóg“ a bankrutami zmuszonymi do zatykania dziur w bilansie; to też nadzwyczaj pilnie śledził kursy, kupując niekiedy wprost, częściej jednak zaopatrując się w to, co mu przynosiły rozmaite podejrzane osobistości. Prócz lichwy oraz pokątnego handlu klejnotami i drogiemi kamieniami, trudnił się głównie skupowaniem wierzytelności wątpliwych. Oto co zapełniało jego gabinet tak szczelnie, że aż mury trzeszczały; oto za czem biegał po całym Paryżu, węsząc, czatując, zawiązując stosunki we wszystkich warstwach społecznych. Dowiedziawszy się o jakiejśkolwiek upadłości, przybiegał natychmiast, krążył około syndyka masy i ostatecznie kupował wszystko to, z czego na razie nic się wyciągnąć nie dało. Rozciągał baczny nadzór nad kancelaryami regentów, wyczekiwał otwarcia trudnych do odebrania spadków, bywał obecnym przy licytacyach wierzytelności niemożliwych do zrealizowania. Sam podawał ogłoszenia, ściągał niecierpliwych wierzycieli, którzy woleli dostać małą sumę gotówką, niżeli rozpoczynać wątpliwe i długie procesy z dłużnikami. Z różnorodnych tych źródeł gromadziły się pełne kosze papierów, wzbogacając archiwum tego gałganiarza długów: znleść tam było można rewersy niezapłacone, kwity niewypłacone, kontrakty niewykonane, zobowiązania niedotrzymane.
Tu dopiero rozpoczynało się segregowanie tego śmiecia — zajęcie wymagające specyalnego i bardzo delikatnego węchu. Nie chcąc daremnie pracy swej marnować, należało bardzo staranny wybór uczynić w tem morzu dłużników niewypłacalnych lub nawet do ucieczki zmuszonych. Busch wyznawał zasadę, że każda wierzytelność — najbardziej nawet wątpliwa — może kiedyś odzyskać wartość i w myśl tej zasady posiadał stosy aktów wybornie rozklasyfikowanych, które odczytywał od czasu do czasu, ćwicząc w ten sposób pamięć swoją. Rzecz naturalna, że z pośród niewypłacalnych największą zwracał uwagę na tych, którzy przedstawiali najwięcej szans rychłego odzyskania fortuny. Śledztwo jego rozbierało ludzi do naga, przenikało tajemnice rodzinne, zapisywało bogate koligacye, sposoby zarobkowania a zwłaszcza chwile objęcia nowych posad, co pozwalało położyć areszt na pensyę. Długie lata czekał nieraz szczęśliwego zwrotu w życiu człowieka, by go schwytać za gardło przy pierwszym błysku powodzenia. Najwięcej jednak rozpalał się do dłużników, którzy zniknęli bez śladu: ustawiczne poszukiwania o gorączkę go przyprawiały; przebiegając oczyma napisy na szyldach, nazwiska drukowane w gazetach, wietrzył adresy, tak jak pies węszy zwierzynę. A złapawszy wreszcie którego z tych, co uciekli lub byli niewypłacalni, stawał się okrutnym, pożerał ich żywcem, krew z nich wysysał, wyłudzając sto franków za to, co dziesięć su najwyżej zapłacił, tłómacząc bezczelnie ryzyko, na jakie się narażał, odbijał sobie na nich to, co — jak mu się zdawało — tracił na tych, którzy jak dym z rąk mu się wymykali.
W tych łowach na dłużników, pani Méchain była pomocnicą, którą Busch najlepiej posługiwać się lubił. Miał wprawdzie na rozkazy swe więcej osób, ale ta zgraja zgłodniała i chciwa nieufność w nim wzbudzała, Méchainowa zaś posiadała za wzgórzami Montmartre t. zw. „oité“. Był to obszerny plac, na którym wznosiły się na wpół w ziemię zapadłe rudery wynajmowane przez nią miesięcznie. Niewypłacalnych lokatorów bez litości wyrzucała na bruk z tego cuchnącego chlewu, będącego przytuliskiem najokropniejszej nędzy. Ale nieszczęśliwa namiętność do spekulacyi pochłaniała wszystkie dochody, jakie jej ta posiadłość przynosiła.
Ona także lubowała się w ranach przez pieniądze zadanych, w ruinach, w pożarach, gdzie wpośród dymiącego się zgliszcza znaleźć niekiedy można stopione przez ogień klejnoty. Nieraz z polecenia Buscha mając zasięgnąć jakich wiadomości lub wyrzucić dłużnika z mieszkania, własne swoje pieniądze wydawała na ten cel, który największą sprawiał jej przyjemność. Dowodziła, że jest wdową, lecz nikt nigdy nie znał jej węża. Pochodzenie jej również było niewiadomem, wyglądała zawsze na lat piędziesiąt, nawet piskliwy jakby dziecięcy jej głos nie zmieniał się wcale.
Tego dnia, gdy Méchainowa usiadła na jedynem krześle, zdawało się, że ostatnia ta masa ciała, rzucona w to miejsce, przepełniła, zatkała jakoby maleńki gabinet. Busch stał uwięziony przed biurkiem; tylko kwadratowa jego głowa wychylała się z po za stosów aktów i papierów.
— Oto papiery, które Fayeux przysłał mi z Vendôme — odezwała się, wyciągając ze starego worka olbrzymią masę papierów. — Kupił on to dla pana w upadłości Charpiera, o której mi pan kazał go zawiadomić. Wszystko to kosztuje sto dziesięć franków.
Fayeux, którego zazwyczaj mianowała swym krewnym, założył był w Vendôme biuro płatnicze. Jawne jego zajęcie polegało na wypłacaniu małym kapitalistom okolicznym należności za ich kupony, korzystając zaś ze składania u siebie kuponów tych i gotówki, namiętnie grał na giełdzie.
— Cała prowincya niewiele warta! — mruknął Busch — ale bądź co bądź i tam zdarzy się nieraz gratka nielada!
Spojrzał na papiery, obwąchał je i jakoby pozapachu je poznając, wprawną ręką klasyfikował na paczki. Chmura niezadowolenia zasępiła płaską twarz jego; skrzywił się, widocznie doznawszy zawodu.
— Hm! nie bardzo się tem można pożywić!.. Całe szczęście, że przynajmniej nie drogo mnie kosztowało... Oto weksle... i to także weksle... Jeśli to są ludzie młodzi i zjawią się w Paryżu, może uda nam się kiedyś ich złapać.
Nagle krzyknął radosnem zdziwieniem przejęty:
— Cóż to takiego? zawołał.
Pochyliwszy się nad arkuszem papieru stemplowego, wyczytał u dołu podpis hrabiego de Beauvilliers. Na arkuszu tym były tylko trzy wiersze napisane dużem wyblakłem pismem „Obowiązuję się wyplacić pannie Leonii Cron w dniu dojścia jej do pełnoletności sumę dziesięciu tysięcy franków“.
— Hrabia de Beauvilliers — mówił dalej wolno, jak gdyby myśląc głośno — tak, miał on parę folwarków.. cały klucz w okolicach Vendôme... Umarł skutkiem nieszczęśliwego wypadku na polowaniu... Zostawił żonę i dwoje dzieci w bardzo smutnem położeniu. Miałem dawniej kilka jego weksli, za które z wielkim trudem wydostałem pieniądze. Oj! urwis to był! ladaco. — I nagle, przypomniawszy sobie całą historyę, parsknął śmiechem.
— A! stary łotr! to on oszukał dziewczynę! Ona pewnie nie chciała a on przekonał ją tym świstkiem papieru który prawnie nie posiada żadnej wartości. Potem umarł... Dokument wystawiony w 1854 r. czyli dziesięć lat temu.. Do licha! Dziewczyna musi już być pełnoletnią! Jakimże sposobem ten rewers dostał się w ręce Charpiera?.. Charpier handlował zbożem i dawał pożyczki na krótkie terminy... Prawdopodobnie dziewczyna dała mu to w zastaw za kilka luidorów a może też podjął się wyegzekwować tę sumę...
— Ho! ho! — przerwała Méchainowa — zrobiliśmy znakomity nabytek.
Busch wzruszył pogardliwie ramionami.
— Gdzietam! powiadam pani przecież, że prawnie nic to nie jest warte... Gdybym wystąpił z tem do spadkobierców, grosza bym nie dostał bo trzebaby przedstawić dowód, że pieniądze te istotnie się należą. Mam jednak nadzieję, że gdybyśmy znaleźli dziewczynę, możnaby ich skłonić do porozumienia się z nami dla uniknięcia nieprzyjemnego rozgłosu... Rozumiesz pani, o co chodzi? Trzeba poszukać Leonii Cron. Niech pani napisze do Fayeux’a, może on ją tam wynajdzie. Wtedy zaczniemy śpiewać z innego tonu.
Ułożył przyniesione papiery w dwie paczki obiecując sobie, że rozejrzy się w nich dokładnie po wyjściu Méchainowej. Przez chwilę siedział nieruchomo, z rękoma opartemi na stosach papierów.
Tymczasem Méchainowa podjęła przerwane sprawozdanie:
— Nie zapomniałam także o wekslach Jordana.
Przez chwilę byłam prawie pewna, że go już mamy w ręku. Był urzędnikiem w jakiemś biurze a teraz pisuje do dzienników. Na nieszczęście, źle mnie traktują w redakcyach, nie chcą nawet dać mi żadnego adresu. Zresztą, zdaje mi się, że on nie podpisuje artykułów prawdziwem swojem nazwiskiem.
Słowa nie mówiąc, Busch wyciągnął rękę i z pośród papierów ułożonych w alfabetycznym porządku wyjął akty Jordana. Akty te składały się z sześciu weksli po piędzięsiąt franków każdy, wystawionych przed sześcioma laty a prolongowanych z miesiąca na miesiąc. Wynosiły one w ogólnej sumie trzysta franków. Pożyczkę te młody człowiek zaciągnął u jakiegoś krawca. Suma niezapłacona w terminie powiększyła się olbrzymiemi kosztami procedury sądowej, tak że dług wynosił obecnie siedmset trzydzieści franków piętnaście centymów.
— Jeżeli ten chłopak ma przyszłość przed sobą, złapiemy go prędzej lub później — wtrącił Busch. Poczem skutkiem jakiegoś skojarzenia pojęć zapewne zawołał:
— Ale!.. ale!.. co się dzieje ze sprawą Sicardot? czy dajemy już za wygraną?
Méchainowa podniosła w górę obie tłuste ręce. Potworna jej postać zdradzała rozpacz niekłamaną.
— Ach! wielki Boże! — jęknęła piskliwym głosem — chybaby mi sił i życia zabrakło!
Sprawa Sicardot była romantyczną historyą, opowiadaniem której lubowała się Méohainowa. Kuzynka jej, Oktawia Chavaille, córka jednej z sióstr jej ojca, mając lat szesnaście, została pewnego wieczoru zgwałconą na schodach w domu przy ulicy la Harpe, gdzie matka jej — bardzo niemłoda już kobieta — zajmowała skromne mieszkanko na szóstem piętrze. Co gorsza, pan, który przed tygodniem zaledwie przyjechawszy z żoną do Paryża, odnajmował od jakiejś pani pokój w tymże domu na drugiem piętrze, wziął się do dziewczyny tak gorąco, że biedna Oktawia upadła na schodach i zwichnęła rękę w ramieniu. Oburzona i rozgniewana matka chciała, bez względu na łzy córki, zrobić straszną awanturę ale Oktawia wyznała, że dobrowolnie zgodziła się na to, że zwichnięcie ręki było tylko przypadkowem i że cierpiałaby srodze, gdyby tego pana wsadzono do więzienia. Matka zamilkła wtedy, zadowolniwszy się wziętem od uwodziciela zobowiązaniem, że wypłaci im sześćset franków, rozłożonych na dwanaście rat miesięcznych. Było to bardzo skromne żądanie, nie zaś wyzysk bo Oktawia, która chodziła do magazynu, musiała leżeć w łóżku i nic nie zarabiała. Kuracya, która pochłonęła niemało grosza, źle była prowadzoną, bo mięśnie ręki się skurczyły i biedna dziewczyna została kaleką. Przed końcem pierwszego miesiąca ów pan znikł z Paryża, nie zostawiwszy swego adresu. Różne nieszczęścia zaczęły sypać się jak grad na biedną rodzinę. Oktawia urodziła syna, straciła matkę, oddała się rozpuście i wpadła w najstraszniejszą nędzę. Dostawszy się w końcu do Méchainowej, włóczyła się po ulicach do dwudziestego szóstego roku życia, nie mając władzy w jednej ręce, to sprzedawała cytryny w halach, to znów znikała na parę tygodni z jakiemiś ludźmi, którzy wypędzali ją potem od siebie pijaną i pobitą. Rok temu po jakiejś większej niż zwykle awanturze zakończyła wreszcie marny żywot, a Méchainowa musiała wziąć na wychowanie syna jej, Wiktora. Z całej tej sprawy nie pozostało nic, prócz dwunastu niezapłaconych rewersów z podpisem: „Sicardot“. Nigdy nie zdołano dowiedzieć się nic więcej nad to, że ów pan nazywał się Sicardot.
Busch, znowu wyciągnąwszy rękę, wyjął akty Sicardota, które stanowiły cienki zeszyt w okładce z szarego papieru. Sprawa ta nie pociągnęła za sobą żadnych kosztów, nie było więc innych papierów oprócz tych dwunastu rewersów.
— Gdybym jeszcze z Wiktora miała pociechę! — płaczliwie żaliła się stara kobieta. — Ale gdzietam! Nie potrafiłbyś pan wyobrazić sobie, co to za chłopak. Przyjemny spadek, niema co mówić! Chłopak, który skończy na szubienicy i papiery, z których nigdy nic nie wyciągnę!
Duże wyblakłe oczy Buscha wpatrywały się uparcie w rewersy. Ileż to razy studyował on je już tak pilnie w nadziei, że jakiś niedostrzeżony dotąd szczegół, kształt liter lub wreszcie gatunek papieru wprowadzą go na ślad pewnej wskazówki. Oddawna zdawało mu się, że pismo to spiczaste i cienkie nie jest mu obcem.
— Ciekawa rzecz! — powtórzył raz jeszcze — gotówbym przysiądz, że widziałem już gdzieś takie a i takie o tak wydłużone, że wydają się podobnemi do i.
W tejże chwili zapukano do drzwi. Busch poprosiła Méchainową, aby wyciągnęła rękę i otworzyła bo do pokoju tego wchodziło się wprost ze schodów. Chcąc dostać się do frontowego pokoju, trzeba było przejść przez gabinet Buscha; kuchnia, zaś — a właściwie ciemna dziura bez powietrza — znajdowała się po drugiej stronie sieni.
— Proszę wejść! — zapraszała Méchainowa.
Saccard stanął na progu. Wszedł on rozśmieszony widokiem mosiężnej tabliczki przybitej na drzwiach a noszącej napis: „Sprawy sporne“, wyryty dużemi czarnemi literami.
— Ach! prawda! — zawołał Busch — pan przychodzi zapewne po to tłómaczenie... Mój brat jest w tamtym pokoju. Proszę, niech pan wejdzie!
Nie łatwe to było zadanie do spełnienia, bo otyła Méchainowa zagradzała przejście, z niewymownem zdziwieniem przyglądając się nowoprzybyłemu. Chcąc przejść, trzeba było manewrować: on cofnął się na schody, ona wyszła do sieni i stanęła tuż pod ścianą, poczem wreszcie Saccard się przecisnął i przedostał do sąsiedniego pokoju. Podczas tej skomplikowanej operacyi nie spuściła z niego oka ani na chwilę.
— Ach! — zawołała wreszcie zadyszana — nigdy dotąd nie widziałam tak z bliska pana Saccarda! Wiktor jest podobny do niego jak dwie krople wody.
Busch patrzył na nią, nie rozumiejąc nic w pierwszej chwili. Nagle twarz jego zajaśniała radością, zaklął z cicha.
— Do kroćset! powiadam przecież, że widziałem już gdzieś to pismo!
Podniósł się, zaczął przewracać różne papiery aż wreszcie wynalazł list, jaki Saccard pisał do niego przed rokiem, prosząc o prolongatę dla jakiejś dłużniczki, zalegającej w wypłacie. Porównał szybko list ten z charakterem pisma na rewersach: w istocie były to te same a i te same o, może tylko trochę więcej spiczaste... tożsamość dużych liter również nie podlegała żadnej wątpliwości.
— To on! to on! — powtarzał — Ale dlaczegóż tutaj podpisał się Sicardot a nie Saccard?
Powoli w mglistych zarysach przypominać sobie zaczął historyę, którą agent Larsouneau... dziś już milioner... opowiadał mu przed laty o przeszłości Saccarda. Przypomniał sobie, że wkrótce po zamachu Stanu, Saccard przybył do Paryża w nadziei wyzyskania protekcyi, jaką mógł mu zapewnić brat jego, Rougon; że z początku cierpiał biedę, mieszkając w studenckiej dzielnicy a potem po śmierci pierwszej żony wzbogacił się nagle skutkiem dość podejrzanego powtórnego małżeństwa. W tych to trudnych czasach zmienił nazwisko Rougon na Saccard, zmieniając kilka liter w nazwisku pierwszej żony, która była z domu Sicardot.
— Tak, tak, Sicardot, teraz już doskonale sobie przypominam — mruczał Busch półgłosem. — Z bezwstydną czelnością podpisał rewersy nazwiskiem żony. Zapewne musieli mieszkać przy ulicy la Harpe pod tem nazwiskiem. Nic dziwnego! łotr ten zachowywał wszystkie środki ostrożności, aby w każdej chwili módz się wynieść cichaczem... Aha! więc polował nietylko na złoto ale i na dziewczęta, które biegały po schodach. Głupiec! może kiedyś źle wyjść na tem!
— Cicho! cicho! — upominała Méchainowa — Trzymamy go wreszcie! Doprawdy jest Bóg na Niebie! Teraz już spotka mnie nagroda za tego Wiktora, którego... niech mi pan wierzy... kocham serdecznie, chociaż to niepoprawny chłopak!
Wyraz radości jaśniał na jej twarzy. Zadowolenie malowało się w małych oczkach, głęboko ukrytych w policzkach, z których tłuszcz zdawał się spływać.
Ale Busch, ochłonąwszy z gorączki, w którą wprawiło go rozwiązanie ciemnej przez lat tyle zagadki, zastanawiał się teraz na chłodno i milczał, kiwając głową... Kto wie, czy nie dałoby się jeszcze oskubać Saccarda, chociaż w obecnej chwili jest bankrutem?.. Ale niełatwa będzie z nim sprawa, bo ostre ma zęby i nie pozwoli szarpać się bezkarnie.
Zresztą pomimo owego podobieństwa, które tak uderzyło Méchainową, może on sam nie wie, że ma syna i gotów go się wyprzeć...
Owdowiawszy powtórnie, niczem nie był skrępowany, nie miał obowiązku zdawania komukolwiek sprawy ze swej przeszłości, więc gdyby nawet przyznał chłopca, nioby z nim wskórać nie można ani groźbą ani postrachem... Nie wydostać za odkrycie tajemnicy ojcowstwa nic więcej, prócz tych marnych sześciuset franków, które stoją na rewersach — byłoby zmarnowaniem tak szczęśliwego zbiegu okoliczności. Czyż po to los sprzyjał im tak cudownie?.. Nie! Nie!.. trzeba się zastanowić, dobrze to rozważyć, doczekać chwili, w której bogaty plon dojrzeje!
— Nie mamy czego się spieszyć — wywnioskował Busch ostatecznie. — Zresztą, Saccard goły jest teraz, poczekajmy aż znowu porośnie w pierze.
Przed odejściem Méchainowej raz jeszcze rozpytał ją szczegółowo o wszystkie interesy, które z jego polecenia załatwić miała. Chodziło tu o jakąś panią, która zastawiła kosztowności swoje dla kochanka, o jakiegoś zięcia, którego dług zapłaciłaby rozkochana w nim teściowa, gdyby umiano wziąć się zręcznie do tego — słowem o tysiące ciemnych i nader zawikłanych spraw, mających zawsze na celu wyłudzenie pieniędzy.
Wszedłszy do sąsiedniego pokoju, Saccard stał przez chwilę olśniony blaskiem promieni słonecznych bijących z okna nieprzysłoniętego firankami. Pokój ten, obity wyblakłym papierem w niebieskie kwiateczki, był prawie pusty: całe jego umeblowanie stanowiło wąskie żelazne łóżko stojące pod ścianą, oraz sosnowy stół i dwa wyplatane krzesła. Po lewej stronie wisiały na ścianie nieociosane prawie półki, służące widocznie za bibliotekę bo zarzucone mnóstwem książek, broszur, dzienników i najrozmaitszych papierów. A jednak promienie słońca przedzierające się na to poddasze, zdobiły ubogą izbę urokiem młodzieńczej wesołości, jakby niewinnym prostoty uśmiechem. Przy stole siedział Zygmunt Busch, trzydziestopięcioletni mężczyzna, szatyn, z długiemi, rzadkiemi włosami i twarzą pozbawioną zarostu. Oparłszy wypukłe czoło na chudej ręce, siedział tak zatopiony w czytaniu jakiegoś rękopismu, że nie słyszał nawet skrzypnięcia drzwi i nie odwrócił głowy.
Niepospolicie wykształcony, posiadający uniwersyteckie wykształcenie w Niemczech nabyte, Zygmunt władał biegle nietylko ojczystym swym językiem ale nadto niemieckim, angielskim i ruskim. W 1849 roku poznał w Kolonii Karola Marksa; od tej chwili przekonania jego ustaliły się, z całym zapałem młodzieńczego umysłu stał się stronnikiem wierzeń socyalistycznych i życie całe postanowił poświęcić sprawie odrodzenia społecznego, mającego zapewnić szczęście maluczkim i prostaczkom. Gdy mistrz jego wygnany z Niemiec a następnie zmuszony do wyemigrowania z Paryża, osiadł w Londynie, zkąd pismami swemi starał się uorganizować liczne stronnictwo, młody marzyciel wegetował życiem bezczynnem nie troszcząc się zgoła o zaspokojenie potrzeb codziennych i niechybnie umarłby już był z głodu, gdyby brat nie dał mu u siebie przytułku i nie podsunął myśli, aby tłómaczeniem z obcych języków starał się spożytkować swoje wiadomości. Starszy brat kochał go iście macierzyńską miłością: krwiożerczy jak wilk dla dłużników, gotów ukraść parę groszy w kałuży krwi ludzkiej leżących, do łez się rozczulał, kobiecą niemal pieczołowitością otaczając brata, który zawsze roztargnionem dzieckiem pozostał. Odstąpił mu pokoju od ulicy, usługiwał mu sam, zajmował się gospodarstwem, zamiatał, słał łóżka, myślał o jedzeniu, które dwa razy dziennie przynoszono z pobliskiej restauracyi. Tak czynny zawsze, tysiącem różnorodnych interesów zajęty; pozwalał bratu nic nie robić, bo tłomaczenia mało popłacały. Zabraniał mu nawet pracować, zaniepokojony suchym jego kaszlem i pomimo swego przywiązania do pieniędzy, pomimo zbrodniczej chciwości z jaką sam ciułał złoto, uważając je za jedyny cel życia, uśmiechał się pobłażliwie z mrzonek rewolucyonisty, bez szemrania dawał mu pieniądze tak jak dziecku dajemy zabawkę, wiedząc, że wkrótce ją złamie.
Zygmunt nie wiedział zgoła, jakiemi sprawami brat jego zajmuje się w sąsiednim pokoju.
Nie miał pojęcia ani o tym ohydnym handlu zdeprecyonowanemi walorami, ani o skupowaniu wierzytelności; myśl jego sięgała wyżej, bujając w krainie bezwzględnej sprawiedliwości. Idea miłosierdzia gniewała go i oburzała: miłosierdzie — to jałmużna, to nierówność dobrocią ludzką uświęcona. Sprawiedliwości się domagał, żądał aby uznano prawa jednostki i utworzono z nich niewzruszoną podstawę nowej organizacji społecznej. Idąc za przykładem Karola Marksa, z którym stałą korespondencyę prowadził, całemi dniami studyował tę organizacyę, zapisywał cyframi niezliczoną ilość papieru, na naukowych fundamentach opierał i wznosił rusztowanie tego gmachu, mającego wszystkim szczęście zapewnić. Odbierał kapitały jednym, aby je między innych rozdzielić, jednym zamachem pióra przeistaczał finansową postać świata, siadając w tym pustym pokoju, nie znając żadnych namiętności, prócz marzeń swoich, nie czując potrzeby zadowolenia żadnych pragnień, prowadząc życie tak wstrzemięźliwe, że brat zmuszał go nieraz do zjedzenia mięsa lub do wypicia kieliszka wina. Sam zabijając się pracą i żyjąc niczem prawie, domagał się aby praca zastosowana do sił każdego człowieka zapewniała mu uczynienie zadość wszystkim potrzebom. Prawdziwy to był mędrzec, czysty i łagodny; zamiłowany w swych studyach, obcy wszelkim troskom powszedniego żywota. Już od zeszłej jesieni zagrożony suchotami, kaszlał coraz silniej, nie raczył jednak zwrócić na to uwagi, nie pomyślał o zaoszczędzeniu swych sił.
Saccard postąpił parę kroków, Zygmunt podniósł wreszcie duże zamglone oczy i ze zdziwieniem spojrzał na gościa, chociaż znał go dobrze.
— Przyszedłem z prośbą o przetłomaczenie listu — tłómaczył się Saccard.
Zdziwienie młodego człowieka wzrosło jeszcze bardziej; oddawna bowiem odstręczył od siebie wszystkich klientów a mianowicie bankierów, spekulantów, meklerów — cały ten świat giełdowy który z Niemiec i z Anglii zwłaszcza odbiera cyrkularze i ustawy towarzystw w obcych językach pisane.
— Tak, mam list pisany po rusku... Nie zajmę panu dużo czasu... kilka wierszy zaledwie.
Zygmunt wyciągnął rękę. Tłomaczenia z rosyjskiego były jego specyalnością; on jeden gruntownie posiadał ten język z pośród wszystkich tłomaczów z całej dzielnicy, którzy uprawiali głównie niemiecki i angielski. Rzadkość dokumentów w języku ruskim na paryskim bruku była powodem ciągłej jego bezczynności.
Głośno i odrazu przeczytał list po francusku. Była to odpowiedź jakiegoś bankiera z Konstantynopola, który w kilku wyrazach wypowiadał przychylne zdanie o przedstawionej mu sprawie.
— Dziękuję panu! — zawołał Saccard, widocznie bardzo ucieszony.
Poprosił jeszcze Zygmunta o piśmienne przetłomaczenie tych kilku wierszy na odwrotnej stronie listu, ale młody człowiek zakaszlał się gwałtownie i zasłonił usta chustką, aby nie niepokoić brata, który przybiegał zawsze, ilekroć kaszel jego usłyszał. Uspokoiwszy się wreszcie wstał i na oścież otworzył okno, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Saccard postąpił parę kroków za nim i rzuciwszy okiem przez okno, krzyknął ze zdziwienia:
— A! pan masz tutaj widok na giełdę! Jak ona zabawnie ztąd wygląda!
Saccard nigdy nie widział z góry gmachu giełdy, który w istocie z tej wysokości bardzo oryginalnie się przedstawiał: były to cztery pochyłe płaszczyzny cynkowe, nadzwyczaj rozłożyste i lasem kominów najeżone. Końce piorunochronów strzelały w górę podobne olbrzymim włóczniom groźnie ku niebu zwróconym. Gmach sam wyglądał ztąd już tylko jak sześcian kamienny, regularnie kolumnami poprzerzynany — brudno-czarny, nagi, brzydki sześcian, na szczycie którego powiewała podarta chorągiew. Najzabawniejszemi jednak wydały mu się schody i przedsionek czarnemi kropkami upstrzony, podobny do olbrzymiego mrowiska pozostającego w ciągłym gwałtownym ruchu, który litość tylko mógł obudzać w człowieku patrzącym nań z takiej wysokości.
— Jak to wszystko z góry maleńkiem się wydaje! — podjął znowu — Zdawałoby się, że można ich ująć jedną ręką i postawić na dłoni. — Znając przekonania Zygmunta dodał jeszcze z uśmiechem: — Kiedyż kopniecie to nogą i z ziemią zrównacie!..
Zygmunt wzruszył ramionami.
— Po co mielibyśmy się trudzić? Czyż sami nie zjadacie się nawzajem?
Powoli, ożywiając się, zaczął rozwodzić się szeroko nad przedmiotem, zaprzątającym wyłącznie myśli jego. Z zapałem nowonawróconego apostoła przy każdej sposobności rozwijał szczegółowo swój system.
— Tak, tak! wy pracujecie dla nas, sami o tem nie wiedząc. Jest was tam kilku przywłaszczycieli, którzy wydziedziczacie całą masę ludu, ale nasycicie się kiedyś a wtedy my wam odbierzemy spuściznę... Wszelkie nagromadzenie bogactw, wszelka centralizacya prowadzi do kolektywizmu. Dajecie nam praktyczne wskazówki tak samo jak wielka własność pochłaniająca małe kawałki ziemi, jak wielka produkcya pożerająca dobrych rzemieślników, jak wielkie domy kredytowe i magazyny zabijające wszelką konkurencyę a wznoszące się kosztem upadku małych banków i sklepów — stanowią drogę, która powoli, ale niechybnie prowadzi społeczeństwo na nowe tory. Czekamy tylko chwili, w której wszystko runie, w której ujawnią się ohydne następstwa obecnego sposobu wytwarzania. Wtedy ciż sami mieszczanie i wieśniacy staną po naszej stronie.
Zaciekawiony Saccard patrzył na niego z pewnym niepokojem, chociaż w głębi duszy uważał go za waryata.
— Wytłomaczże mi pan wreszcie — zapytał — czem właściwie jest kolektywizm?
— Kolektywizm jest przekształceniem kapitałów prywatnych, żyjących z walk konkurencyj, w olbrzymi kapitał społeczny, stanowiący wspólną własność wszystkich jednostek i pracą ich eksploatowany... Wyobraź pan sobie społeczeństwo, w którem narzędzia pracy należą do wszystkich, w którem każdy pracuje stosownie do sił swoich i uzdolnienia a wytwór tej koooperacyi społecznej dzieli się pomiędzy wszystkich proporcyonalnie do sumy pracy, jaką każdy z nich włożył. Czy może być co prostszego, nieprawdaż? wspólne wytwarzanie w fabrykach, warsztatach i zakładach narodowych a następnie wymiana, zapłata w naturze. W razie nadmiaru produkcyi, gromadzi się towary do magazynów publicznych, gdzie pozostają do czasu, w którym okażą się potrzebne na pokrycie mogącego się zdarzyć deficytu. Jest to najwłaściwszy sposób utrzymania równowagi. Taki system utrwalić się musi, bo każde drzewo spróchniałe musi paść siekierą podcięte. Nie będzie już wtedy ani konkurencyi, ani kapitałów prywatnych a — co za tem idzie — żadnych interesów handlowych, żadnych giełd ani targów. Pojęcie zarobku utraci wszelką racyę bytu; źródla spekulacyi, rent pobieranych bez pracy, wyschną ze szczętem.
— Ho! ho! — przerwał Saccard — toby dyabelnie zmieniło zbytkowne nawyknienia wielu ludzi! Ale cóż zrobicie z tymi, którzy dziś mają renty? Ot naprzykład, taki Gunderman... czy odbierzecie mu jego miliony?
— Bynajmniej, nie jesteśmy przecież złodziejami. Odkupilibyśmy od niego wszystkie kapitały, walory, renty i pożyczki, dając mu w zamian bony konsumpcyjne wypłacane corocznie. Wyobraź pan sobie jakie nieprzebrane bogactwo środków użycia stanowiłoby równoważnik olbrzymiego tego kapitału: za sto lat niespełna potomkowie Gundermana byliby zmuszeni do pracy na równi z innymi obywatelami, bo roczne spłaty w końcu wyczerpaćby się musiały, oni zaś — choćby prawo dziedziczenia pozostało w zasadzie niezmienione — nie mogliby kapitalizować przymusowych swych oszczędności, tego olbrzymiego nadmiaru materyałów konsumpcyi... Powiadam panu, że wymiotłoby to odrazu nietylko wszystkie interesy osobiste, towarzystwa akcyjne, stowarzyszenia kapitałów prywatnych ale nadto znieśćby musiało wszystkie pośrednie źródła dochodów, jako to: kredyt, pożyczki, system najmu i dzierżawy. Praca będzie jedyną miarą wartości, płaca robotnika zostanie naturalnie zniesioną, ponieważ w obecnym ustroju kapitalistycznym nie równoważy ona wytworów pracy i pozwala robotnikowi zaspokoić zaledwie najniezbędniejsze potrzeby. Trzeba przyznać, że wina takiego stanu rzeczy ciąży tylko na obecnym ustroju: najuczciwszy nawet pracodawca musi uledz nieubłaganemu prawu konkurencyi i wyzyskiwać swoich pracowników, gdyż w przeciwnym razie sam zginie. Tak! trzeba zburzyć ze szczętem taki stan rzeczy! Gunderman padnie przywalony ciężarem swoich bonów na użycie a spadkobiercy jego, nie mogąc spożyć wszystkiego co im z prawa przypada, zmuszeni będą oddać to innym a sami staną do pracy z rydlem lub łopatą w ręku!
I Zygmunt wybuchnął wesołym, dziecięcym śmiechem, stojąc wciąż przy oknie, wpatrując się w giełdę, gdzie czarne mrowisko graczy roiło się nieustannie. Krwiste rumieńce na twarz mu wystąpiły. Jedyną jego rozrywkę stanowiło wyobrażanie sobie śmiesznych i pełnych ironii następstw, które kiedyś nieubłagana sprawiedliwość sprowadzić musi.
Saccard słuchał ze wzrastającym niepokojem. A jeżeli ten „marzyciel na jawie“ mówi prawdę? jeżeli istotnie odgaduje przyszłość? Wszak wszystko, co on mówi, wydaje się bardzo jasnem i rozsądnem.
— Ba! — rzekł wreszcie, jakby dla uspokojenia się — nie tak prędko przyjdzie do tego!
— Zapewne — poważniej już teraz i z widocznem znużeniem odrzekł Zygmunt. — Wstępujemy obecnie w okres przejściowy, przygotowawczy. Nie przeczę, że dojść może do jakichś wybuchów, gwałtów rewolucyjnych, których niekiedy uniknąć niepodobna. Ale wszelki bunt i opór można zwalczyć z czasem. O! nie taję przed sobą, że narazie spotkamy wielkie trudności! Ludzie mają tak zakute głowy, że cała ta wymarzona przyszłość wydaje im się niemożliwą, nie chcą czy nie mogą nabrać racyonalnego pojęcia o tem społeczeństwie przyszłości, społeczeństwie sprawiedliwie rozdzielonej pracy, posiadającem zupełnie odmienne obyczaje. Wydaje im się to innym światem na innej planecie istniejącym. A przy tem muszę wyznać, że reorganizacya nie jest jeszcze gotową, dotąd ciągle nad nią pracujemy.
Ja sam, nie mogąc sypiać, całe noce poświęcam tym rozmyślaniom. Niejeden naprzykład powiedzieć nam może: „Skoro społeczeństwo doszło do takiego stanu, w jakiem znajduje się obecnie to nie ulega wątpliwości, że logika czynów ludzkich uczyniła je takiem“... Jakże olbrzymią pracę podjąć zatem potrzeba, aby cofnąć wody rzeki do źródła i kazać im płynąć innem korytem! Bezwątpienia, obecny ustrój społeczny zawdzięcza zasadzie indywidualistycznej długotrwałe swe istnienie, które podnieca nieustannie zarówno konkurencya jak interes osobisty jednostek. Czy kolektywizm wynajdzie bodźce równie silne? Czem pobudzić robotnika do pracy produkcyjnej, skoro zasada płacy roboczej zostanie zniesioną? — oto dwa zagadnienia, których dotąd rozwiązać nie umiem. Musimy jednak zwalczyć tę obawę i na tem właśnie polu stoczyć zacięty bój z przeciwnikami, jeżeli chcemy aby idea socyalizmu odniosła zwycięztwo. Zwyciężymy! zwyciężymy z pewnością, bo słuszność po naszej jest stronie. Spójrz pan! czy widzisz ten gmach przed sobą?
— Giełdę? — spytał Saccard. — Naturalnie, że ją widzę.
— Dobrze! Szaleństwem byłoby wysadzić w powietrze taki gmach bo odbudowanoby go gdzie indziej. Ale ja wierzę niezłomnie, że ona sama kiedyś runie, państwo ją wywłaszczy i stanie się jedynym powszechnym bankiem narodowym. Kto wie czy kiedyś gmach ten nie będzie publicznym magazynem nadmiaru naszych bogactw, czy nie będzie śpichlerzem, z którego prawnuki nasze czerpać będą mienie i dostatki?
Żywo gestykując, Zygmunt malował z zapałem tę przyszłość powszechnego a umiarkowanego szczęścia. Mówienie zmęczyło go widocznie bo znów kaszlać zaczął: powrócił do stołu i oparłszy głowę na ręku usiłował stłumić okropne rzężenie, które zdawało się pierś mu rozdzierać. Ale tym razem uspokoić się nie mógł. Nagle drzwi się otworzyły i Busch, który pośpiesznie pożegnał był Méchainową, wbiegł zaniepokojony gwałtownym kaszlem brata. Pochylił się nad Zygmuntem, wielkiemi swemi rękoma objął jego głowę jak gdyby chciał pieszczotami uśmierzyć straszne cierpienie.
— Cóż ci się stało, mój drogi chłopcze? dusisz się prawie... Tyle razy już prosiłem ci, żebyś wezwał doktora... Trzeba więcej pamiętać o sobie... Zaręczam, że znowu mówiłeś za dużo.
Mówiąc to, spoglądał z ukosa na Saccarda, który stał na środku pokoju, zaniepokojony wszystkiem co usłyszał z ust tego nędznego, schorowanego biedaka, rzucającego z góry wyrok zagłady na giełdę i który, wymiótłszy śmiecie, przyrzekał wszystko na nowo odbudować.
— Dziękuję panu! — rzekł wreszcie, pragnąc jak najprędzej się ztąd wydostać. — Może pan zechce odesłać mi potem list wraz z tłomaczeniem. W tych dniach spodziewam się jaszcze innych korespondencyj, z któremi tu przyjdę i wtedy uregulujemy rachunek.
Zygmunt uspokoił się tymczasem. Starszy Busch zwrócił się do Saccarda:
— Czy wie pan, że ta kobieta, którą pan u mnie zastałeś, znała pana niegdyś, przed wielu, wielu laty?
— Gdzież i kiedy mnie widziała?
— W 1852 roku, mieszkałeś pan wtedy przy ulicy la Harpe.
Pomimo całej mocy panowania nad sobą, Saccard zbladł ze wzruszenia. Wargi mu drżały nerwowo. Nie przypominał sobie wprawdzie dziewczyny, którą na schodach przewrócił, nie wiedział, że była ciężarną, nie wiedział o istnieniu dziecka, ale wspomnienie pierwszych lat spędzonych w ubóstwie przejmowało go zawsze niemiłem wrażeniem.
— Przy ulicy la Harpe? Tak! pamiętam! Przyjechawszy do Paryża, mieszkałem tam czasowo, dopóki nie znalazłem innego mieszkania... Do widzenia panom!
— Do widzenia! — z naciskiem odpowiedział Busch, który w zakłopotaniu gościa widząc potwierdzenie swych domysłów, zastanawiał się już nad sposobami wyzyskania tej przygody.
Wyszedłszy na ulicę, Saccard zwrócił się machinalnie w stronę giełdy. Trząsł się ze wzruszenia i nie spojrzał nawet na panią Couin, której jasnowłosa główka wychylała się z okna sklepu. Ruch na placu wzmógł się jeszcze; ogłuszająca wrzawa rozbrzmiewała na chodnikach, tworzących ludzkie mrowisko; w około rozlegał się szum podobny do huku rozszalałych fal morskich.
Kulminacyjny to był punkt gry, zwykle o godzinie trzeciej przypadający, walka o ostatnie kursy, zaciekły bój o to, kto wróci do domu z rękoma pełnemi złota. Stojąc na rogu ulicy Giełdowej naprzeciwko przedsionka, Saccard dostrzegł w tłumie pod kolumnami zniżkowca Mosera i zwyżkowca Pileraulta, kłócących się zapamiętale. Zdawało mu się także, że z głębi wielkiej sali dochodzi go to przenikliwy głos Mazauda, to znów gniewny krzyk Nathansohna, siedzącego w kulisie pod zegarem. Nagle dorożka przejeżdżająca tuż koło rynsztoka, o mało nie obryzgała go błotem. Zanim dorożkarz wstrzymał konie, Massias wyskoczył i pędem wbiegł na schody, aby spełnić ostatnie zlecenie jakiegoś klienta.
On zaś stał ciągle nieruchomo z okiem w ten tłum utkwionem, przechodząc myślą tysiączne wspomnienia z pierwszych chwil na bruku paryskim spędzonych — wspomnienia, które pytanie Buscha nagle w nim rozbudziło. Przypominał sobie pobyt na ulicy la Harpe, potem na ulicy ś-go Jakóba, gdy włócząc się po mieście w wykrzywionych butach, marzył o podbiciu całego Paryża, i wściekłość go ogarniała na myśl, że podboju tego dotąd nie dokonał, że znowu czeka na uśmiech fortuny, niczem nienasycony, więcej niż kiedykolwiek pałając żądzą użycia rozkoszy. Ten waryat Zygmunt miał słuszność, mówiąc że z pracy żyć niepodobna, że nędzarze tylko i niedołędzy pracują dla wzbogacenia innych. Jedynie gra tylko daje z dnia na dzień zbytek i dobrobyt, pozwala żyć pełnem, szerokiem życiem. Gdyby nawet stary ustrój społeczny miał runąć kiedykolwiek, czyż człowiek jemu podobny nie znajdzie jeszcze przed tą katastrofą czasu i miejsca do zadowolenia wszystkich swych pragnień?
Wtem jakiś przechodzień potrącił go i poszedł dalej, nie zadawszy sobie nawet trudu przeproszenia za nieuwagę. Był to Gunderman, odbywający codzienną swą przechadzkę dla zdrowia. Saccard widział go, jak wchodził potem do cukierni, bo król złota od czasu do czasu kupował za franka pudełko cukierków dla swoich wnucząt. Popchnięcie to w chwili, gdy krążył około giełdy, pałając wciąż wzrastającą gorączką, stało się jakby ostatnią podnietą, ostatnim bodźcem do powzięcia postanowienia. Dość już czasu poświęcił na oblężenie twierdzy... teraz szturm ostateczny przypuści!.. teraz walkę rozpocznie na śmierć i życie!.. O tak! nie wyjedzie z Paryża, śmiało stawi czoło bratu, uczyni decydujący, zuchwały krok, który rzuci mu pod nogi Paryż cały albo też jego samego zepchnie do rynsztoka z połamanemi żebrami!...
Aż do chwili zamknięcia giełdy, Saccard pozostał na swem stanowisku. Wreszcie przedsionek wyludniać się zaczął; znużony, rozgorączkowany tłum cisnął się w nieładzie na schodach. Około niego środkiem ulicy i chodnikami płynęła nieprzebrana fala ludzi. Bogaty zaiste materyał do eksploatowania stanowią ci ludzie, który kiedyś stać się mając akcyonaryuszami, nie mogli oprzeć się pokusie poznania tej wielkiej loteryi spekulacyi, a ciekawością i trwogą powodowani pragnęli zgłębić tajemnicę owych operacyj finansowych, które tem więcej porywają umysły, im mniej są dla nich zrozumiałe.
Po ostatniem bankructwie, Saccard, zmuszony do wyniesienia się z pałacu w parku Monceaux i do oddania go wierzycielom aby uniknąć większych jeszcze przykrości, postanowił z początku schronić się do syna swego Maksyma. Maksym, utraciwszy żonę i pochowawszy ją na wiejskim cmentarzu w Lombardyi, mieszkał samotnie przy ulicy l’Impératrice, gdzie urządził sobie tryb życia z wyrozumowanym a bezlitosnym egoizmem. Przedwcześnie dojrzawszy w szkole występku, czerpał teraz z posagu żony a na propozycyę ojca dał stanowczą i krótką odmowę dla tego „aby pozostać z nim zawsze w dobrych stosunkach“ — jak dowodził z przebiegłym uśmiechem. Saccard musiał zatem myśleć o innem schronieniu. Już miał wynająć skromny domek w Passy, gdy nagle przypomniał sobie, że parter i pierwsze piętro pałacu książąt Orviedo przy ulicy S. Lazare muszą być niezamieszkałe, gdyż wszystkie okna bywają zawsze szczelnie zamknięte. Księżna, mieszcząc się od śmierci męża w trzech pokojach na drugiem piętrze, nie kazała nawet wywiesić karty na bramie a droga prowadząca do pałacu porosła już chwastami. Inna brama znajdująca się po drugiej stronie gmachu, prowadziła przez schody kuchenne na drugie piętro. Saccard, który dość często w interesie przychodził do księżnej, niejednokrotnie wyrażał swe zdziwienie dlaczego nie stara się ona mieć odpowiednich dochodów z pałacu. Ale księżna przecząco wstrząsała głową, twierdząc że w kwestyach pieniężnych ma swoje odrębne pojęcia. Pomimo tego jednak, gdy Saccard uczynił jej propozycyę wynajęcia pałacu na swoje imię, zgodziła się natychmiast i za bajecznie niską cenę dziesięciu tysięcy franków oddała mu apartament na parterze i na pierwszem piętrze, z książęcym przepychem urządzony i wart co najmniej dwa razy tyle.
Cały Paryż pamiętał jeszcze wystawne, zbytkowne życie księcia Orviedo. Po licznych a świetnych zwycięstwach na polu walk finansowych, książę, zdobywszy miliony, przybył z Hiszpanii do Paryża, kupił i kazał odnowić ten pałac, w którym zamieszkał czasowo, zamierzając wzbudzić podziw świata wzniesieniem gmachu z marmuru i złota. Pałac ten pochodzący z ubiegłego stulecia, stanowił pierwotnie jedną z tych „świątyń miłości“, jakie rozpustni bogacze wznosili zazwyczaj w głębi rozległych ogrodów. Po zburzeniu części pałacu a następnie po przebudowaniu go w większych rozmiarach, z dawnego parku pozostał tylko wielki dziedziniec, do którego dotykały stajnie i wozownie. Książe otrzymał tę posesyę w spadku po pannie Saint-Germain, której posiadłości ciągnęły się niegdyś aż do ulicy Trois Frères, będącej przed laty przedłużeniem ulicy Taitbout. Brama wjazdowa pozostała jak dawniej przy ulicy Saint Lazare, tuż obok wielkiego gmachu z tejże samej epoki, noszącego nazwę „Folie Beauvilliers“. Rodzina Beauvilliers, staczająca się powoli w przepaść ubóstwa, mieszkała tu dotychczas. Oni też posiadali resztki przepysznego ogrodu ze wspaniałemi drzewami, którym — podobnie jak szczątkom parku książęcego — groziła zagłada z powodu uchwalonego już przeistoczenia całej tej dzielnicy.
Niepomny swego upadku, Saccard sprowadził do pałacu liczny orszak służby: kamerdynera, kucharza, żonę jego, której powierzył utrzymywanie w porządku bielizny, inną jeszcze kobietę nie mającą ściśle określonego zajęcia, furmana i dwóch chłopaków stajennych. W stajni postawił dwa konie, w wozowni trzy powozy a w jednej z sal parterowych urządził jadalnię dla swoich ludzi. Nie mając nawet pięciuset franków w kasie, urządził dom na taką skalę, na jakiej żyć może człowiek posiadający dwakroć lub trzykroć sto tysięcy franków rocznego dochodu. Na osobisty swój użytek obrócił obszerny apartament znajdujący się na pierwszem piętrze a złożony z trzech salonów, pięciu pokoi sypialnych, nie licząc wielkiej sali jadalnej, w której można było zastawić stół na pięćdziesiąt osób. Z sali tej wychodziły niegdyś drzwi na schody wewnętrzne, prowadzące do drugiej sali jadalnej znacznie mniejszej. Księżna, odnająwszy część drugiego piętra inżynierowi Hamelin, który zamieszkał tu z siostrą, kazała zaśrubować te drzwi i odtąd wraz z lokatorem swym zadawalniała się kuchennemi schodami, pozostawiając schody frontowe na wyłączny użytek Saccarda. Umeblował on parę pokoi resztkami uratowanemi ze swego pałacu, inne pozostawił pustką i po wielu trudach udało mu się nareszcie nadać pozór życia tym smutnym, nagim murom, z których nazajutrz po śmierci księcia zawzięta jakaś ręka zdarła wszystko — nie wyłączając nawet szczątków obić. Urządziwszy się tutaj, Saccard oddał się na nowo marzeniom o zdobyciu wielkiego majątku.
Księżna Orviedo była wówczas jedną z najciekawszych osobistości w całym Paryżu. Przed piętnastoma laty, ulegając rozkazowi matki swej, księżnej de Combeville, zgodziła się wyjść za człowieka, którego nigdy nie kochała. W owej epoce dwudziestoletnia ta panna posiadała rozległą sławę wielkiej urody, rozumu i pobożności. Zanadto może na wiek swój poważna, lubiła jednak namiętnie życie towarzyskie i światowe. Nie znała okropnych opowieści, jakie krążyły o księciu i o pochodzeniu królewskiej jego fortuny szacowanej na trzysta milionów franków; nie wiedziała, że przyszły jej małżonek wzbogacił się cudzą krzywdą, że kradł, rozbijał — nie z bronią w ręku jak to czynili średniowieczni błędni rycerze, ale jawnie, otwarcie, w biały dzień, operując na giełdzie w kieszeniach łatwowiernych biedaków, siejąc wśród tłumów śmierć i ruinę. W Hiszpanii a następnie we Francyi książe przez lat dwadzieścia zabierał lwią część we wszystkich głośnych szalbierstwach i oszustwach. Księżna nie domyślała się zgoła że mąż jej w błocie i krwi ludzkiej zgromadził tyle milionów, a jednak od pierwszej chwili spotkania czuła ku niemu niechęć, której nawet głęboka jej pobożność przezwyciężyć nigdy nie mogła. Do niechęci tej dołączył się wkrótce głuchy, wciąż wzmagający się żal za to, że z małżeństwa tego nie miała nigdy dziecka. Ubóstwając dzieci, pragnęła gorąco zostać matką; nie dziw więc, że powzięła wreszcie nienawiść do człowieka, który zabiwszy w niej uczucie kochającej żony, nie dał sercu pociechy w miłości macierzyńskiej. W owym to czasie księżna otoczyła się niezrównanym zbytkiem, olśniewała wszystkich świetnością wydawanych zabaw a przepych panujący w jej domu wzbudzał nawet jak powiadano — zazdrość w zamku Tuileries. Nagle od chwili śmierci księcia, który skończył życie rażony apopleksyą, cisza i grobowe ciemności zapanowały w pałacu przy ulicy Saint Lazare. Światła zagasły, gwar ucichł, okna i drzwi pozostawały stale zamknięte i rozeszła się wieść, że księżna, opróżniwszy parter i pierwsze piętru pałacu, zamknęła się jak pokutnica w trzech pokoikach na drugiem piętrze, nie mając przy sobie nikogo, prócz starej Zofii, która ją wychowała i była dawniej panną służącą jej matki. Gdy wreszcie zaczęła znowu ukazywać się w świecie, miewała zawsze na sobie skromną, czarną wełnianą suknię a włosy kryła pod koronkowym czepeczkiem. Nie zeszczuplała, okrągłą jej twarzyczkę zdobiły zawsze dwa rzędy ząbków perłowej białości, ale cera jej twarzy pożółkła, w oczach malował się wyraz silnej, nieugiętej woli. Wyrazem twarzy i obejściem stała się podobną do zakonnicy od lat wielu w murach klasztornych zamkniętej. Mając zaledwie lat trzydzieści, poświęciła odtąd swe życie miłosiernym uczynkom.
Fakt ten wzbudził w Paryżu wielkie zdziwienie; tysiące różnorodnych pogłosek krążyć zaczęło. Księżna odziedziczyła po mężu cały majątek, owe sławne trzysta milionów franków, o których dzienniki nawet rozpisywały się szeroko. Wszystkie te wieści i pogłoski wytworzyły ostatecznie dość romantyczną opowieść, jakoby pewnego wieczoru, gdy księżna udawała się już na spoczynek, jakiś nieznajomy czarno ubrany człowiek wszedł znienacka do jej sypialni. Którędy się tam przedostał i co jej powiedział — pozostało dla wszystkich tajemnicą; prawdopodobnie jednak musiał jej odkryć z jak brudnego źródła pochodzą owe miliony i wymógł na niej przysięgę powrócenia ludziom tylu krzywd ciężkich, gdyż w przeciwnym razie spadną na nią jeszcze sroższe nieszczęścia. Nieznajomy ów znikł bez śladu.
Jakoż w istocie od lat pięciu t. j. od chwili owdowienia, księżna, stawszy się panią majątku — czy to przez posłuszeństwo jakiemuś z góry danemu rozkazowi, czy raczej przez poczucie uczciwości — żyła wyłącznie myślą zaparcia się siebie i powetowania krzywd przez jej męża wyrządzonych. W kobiecie tej, która nigdy nie była kochanką i nigdy matką zostać nie mogła, wszystkie w zarodku stłumione uczucia zlały się teraz w gorącą, namiętną prawie miłość ku ubogim, słabym, cierpiącym, wydziedziczonym — słowem ku wszystkim nędzarzom, których skradzione miliony posiadała a na których z rąk jej spływał teraz złoty deszcz iście królewskiej jałmużny. Odtąd jedna tylko myśl zaprzątała jej umysł: samą siebie uważała tylko za bankiera, u którego ubodzy złożyli trzysta milionów w celu aby jak najlepiej dla nich zużytemi zostały. Stała się teraz kasyerem, urzędnikiem, życie całe spędzała wśród cyfr, wśród tłumu rejentów, budowniczych i robotników. Po za domem miała wielkie biuro, w którem pracowało około dwudziestu urzędników. U siebie, w trzech ciasnych pokoikach nie przyjmowała nikogo, prócz kilku pośredników, będących jej pełnomocnikami. Zamknięta, zdala od natrętów, jak dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa, dnie całe spędzała przy biurku zawalonem papierami, z po za których widać jej prawie nie było.
Jedynem jej marzeniem było przynoszenie ulgi każdej nędzy, począwszy od dziecka, które cierpi dlatego, że się urodziło, skończywszy na starcu, który bez cierpienia skonać nie może. W ciągu tych lat pięciu pełnemi garściami rzucając złoto, założyła w la Vilette dom znany pod nazwą „Żłobka Matki Boskiej“, gdzie w maleńkich białych kołyskach i w trochę większych niebieskich łóżeczkach znalazło już schronienie około trzystu dzieci; w Saint Mandé „Ochronę ś-go Józefa“, gdzie stu chłopców i tyleż dziewcząt otrzymywało takie wychowanie, jakie odbierają dzieci ze sfery mieszczańskiej; w Châtillon „Dom przytułku dla starców“, mogący pomieścić pięćdziesięciu mężczyzn i pięćdziesiąt kobiet i wreszcie na jednem z przedmieść Paryża świeżo otworzyła „Szpital ś-go Marcelego“. Najulubieńszem jednak jej dziełem, które w tej chwili pochłaniało wszystkie jej uczucia, był „Dom pracy“ — zakład mający zastąpić dawne domy poprawy, gdzie stupięćdziesięciu chłopców i tyleż dziewcząt wziętych z ulicy, żyjących dotychczas w rozpuście i zbrodni, odzyskiwało zdrowie moralne, dzięki pieczołowitej opiece i nauce rozlicznych rzemiosł. Wszystkie te zakłady, hojne ofiary, rozrzutność niemal w uczynkach miłosiernych, pochłonęły w ciągu tych lat pięciu około stu milionów. Gdyby podobny tryb życia potrwał jeszcze lat kilka, księżna byłaby zrujnowaną: zabrakłoby jej nawet niewielkiej sumy na chleb i mleko, stanowiące obecnie jedyne jej pożywienie. Gdy milcząca zawsze Zofia zgromiła ją raz szorstkiemi słowy, przepowiadając, że umrze kiedyś na barłogu — słaby, prawdziwie niebiański uśmiech nadziei zajaśniał na bladych jej ustach.
Z powodu owego „Domu pracy“, Saccard zawarł znajomość z księżną. Był on jednym z właścicieli gruntu zakupionego przez nią na ten zakład a mianowicie dużego, starego ogrodu, który przylegał do parku Neuilly i ciągnął się wzdłuż bulwaru Bineau. Saccard ujął księżnę uprzejmością obejścia i szybkością w traktowaniu interesu; wkrótce też, nie mogąc załatwić nieporozumień z przedsiębiorcami, sama wezwała go do siebie. Zachwycony ogromem planu, jaki księżna powierzyła budowniczemu, zainteresował się żywo robotami. Dom pracy miał się składać z dwóch olbrzymich pawilonów, — jednego dla chłopców, drugiego dla dziewcząt — połączonych między sobą głównym gmachem, w którym mieścić się miała służba, administracya zakładu i kaplica. Każdy pawilon posiadał osobne warsztaty i osobną dużą łąkę do zabaw. Saccard sam zamiłowany w bogactwie i przepychu, najwięcej zachwycał się zbytkiem i wspaniałością olbrzymiego gmachu, który miał być wzniesiony z materyałów mogących przetrwać wieki całe. Olśniewały go marmury, kuchnie z fajansowemi ścianami, tak wielkie, że możnaby w nich ugotować odrazu całego wołu; rozległe sale jadalne bogato dębem wyłożone; sypialnie pełne światła i jasnemi obiciami ozdobione; łóżeczka i infirmerya urządzone z niezrównanym komfortem; szerokie schody i korytarze latem pełne świeżego powietrza a zimą ogrzane; gmach cały potokami światła oblany, mający świeży, młodzieńczy pozór, świadczący wymownie o wielkiem bogactwie założyciela. Gdy zaniepokojony budowniczy, zdziwiony tym przepychem, napomknął o szalonych kosztach, księżna jednem słowem zamykała mu usta: sama opływając w dostatki, chciała podzielić się z ubogimi i osłodzić nędzny żywot tych, którzy pracują na zbytek bogaczy.
Jedyną myślą jej, jedynem marzeniem było obsypanie nędzarzy dobrodziejstwy; pragnęła, aby zasiedli do stołu wraz z wybranymi tego świata, aby spoczęli po trudach w wygodnem mieszkaniu i w ciepłem miękiem łóżku. Nie dawała im jałmużny w postaci kromki chleba lub nędznego barłogu ale postanowiła uprzystępnić im życie spokojne, aby prawem odwetu zaznali wreszcie rozkoszy będących dotąd zwycięzców tylko udziałem. Niestety jednak, szlachetna jej rozrzutność sprawiała, że okradano ją bezczelnie: nie licząc już strat wynikających z braku kontroli, zgraja przedsiębiorców żyła jej kosztem, marnotrawiąc grosz dla biedaków przeznaczony. Saccard dopiero otworzył jej oczy, prosząc aby mu pozwoliła sprawdzić i przejrzeć rachunki, co zresztą uczynił zupełnie bezinteresownie — li tylko dla przyjemności zaprowadzenia ładu w tym tańcu milionów, który go rozgorączkowywał i roznamiętniał. Nigdy dotąd nie okazał się tak skrupulatnie uczciwym. W rozległej tej i nader skomplikowanej działalności stał się jednym z najczynniejszych i najgorliwszych współpracowników, nie dając czasu a nawet własnych pieniędzy, znajdując najwyższą nagrodę w rozkoszy, jaką mu sprawiał widok olbrzymich sum, przechodzących mu przez ręce. W Domu pracy jego tylko znano, gdyż księżna, zamknięta w swoich trzech pokoikach jak niewidzialne a dobroczynne bóstwo, nie bywała ani tam, ani w żadnym innym z urządzonych przez siebie zakładów; błogosławiono go tam, uwielbiano, okazując mu bezgraniczną wdzięczność, której ona jakoby przyjąć nie chciała.
Bezwątpienia w owej już epoce Saccard żywił w duszy mglisty zamiar, który przekształcił się w gorące a ściśle określone pragnienie od chwili jego zamieszkania w pałacu Orviedo. Dlaczegóż nie miałby poświęcić się całkowicie administracyi tych licznych dobroczynnych zakładów? Dręczony tysiącem wątpliwości, pokonany na polu spekulacyi, nie wiedział jaką drogą odzyskać na nowo majątek; cóż więc dziwnego, że myśl zostania szafarzem tylu skarbów, skanalizowania tych potoków złota płynących ulicami Paryża, wydawała się urzeczywistnieniem wszystkich marzeń, nową drogą na wyżyny bogactwa wiodącą. Księżna posiadała jeszcze dwieście milionów franków a za taką sumę ileż to prac dokonać można, jakie niepojęte cuda wydobyć z łona ziemi! Zresztą on umiałby tak użyć tych milionów i tak korzystnie niemi obracać, że podwoił, potroiłby je, potrafił by z nich wyciągnąć świat cały! W rozgorączkowanej jego głowie myśli te coraz szersze przybierały rozmiary: teraz żył już wyłącznie upajającem pragnieniem rozdawania tych bogactw w niezliczonych jałmużnach, zatopienia niemi Francyi szczęśliwej i wolnej od nędzy. Podobna przyszłość kraju przejmowała go niewypowiedzianem rozrzewnieniem, tem bardziej, że ani na krok nie zboczył z drogi uczciwości: ani jeden grosz biedaków nie ciążył na jego sumieniu. Marzenia te stawały się w bujnej jego wyobraźni wspaniałą, nieświadomie snutą sielanką, z którą wszakże nie łączyły się pragnienia odkupienia dawniej popełnionych rozbojów finansowych. Tem chętniej marzeniom takim się poddawał, że z urzeczywistnieniem ich spełniał się cel jego życia: — ujarzmienie Paryża. Stać się królem miłosierdzia, bogiem czczonym przez tłumy ubogich, najhojniejszym, najlitościwszym rozdawcą jałmużny, któregoby świat cały znał i uwielbiał — było to więcej, niżeli sam pragnął kiedykolwiek! Jakichże cudów dokonaćby zdołał, gdyby na ołtarzu dobra ludzkości złożył swoje zdolności do interesów, swój upór, przebiegłość i bezwzględną wzgardę dla przesądów. A nie zabrakłoby mu tej niezwalczonej siły, która zawsze zwycięztwo zapewnia! miałby pieniądze! pełne skrzynie pieniędzy, które czynią tyle złego a jednak mogłyby tyle dobrego uczynić, gdyby dzielenie się z uboższymi stanowiło najwyższą chlubę i rozkosz człowieka!
Rozszerzając dalej swój projekt, Saccard zadał sobie wreszcie pytanie, dlaczego nie miałby ożenić się z księżną Orviedo? Określiłoby to jasno wzajemny ich stosunek i raz na zawsze położyło tamę wszelkim złośliwym pogłoskom... Przez cały miesiąc manewrował z niezrównaną zręcznością, podawał wspaniałe plany, usiłował stać się niezbędnie potrzebnym; wreszcie pewnego dnia spokojnie i naiwnie oświadczył się księżnej, malując zarazem obraz rozległych swoich planów. Proponował, że stanie się jej wspólnikiem oraz likwidatorem sum skradzionych przez księcia, że pomnoży je dziesięćkroć i następnie odda ubogim. Księżna ubrana tak jak zawsze w czarną wełnianą suknię, wysłuchała go uważnie; najlżejszy ślad wzruszenia nie ożywił zwiędniętej jej twarzy. Najzupełniej obojętna na wszelkie inne względy a zainteresowana żywo li tylko korzyściami, jakie podobna współka przynieśćby mogła, odłożyła stanowczą odpowiedź do dnia następnego. Po namyśle odmówiła stanowczo, zastanowiwszy się zapewne, że w takim razie przestałaby być jedyną i wyłączną panią pieniędzy, któremi chciała rozporządzać samoistnie, chociażby nawet mniej rozsądnie. Pragnąc jednak wykazać, jak wysoko ceni pomoc Saccarda i jak szczerze pragnie nadal rad jego zasięgać, prosiła go usilnie aby nie przestawał zajmować się „Domem pracy“, którym dotąd bardzo gorliwie zarządzał.
Przez tydzień cały Saccard nie mógł się otrząsnąć z głębokiego smutku; najdroższe jego marzenia rozwiały się bezpowrotnie. Nie lękał się wprawdzie ponownego upadku na dno otchłani grabieży i rozboju ale podobnie jak sentymentalny romans rozrzewnia niekiedy do łez zbydlęconego pijaka — tak owa siłą milionów wytworzona idealna sielanka cnoty i miłosierdzia wstrząsnęła do głębi oschłem sercem tego giełdowego korsarza. Spadał raz jeszcze i to z wielkich wyżyn: doznawał takiego wrażenia jak król z tronu strącony. Dążąc do majątku, chciał nietylko uczynić zadość wszystkim swoim pragnieniom ale nadto otoczyć się książęcym przepychem a nigdy dotąd nie udało mu się wznieść tak wysoko. Zawziętość jego wzmagała się z każdym nowym upadkiem, z każdą rozwianą nadzieją. To też, gdy gmach jego marzeń runął, zburzony spokojną lecz stanowczą odmową księżnej, ogarnęła go znów nieprzeparta chęć rozpoczęcia walki. Walczyć, zwyciężać w otwartym boju spekulacyjnym, pożerać innych, aby samemu nie zostać pożartym — taką była po żądzy przepychu i rozkoszy główna, jedyna przyczyna jego zamiłowania do operacyj finansowych. Nie gromadził wprawdzie milionów ale mógł przynajmniej doznawać innej radości: był świadkiem walki olbrzymich sum, fortun przerzucanych jak oddziały wojska, starcia się, klęski lub zwycięztwa wrogich milionów. I wnet odżyła w jego sercu nienawiść do Gundermana wraz z niepohamowaną żądzą odwetu, bo ilekroć padał pobity i zwyciężony, tylekroć ogarniało go chorobliwe pragnienie zmiażdżenia potęgi króla bankierów. A gdyby usiłowanie podobne było w istocie niedorzeczną mrzonką, czyż nie udałoby mu się przynajmniej podkopać jego powagi, zająć równe mu stanowisko, zmusić go do podziału, podobnie jak to czynią monarchowie, którzy mianem kuzynów nazywają władzców państw ościennych, równych im siłą i potęgą? Wtedy to giełda znowu nęcić go zaczęła; tysiące najdziwniejszych, wyłączających się nawzajem pomysłów snuło mu się po głowie; miotany niepewnością, długo zdecydować się nie mógł aż wreszcie myśl jedna górować poczęła nad innemi i opanowała wszechwładnie całą jego istotę.
Od czasu zamieszkania w pałacu Orviedo, Saccard widywał często siostrę mieszkającego na drugiem piętrze inżyniera Hamelin — panią Karolinę, jak ją poufale nazywano. Była to osoba wysoka i bardzo zgrabna; przy pierwszem jednak spotkaniu nie kształtna jej kibić zwróciła uwagę Saccarda ale bujne siwe włosy — królewska z srebrnych włosów korona, dziwne sprawiająca wrażenie nad czołem tej młodej jeszcze bo zaledwie trzydziestoletniej kobiety. Pani Karolina osiwiała zupełnie w dwudziestym piątym roku. Gęste, czarne brwi nadawały wdzięk młodości tej niezwykle oryginalnej twarzy, w srebrne ramy ujętej. Nigdy nie była piękną: nos jej i podbródek były zanadto wydatne, usta za szerokie ale nacechowane wyrazem anielskiej dobroci. Śnieżno-białe to runo, srebrzyste blaski bijące z miękkich, jedwabistych włosów łagodziły nieco surowy wyraz jej twarzy, nadając jej wdzięk uśmiechniętej babuni, oraz świeżość i siłę pięknej kochanki. Wysoka, dobrze zbudowana, miała ruchy zręczne i bardzo szlachetne.
Przy każdem spotkaniu, Saccard śledził ją zawsze oczyma, zazdroszcząc jej w duszy wzrostu oraz silnej, zdrowej postawy. Wkrótce dowiedział się też całej historyi rodu Hamelinów. Ojciec Karoliny i Jerzego, doktor z Montpelier, będący sławnym uczonym i zagorzałym katolikiem, umarł, nie zostawiwszy dzieciom ani grosza. Po śmierci ojca, dziewiętnastoletni Jerzy wstąpił do szkoły politechnicznej a o rok młodsza od niego siostra pojechała za nim do Paryża i tam przyjęła miejsce nauczycielki. Ona to podczas dwuletnich kursów wsuwała mu do kieszeni po parę franków na drobne wydatki; ona to utrzymywała go i później, gdy niezbyt chlubnie ukończywszy nauki, tułał się po bruku paryskim, szukając zajęcia. Oboje ubóstwiali się nawzajem i marzyli o tem, aby nie rozłączać się nigdy. Traf zrządził jednak, że dobroć i intelligencya Karoliny podbiły serce jakiegoś właściciela browaru, milionowego człowieka, który ją poznał w domu jej pracodawców. Jerzy nalegał, aby go przyjęła, czego w przyszłości srodze żałował, bo Karolina zmuszoną była starać się o rozwód po kilku latach małżeńskiego pożycia. Mąż jej upijał się często i wtedy w przystępie szalonej zazdrości bił ją lub gonił z nożem w ręku. W dwudziestym szóstym roku życia została znów bez opieki i bez grosza, gdyż duma nie pozwalała jej przyjąć żadnej pensyi od człowieka, którego dom porzuciła. Na szczęście brat jej po wielu staraniach otrzymał wreszcie zajęcie odpowiednie jego upodobaniom: mianowany członkiem komisyi, której powierzono pierwsze zbadanie kanału Sueskiego, miał jechać do Egiptu i postanowił zabrać z sobą siostrę. Karolina zamieszkała w Aleksandryi i znów z zapałem oddała się pracy nauczycielskiej, podczas gdy brat odbywał liczne podróże po kraju. Pozostali w Egipcie do 1859 roku, widzieli pierwsze uderzenie rydlem na wybrzeżu Port-Saidu — pracę, którą w pośród bezgranicznych piasków wykonał szczupły zastęp ludzi, złożony ze stu kilkudziesięciu robotników oraz garstki kierujących nimi inżynierów. Wkrótce potem Jerzy wysłany do Syryi w celu zebrania zapasów żywności, pogniewał się ze swymi zwierzchnikami i nie chcąc wracać do Egiptu, sprowadził siostrę do Bajrutu, gdzie znowu znalazła inne uczennice. Jerzy zaś przyjął udział w pracach towarzystwa francuskiego, mającego na celu przeprowadzenie drogi kołowej z Bajrutu do Damaszku — pierwszej i jedynej drogi prowadzącej przez wąwozy Libanu. Przeżyli tu trzy lata jeszcze aż do ukończenia tej pracy: on zwiedzał góry okoliczne, puścił się nawet przez Taurus do Konstantynopola; ona towarzyszyła mu, o ile zajęcia jej na to pozwalały, podzielając jego marzenie rozbudzenia tej starej ziemi, drzemiącej pod popiołami dawno zamarłej cywilizacyi. Zebrawszy niezliczoną ilość notatek i planów, Jerzy postanowił powrócić do Francyi aby zająć się sprawą organizowania nowych przedsiębiorstw, zakładania towarzystw, wprowadzenia w czyn olbrzymiego tego całokształtu pomysłów i zamiarów. Po dziewięciu latach pobytu na Wschodzie, ruszyli w drogę powrotną przez Egipt, gdzie podziwiali gorąco roboty dokonane około kanału Sueskiego: nowe miasto powstało w ciągu lat czterech na piaszczystych wybrzeżach Port Saidu; niezliczone mrowie ludzi roiło się tam, przeistaczając postać ziemi. Ale w Paryżu doznał Hamelin smutnego zawodu. Wynająwszy za tysiąc dwieście franków rocznie pięć pokoi w pałacu Orviedo, siedział tu już od piętnastu miesięcy, nie mogąc wzbudzić wiary w projekty swoje; zanadto skromny i małomówny, czuł się teraz więcej od celu swego dalekim niż wtedy, gdy przebiegał góry i doliny Azyi. Zaoszczędzony zasób wyczerpywał się szybko; rodzeństwo znalazło się wkrótce w trudnem położeniu materyalnem.
Uwagę Saccarda zwrócił wciąż wzrastający smutek pani Karoliny, której zniechęcenie brata odbierało wrodzoną żywość i swobodę obejścia. Ona to była właściwie głową domu: Jerzy, rysami twarzy bardzo do niej podobny ale wątlejszy, posiadał niepospolite zdolności ale zatopiony w swych studyach, nie pomyślał nigdy o ożenieniu się. Nie czuł potrzeby stworzenia własnego ogniska rodzinnego, bo przywiązanie do siostry wystarczało mu w zupełności. Prawdopodobnie musiał zawiązywać przelotne stosunki miłosne, o czem nikt zresztą nie wiedział. Były uczeń szkoły politechnicznej, pomimo szerokich swych poglądów i niezmordowanej pracowitości we wszystkiem, co przedsięwziął, bywał niekiedy tak naiwnym, że się prawie głupim wydawał. Wychowany w najsurowszych zasadach katolicyzmu, zachował prawdziwie dziecięcą wiarę i z głębokiem przekonaniem spełniał wszystkie praktyki religijne; pani Karolina zaś zerwała te więzy po licznych studyach, którym wiele czasu poświęcała, podczas gdy on zatapiał się w swych pracach technicznych. Mówiła czterema językami, znała wiele dzieł poważnych ekonomicznej i filozoficznej treści, przez czas jakiś była gorącą zwolenniczką socyalizmu i teoryi ewolucyi, później jednak ochłonęła nieco a liczne podróże i długoletni pobyt w krajach cywilizacyą odmiennych wyrobiły w niej wielką tolerancyę i równowagę umysłu. Sama utraciwszy wiarę, szanowała jednak przekonania religijne brata. Raz przyszło między nimi do sporu w tej kwestyi, której odtąd nigdy już nie wszczynali. Pełna prostoty i dobroduszności, przewyższała brata inteligencyą. Nie straciwszy odwagi, śmiało stawiała czoło przeciwnościom życia, powtarzając nieraz, że jedynym smutkiem, jaki jej serce zakrwawił, było to, iż nigdy nie zaznała pociech macierzyństwa.
Znalazłszy raz sposobność wyświadczenia Hamelinowi przysługi przez nastręczenie mu drobnej roboty od komandataryuszów, szukających inżyniera, któryby obliczyć potrafił produkcyjność nowej maszyny, Saccard zawarł z nim bliższą znajomość, często zachodził na drugie piętro i spędzał godzinkę w ich saloniku — jedynym większym pokoju, który zamieniono na gabinet inżyniera. Całe umeblowanie tego pokoju stanowił duży stół służący do rysunków, drugi mniejszy stolik zarzucony papierami i pół tuzina krzeseł. Na gzemsie kominka leżały stosy książek. Panującą tu pustkę rozweselały tylko wiszące na ścianach plany i akwarele nie w ramach lecz gwoździkami do ściany przybite. Hamelin rozwiesił tak całą tekę swoich projektów i studyów dokonanych w Syryi — słowem wszystko na czem polegał przyszły jego majątek; akwarele zaś pędzla pani Karoliny przedstawiały widoki tameczne, typy, kostyumy, które podróżując z bratem widziała i naszkicowała z właściwem sobie poczuciem kolorytu. Zresztą były to drobiazgi nie roszczące sobie pretensyi do artyzmu. Dwa duże okna wychodzące na ogród pałacu Beauvilliers’ów, rzucały jasne światło na całą tę masę rysunków, które wywoływały inne życie, przywodząc na myśl wspomnienie starożytnych, dawno już w gruzach leżących społeczeństw. Plany zaś budowli zarysowane śmiałemi liniami zdawały się dążyć niejako do odbudowania tego starego świata na podstawach wiedzy nowoczesnej. Saccard potrafił wkrótce stać się im użytecznym, dzięki swej ruchliwości, która go nader miłym czyniła a wtedy godzinami całemi przyglądał się z zachwytem tym planom i akwarelom, domagając się nieustannie nowych wyjaśnień. Olbrzymi, rozległy projekt nowych spekulacyj kiełkował już w jego głowie.
Pewnego dnia zastał panią Karolinę samą przy małym stoliku, który służył jej za biurko. Ręce jej spoczywały bezwładnie na stosie papierów; głęboki smutek malował się na twarzy.
— Cóż robić! — rzekła z westchnieniem — coraz gorzej nam się dzieje... Nie tracę odwagi, widzę jednak, że odrazu wszystkiego nam zabraknie. Najbardziej boli mnie bezsilność, do jakiej niedola doprowadziła mego brata, bo on jest dzielnym i silnym tylko przy pracy... Myślałam już o tem, aby znowu przyjąć miejsce nauczycielki i tym sposobem przyjść mu z pomocą. Niestety! pomimo usilnych starań nic znaleźć nie mogłam... Nie mogę przecież zgodzić się na posługaczkę.
— Cóż u licha! nie jest przecież tak źle! — zawołał Saccard, który nigdy dotąd nie widział jej równie skłopotanej i przygnębionej.
Pani Karolina smutnie wstrząsnęła głową, niezdolna zataić teraz swego zniechęcenia i goryczy do życia, które dotąd w najcięższych nawet chwilach znosiła z taką odwagą. A gdy Hamelin, który wszedł w tej chwili, oznajmił jej smutną wiadomość, że znowu doznał zawodu, nie mówiła już nic więcej, tylko rzęsiste łzy spływać poczęły z jej oczu, nieruchomo przed siebie patrzących.
— Mój Boże! — odezwał się Hamelin — a jednak moglibyśmy zarobić miliony, gdyby tylko kto nam dopomógł do ich wydobycia!
Saccard przyglądał się tymczasem planom jakiejś budowli, stojącej pośrodku obszernych magazynów.
— Co to ma być? — zapytał.
— E! to zabawka! — odrzekł inżynier. — Podczas mego pobytu w Bajrucie narysowałem ten projekt mieszkania dla dyrektora generalnego towarzystwa transportowego. Przez czas długi marzyłem o założeniu podobnego towarzystwa.
Ożywiony tem wspomnieniem, Hamelin rozwodził się szeroko nad tem, że bawiąc na Wschodzie przekonał się niejednokrotnie o wadliwości urządzenia stosunków transportowych. Walka konkurencyjna podkopywała byt kilku istniejących w Marsylii towarzystw, które skutkiem tego nie były zdolne wywiązać się uczciwie ze swego zadania. Podstawą wszystkich prawie przedsiębiorstw projektowanych przez Hamelina była myśl utworzenia syndykatu tych towarzystw, złączenia ich w jedno wielkie towarzystwo, obracające milionami, któreby królowało wszechwładnie nad morzem Śródziemnem, sięgało aż do morza Czarnego i zaprowadziło komunikacyę ze wszystkiemi portami Afryki, Hiszpanii, Włoch, Grecyi, Egiptu i Azyi. Myśl ta świadczyła w istocie o wielkiej przenikliwości i obywatelskich uczuciach inżyniera; wykonanie takiego planu umożebniało Francyi podbicie całego Wschodu, pomijając już zbliżenie jej do Syryi, gdzie otworzyć się miało nader rozległe pole działalności.
— Syndykaty! — rzekł Saccard — zdaje mi się, że w tem tkwi przyszłość cała... Najpotężniejsza to postać stowarzyszenia!.. Małe przedsiębiorstwa, które dziś wegetują zaledwie, mogłyby nabrać sił żywotnych i opłacać się należycie, gdyby je połączono w jedną całość... Tak! przyszłość należy do wielkich kapitałów, do scentralizowanej pracy wielkich mas. Przemysł i handel musi stać się ostatecznie jednym wielkim bazarem, na którym naród we wszystko zaopatrywać się będzie.
Saccard zatrzymał się teraz przed akwarelą przedstawiającą dziką okolicę: olbrzymie głazy krzakami uwieńczone zamykały wejście do wąwozu, który przerzynał gór pasmo.
— Ho! ho! — zawołał — w tem miejscu świat się chyba kończy! Przypuszczam, że tam przynajmniej ludzie nie rozpychają się łokciami.
— To wąwóz w górach Karmelu — odpowiedział Hamelin. — Siostra moja zdjęła ten widoczek, podczas gdy ja prowadziłem studya w tamtej okolicy.
— Wie pan — dodał z prostotą — pomiędzy temi pokładami kredowemi i porfirami, które obejmują te pokłady, na całym stoku góry znajduje się bogata żyła srebrnej rudy siarkowej. Według moich obliczeń, eksploatowanie tej kopalni srebra przyniosłoby olbrzymie zyski.
— Kopalnia srebra? — z żywem zainteresowaniem powtórzył Saccard.
Zatopiona w swym smutku, zapatrzona w dal pani Karolina usłyszała to pytanie, które zdawało się nasuwać jej przed oczy różne obrazy:
— Góry Karmelu! — rzekła jakby sama do siebie — ach! ileż dni spędziłam samotnie w tej pustyni! Pełno tam mirtów i krzaków jałowcu... woń balsamiczna unosi się w powietrzu... A wysoko, po nad głowami ludzi, orły szybują nieustannie... W kamiennym tym grobowcu skarby srebra leżą uśpione wobec takiej nędzy... Wydobywszy ów kruszec, możnaby tłumom szczęście zapewnić, założyć warsztaty, zbudować miasta, lud cały odrodzić przez pracę!
— Przeprowadzenie drogi z Karmelu do Akki nie wielkie przedstawiałoby trudności — prawił dalej Hamelin. — Zdaje mi się, że znalazłoby się tam również żelazo, w które obfitują wszystkie góry tamtejsze. Obmyśliłem też nowy sposób wydobywania metalu z rudy, wymagający znacznie mniej pracy i kosztów. Wszystko jest gotowe... chodzi tylko o znalezienie kapitału.
— Towarzystwo kopalni srebra w górach Karmelu! — powtórzył raz jeszcze Saccard.
Inżynier zerwał się z miejsca i przechodził od planu do planu, spoglądając z zachwytem na te owoce pracy całego życia swego, przejęty goryczą na myśl, że świetna przyszłość w nich drzemie, podczas gdy nędza skazuje go na przymusową bezczynność.
— To, o czem panu mówię, są to małe tylko, początkowe przedsiębiorstwa — podjął znowu. — Przypatrz się pan tym oto planom: jestto projekt sieci dróg żelaznych, przerzynających Azyę Mniejszą. Brak wygodnej i szybkiej komunikacyi stanowi najważniejszą przyczynę zastoju tej bogatej krainy. Dotąd niema tam ani jednej drogi kołowej: wszystkie podróże i transporty odbywają się na mułach lub na wielbłądach. Wyobraź pan sobie, jaki przewrót nastąpićby musiał, gdyby kolej żelazna przecięła cały ten kraj leżący odłogiem! Przemysł i handel wzrósłby dziesięćkrotnie, cywilizacya świetne odniosłaby zwycięztwo, bramy Wschodu stanęłyby wreszcie otworem przed Europą!.. O! jeżeli to pana interesuje, pomówimy o tem obszerniej. Zobaczysz pan, jak daleko sięgają moje projekty!...
Przejęty zapałem, Hamelin nie mógł przezwyciężyć pokusy udzielania coraz to szczegółowszych wyjaśnień. Podczas swej podróży do Konstantynopola najwięcej czasu poświęcał studyowaniu planów owej sieci dróg żelaznych. Największą, jedyną prawie trudność stanowiło przebycie Taurusu; on jednak, zwiedziwszy wszystkie wąwozy, zapewniał, że najlepiej i stosunkowo najmniej kosztownie byłoby przerzucić drogę wprost przez góry. Zresztą nie marzył on nawet o wprowadzeniu w czyn całego tego planu odrazu. Należało uzyskać od sułtana koncesyę ogólną, a następnie przeprowadzić przedewszystkiem linię główną z Brussy do Bajrutu przez Angorę i Aleppo. Potem dopiero możnaby pomyśleć o odnogach ze Smyrny do Angory oraz z Trebizondy do Angory przez Erzerum i Sivas.
— Potem zaś.. potem — wyliczać zaczął. Nie dokończył jednak, uśmiechnął się tylko, nie mając odwagi wyrazić głośno, dokąd sięgały zuchwałe jego projekty, w dziedzinę marzeń wkraczające.
— Doliny u stóp Taurusu... to prawdziwy raj na ziemi! — wtrąciła znów pani Karolina, snując dalej cudny sen na jawie. — Ziemia dotknięta zaledwie pługiem tak bujny plon wydaje... Drzewa owocowe, brzoskwinie, figi, wiśnie, migdały uginają się pod ciężarem owoców. Widziałam tam lasy całe drzew oliwnych i morwowych. Jakże swobodnie i wesoło płynie tam życie pod cudownym, nigdy niezmienionym niebios błękitem!
Saccard uśmiechnął się ostrym, pożądliwym śmiechem, jaki pojawiał się na jego ustach, ilekroć zwęszył nowy sposób zrobienia majątku. Hamelin mówić zaczął o innych jeszcze projektach a mianowicie o założeniu banku w Konstantynopolu i o zużytkowaniu zawiązanych tam przez niego stosunków z wielkim wezyrem, który mu poparcie przyobiecał.
— Ależ to istna Kolchida! — wesoło przerwał Saccard. Niech pani nie rozpacza! — dodał, opierając poufale rękę na ramieniu pani Karoliny. — Przekona się pani, że wspólnemi siłami dokonamy czegoś, co nam wszystkim niemałe zyski przyniesie. Proszę być dobrej myśli i cierpliwie czekać lepszego jutra!
Podczas następnych kilku tygodni, Saccard znów kilkakrotnie dostarczał inżynierowi drobnej roboty a chociaż nie podejmował rozmowy o wielkich przedsiębiorstwach, widocznem jednak było, że nieustannie o nich myślał, niezdecydowany jeszcze w obec prac tak olbrzymich. Świeżo zawiązany stosunek życzliwości pani Karolina zacieśniła teraz, interesując się żywo urządzeniem domu Saccarda, który, żyjąc po kawalersku i wydając bezpożytecznie znaczne sumy, tem gorzej był obsłużony, im liczniejszą utrzymywał służbę. Człowiek ten, słynny ze swej energii i umiejętności wykrywania oszustw na wielką skalę popełnianych, znosił w domu nieład, nie kładąc tamy marnotrawstwu, które potrajało jego wydatki. Nieobecność kobiety dawała się tu odczuwać dotkliwie w najmniejszych nawet drobiazgach. Zauważywszy różne nadużycia, Karolina zaczęła najprzód udzielać mu rad, potem kilkakrotnie wdała się w to osobiście i oszczędziła mu dość znacznego wydatku aż wreszcie pewnego dnia Saccard żartem zapytał, czy nie zechciała by podjąć się zarządzania jego domem. Dlaczegożby nie?.. oddawna przecież szuka miejsca nauczycielki, czemużby nie miała zatem przyjąć bardzo przyzwoitego zajęcia dopóty przynajmniej, dopóki nie znajdzie innej pracy?...
Propozycya uczyniona żartem została przyjętą pod rozwagę. Nie jest-że to pracą? a wyznaczona przez Saccarda pensya trzystu franków miesięcznie czyż nie będzie znaczną ulgą dla jej brata? Po namyśle zgodziła się wreszcie i w przeciągu tygodnia zreformowała dom cały; odprawiwszy kucharza i żonę, zgodziła kucharkę, która wraz z lokajem i stangretem stanowić miała personel służby. Na użytek Saccarda zostawiła tylko jednego konia i powozik, czuwała osobiście nad wszystkiem, sprawdzała rachunki tak skrupulatnie, że w przeciągu pierwszych dwóch tygodni rozchód zmniejszył się o połowę. Zachwycony Saccard żartował z niej, dowodząc, że on ją teraz okrada i że powinnaby żądać pewnego procentu od zysków, jakie dzięki jej pracowitości osiągnął.
Odtąd zawiązał się między niemi stosunek szczerej przyjaźni. Saccard kazał otworzyć zamknięte dotąd drzwi, które łączyły oba mieszkania, skutkiem czego schodami wewnętrznemi można było teraz przejść z jednej sali jadałnej do drugiej. Podczas gdy inżynier od rana do wieczora pracował nad uporządkowaniem planów przywiezionych ze Wschodu, pani Karolina, zostawiając gospodarstwo na opiece jedynej służącej, zbiegała co chwila na pierwsze piętro i wydawała tu rozkazy jak we własnym domu. Saccard patrzył z radością na młodą jeszcze, choć okoloną srebrnemi włosy twarz kobiety, która pewnym i śmiałym krokiem przechadzała się po pokojach. Ciągle zajęta, od rana do wieczora w ustawicznym będąc ruchu, czuła się znowu użyteczną i odzyskała dawną energię i wesołość. Z właściwą sobie, wolną od przesady prostotą, nosiła zawsze czarną suknię, w kieszeni której dzwonił pęk kluczy; uśmiechała się z zadowoleniem na myśl, że ona, filozofka, uczona, stała się teraz gospodynią, zarządzającą domem rozrzutnika, do którego przywiązała się szczerze, podobnie jak przywiązujemy się do niesfornych dzieci. Oczarowany jej urokiem, Saccard liczył, że różnica wieku pomiędzy nimi wynosi zaledwie lat czternaście i przez czas jakiś zadawał sobie pytanie, coby się stać mogło, gdyby pewnego wieczoru schwycił ją w objęcia. Czyż prawdopodobną było rzeczą, aby od lat dziesięciu, od czasu przymusowej ucieczki z domu męża, od którego doznała więcej razów niż pieszczot, pani Karolina pędziła życie samotne, tułając się z bratem na obczyznie i niekochając nikogo? Może ustawiczna zmiana miejsca uchroniła ją właśnie od tego? A przecież Saccard wiedział, że jeden z przyjaciół jej brata, pan Beaudoin, kupiec, który pozostał w Bajrucie i którego powrotu spodziewano się wkrótce, zakochał się w niej i pragnął ją poślubić, czekając tylko chwili skonu jej męża, który dotknięty szałem pijackim, dogasał w domu waryatów.
Widocznie akt małżeństwa stanowić miał w tym razie uprawnienie stosunku łatwego do usprawiedliwienia, naturalnego poniekąd. Jeżeli zatem pani Karolina posiadała jednego wielbiciela, dlaczegóżby on nie miał zostać drugim? Dotąd nie pomyślał jednak nigdy o wprowadzeniu w czyn tych marzeń: ilekroć widząc ją przechodzącą i podziwiając jej postawę, powtarzał w myśli owo pytanie, coby się stało, gdyby ją pocałował — wnet samemu sobie odpowiadał, że mogłoby to sprowadzić bardzo powszednie a nawet nieprzyjemne następstwa i odkładając próbę na później, ograniczał się na serdecznym uścisku ręki, zadawalniając się szczerą jej życzliwością.
Nagle pani Karolina stała się znów bardzo smutną. Pewnego ranka zeszła na pierwsze piętro blada, przygnębiona, z zaczerwienionemi od płaczu oczyma. Nie mogąc dowiedzieć się, co spowodowało jej zmartwienie, Saccard przestał nalegać, bezsilny wobec wielokrotnych jej zapewnień, że nic złego się nie stało i że nie zmieniła się wcale. Nazajutrz dopiero zrozumiał wszystko, znalazłszy u niej na stole list z zawiadomieniem o ślubie pana Beaudoin z córką pewnego konsula angielskiego, z młodziutką i bardzo bogatą panienką. Cios ten uderzył w nią tem boleśniej, że wiadomość owa nadeszła w banalnym liście bez uprzedniego przygotowania, bez pożegnania nawet. Utrata ostatniej nadziei, dodającej sił i odwagi w chwilach zwątpienia, stanowiła bolesny przełom w życiu nieszczęśliwej kobiety. Traf zrządził, że — o! okrutna ironio losu! — poprzedniego dnia właśnie, odebrawszy wiadomość o śmierci męża, przez czterdzieści osiem godzin niespełna łudziła się, że marzenia jej wkrótce urzeczywistnionemi zostaną. Wobec zburzonego gmachu szczęścia, straciła siły i energię. Tegoż samego wieczoru, gdy, jak zwykle, przed pójściem spać weszła do Saccarda, aby wydać rozporządzenia na dzień następny — on pocieszać ją zaczął tak serdecznemi, pełnemi współczucia słowy, że głośnym wybuchnęła płaczem. Przejęta niewymownem rozrzewnieniem, obezwładniona poniekąd, znalazła się w jego objęciach, oddała mu się — bez radości ani dla siebie, ani dla niego. Oprzytomniawszy, nie oburzała się, nie czyniła mu wyrzutów — tylko smutek jej stał się jeszcze głębszym. Dlaczegóż pozwoliła na to, co się stało? Wszak nie kochała tego człowieka i on zapewne nie kochał jej także? Nie dlatego, aby sądziła, że wiek jego lub też powierzchowność nie może wzbudzić uczucia; przeciwnie, lubiła nawet ruchliwą jego fizyonomię i żywość, malującą się w całej jego postaci. Nie znając go jeszcze, mniemała, że jest to człowiek usłużny, niepospolicie wykształcony, że zdoła wykonać wielkie plany jej brata z pomocą środków, przed któremi nie cofnąłby się żaden przeciętnie uczciwy człowiek. Bolała tylko nad niedorzecznością swego upadku. Któżby uwierzył, że kobieta rozsądna, umiejąca panować nad sobą, kobieta, która przeszła tak ciężką szkołę życia, upadła teraz w przystępie rozdrażnienia, jak sentymentalna gryzetka? Co gorsza, czuła, że Saccard niemniej od niej jest zdziwiony a nawet niezadowolony z tego, co się stało. Gdy, chcąc ją pocieszyć, mówił o panu Beaudoin jako o dawnym jej kochanku, którego wiarołomność zasługiwała tylko na zapomnienie, gdy ona z niekłamanem oburzeniem zaprzeczyła temu i przysięgała, że nigdy niczyją kochanką nie była, on sądził z początku, że przez dumę kobiecą zapiera się prawdy. Zaczęła powtarzać zapewnienia swoje z taką siłą, spoglądała na niego z taką szczerością, że ostatecznie uwierzył w prawdę jej słów: uwierzył, że dumna, prawa kobieta w dniu ślubu dopiero chciała się oddać człowiekowi, który czekał na nią dwa lata, a potem, znudzony czekaniem, ożenił się z inną, posiadającą urok młodości i bogactwa. I dziwna rzecz: przeświadczenie to, które powinno było podniecić uczucie Saccarda, przejmowało go przeciwnie dziwnem zakłopotaniem; wstydził się niejako tak łatwego i przypadkowego zwycięztwa. Zresztą nie powtarzało się to więcej, bo żadne z nich zdawało się nie mieć ku temu ochoty.
Przez dwa tygodnie pani Karolina była wciąż niewypowiedzianie smutną. Instynktowne pragnienie życia — ów impuls, który czyni życie radością i koniecznością — zamarło teraz w jej sercu. Sumiennie, akuratnie wypełniała rozliczne obowiązki swoje, ale myślą zdawała się być gdzieindziej, obojętna dla wszystkich spraw ludzkich. Pracowała bezmyślnie, jak maszyna; nicość wszechrzeczy przejmowała ją bezgraniczną rozpaczą. Po utracie siły ducha i wesołości, jedna tylko pozostała jej rozrywka w chwilach wolnych od zajęć: godzinami całemi stała przy słupie w gabinecie brata, z czołem opartem o szybę, z oczyma utkwionemi w ogród pałacu Beauvilliersów; od pierwszego dnia bowiem przeczuła, że i tu także kryje się troska, ukryta nędza, budząca litość wysiłkami, w celu ocalenia pozorów przynajmniej. I tu także żyły istoty, które walczyły i cierpiały. Łzy ich zdawały się łagodzić jej boleści; miotana straszną walką wewnętrzną łudziła się, że jest nieczułą, że wobec cierpienia innych zapomina o własnej niedoli.
Rodzinie Beauvilliersów, która niegdyś, nie licząc już rozległych dóbr w Turenii i w Anjou — posiadała wspaniały pałac przy ulicy Grenelle, nie pozostało już teraz nic, prócz tej małej willi, wzniesionej w poprzedniem stuleciu poza miastem, a obecnie opasanej zewsząd ponuremi, czarnemi gmachami. Kilka starych i pięknych drzew pozostało w ogrodzie, jak gdyby w głębi studni; popękane, poszczerbione stopnie ganku porosły mchem i pleśnią. Willa ta, lepsze czasy pamiętająca, pełna niegdyś światła i wesela, zdawała się teraz otoczona murami więzienia, gdzie promienie słoneczne rozjaśniały zaledwie stęchłe piwniczne powietrze, którego chłód drżeniem przejmował. W tej wilgotnej, niezdrowej atmosferze, pani Karolina ujrzała pewnego dnia hrabinę de Beauvilliers, stojącą na walącym się ganku. Była to kobieta mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, bardzo chuda i wysoka, zupełnie siwa, szlachetnej i dumnej postawy. Wydatny, prosty nos, wąskie usta i bardzo długa szyja czyniły ją podobną do łabędzia smutnego, lecz łagodnego. Natychmiast prawie poza nią ukazała się jej córka, Alicya de Beauvilliers, dwudziestopięcioletnia panna, ale tak szczupła i drobna, że możnaby ją było wziąć za małą dziewczynkę, gdyby nie zwiędnięta cera i wyraz twarzy, zdradzający już zmęczenie. Była ona zupełnie podobna do matki ale wątlejsza, z nieproporcyonalnie długą szyją i mniej dystyngowaną postawą, posiadała już tylko budzący litość wdzięk ostatniej latorośli dogasającego arystokratycznego rodu. Obie kobiety mieszkały tu samotnie, od czasu jak syn hrabiny, Ferdynand Beauvilliers, zaciągnął się do żuawów papiezkich po bitwie pod Castelfidardo przegranej przez Lamoricière’a. Co dzień, gdy deszcz nie padał, wychodziły obie na ganek i zszedłszy z kamiennych schodów na dziedziniec, przechadzały się dokoła trawnika, słowa do siebie nie mówiąc. Trawnik ten otoczony był bluszczem tylko, bo kwiaty nie wyrosłyby na takim gruncie, a może też posadzenie ich byłoby zbyt wielkim dla nich wydatkiem. Dziwnie smutne wrażenie sprawiała owa przechadzka, zapewne dla zdrowia tylko odbywana przez te dwie milczące i blade kobiety, snujące się jak cienie wpośród drzew, które niegdyś tyle zabaw widziały. Patrząc na nie, doznawało się wrażenia, że postacie ich są żałobnemi pamiątkami rzeczy miłych sercu, ale od dawna już zamarłych.
Pani Karolina nie dla ciekawości ale przez szczerą życzliwość śledziła z początku oczyma swoje sąsiadki i stopniowo, mając widok na ogród, przeniknęła tajniki ich życia, tak starannie ukrywanego przed światem. Miały one powóz i jednego konia powierzonego opiece służącego, który spełniał zarazem obowiązki kamerdynera, furmana i odźwiernego; oprócz niego miały jeszcze kucharkę, która była również panną służącą. Ale jeżeli powóz wyjeżdżał za bramę wioząc te panie do miasta; jeżeli w zimowej porze widać było pewien zbytek na dwutygodniowych obiadach, na których bywało kilku dawnych znajomych — kosztem iluż to postów, ilu groszowych oszczędności okupywano te kłamliwe pozory dobrobytu! Dla zmniejszenia wydatku na praczkę w starannie przed okiem ludzi ukrytej szopie odbywało się ustawicznie pranie starej, połatanej bielizny; na kolacyę podawano tylko jarzynę i chleb, suszony umyślnie, aby go mniej wychodziło; stary furman łatał dziurawe trzewiki hrabianki; kucharka czerniła atramentem zniszczone rękawiczki pani; suknie matki przerobione i do niepoznania zmienione przechodziły na córkę; kapelusze trwały lata całe dzięki zmianie kwiatów i wstążek. Salony na parterze oraz obszerne komnaty na pierwszem piętrze bywały zawsze zamknięte w dnie, w których nie spodziewano się gości; obie kobiety zajmowały dla siebie jeden tylko mały pokoik, służący im za jadalnię i za sypialnię. Przez otwarte okno widać było hrabinę zajętą jak uboga mieszczanka cerowaniem bielizny, Alicya zaś, siedząc pomiędzy fortepianem a stalugami, robiła na drutach pończochy lub mitenki dla matki. Raz podczas burzy, pani Karolina widziała, że zbiegłszy do ogrodu zbierały piasek, który potoki wody unosiły.
Teraz znała już ona całą historyę ich życia. Hrabina de Beauvilliers była bardzo nieszczęśliwą w pożyciu z mężem, utracyuszem i rozpustnikiem. Znosiła jednak spokojnie swą dolę, nigdy się na nią nie skarżąc. Pewnego wieczoru przyniesiono hrabiego z Vendôme konającego, z przestrzeloną piersią. Opowiadano, że miał on nieszczęśliwy wypadek na polowaniu; w rzeczywistości jednak padł ofiarą zemsty leśnika, któremu zbałamucił żonę czy też córkę. Razem z nim zstąpiła do grobu zamożność rodziny Beauviliersów — olbrzymia niegdyś fortuna w posiadłościach ziemskich, które Rewolucya znacznie uszczupliła a które ojciec jego i on sam do reszty stracili. Mały folwark Aublets, położony o kilka mil od Vendôme a przynoszący około piętnastu tysięcy franków rocznego dochodu, pozostał jedynem źródłem utrzymania wdowy i dwojga dzieci. Pałac przy ulicy Grenelle oddawna był sprzedany; pałacyk przy ulicy St Lazare obciążony długami hypotecznemi, zagrożony wystawieniem na sprzedaż w razie niewypłacenia procentów, pochłaniał znaczną część owych piętnastu tysięcy, tak że zaledwie parę tysięcy franków rocznie pozostawało na utrzymanie nieszczęśliwej rodziny, nie chcącej wyrzec się dawnego blasku i świetności. Ośm lat upłynęło już od chwili jak hrabina owdowiała z dwudziestoletnim synem i ośmnastoletnią córką. Ale w obec ruiny majątkowej wzmogła się jeszcze rodowa duma kobiety, która poprzysięgła żywić się raczej chlebem i wodą, aniżeli ustąpić z cokolwiek pozornej wielkości. Od tej pory żyła jedynie myślą umieszczenia syna w wojsku i wydania córki za człowieka równego jej urodzeniem i stanowiskiem społecznem. Ferdynand przyczyniał jej z początku wiele niepokojów, bo lekkomyślny młodzieniec pozaciągał długi, które zapłacić należało, ale wtajemniczony przez matkę w stan ich położenia majątkowego, nie dopuścił się powtórnie dawnych wybryków. Był to poczciwy chłopiec, z dobrem sercem, przymusowo skazany na bezczynność bo okoliczności usuwały go od wszelkich urzędów a w ówczesnem towarzystwie żadnego nie mógł znaleść zajęcia. I teraz jeszcze hrabina niepokoiła się ustawicznie o syna służącego w wojsku papieskiem, bo pomimo dumnej postawy, delikatny był i bezkrwisty, skutkiem czego klimat Rzymu działał szkodliwie na jego zdrowie. Wyjście za mąż Alicyi opóźniało się tak, że biedna matka nie mogła bez łez patrzeć na pannę, starzejącą się już i znudzoną długiem oczekiwaniem. Pomimo malującego się na jej twarzy wyrazu smętnej bezmyślności, Alicya nie była głupią; gorąco pragnęła ona żyć, zaznać szczęścia z człowiekiem, któryby ją kochał prawdziwie; ale nie chcąc powiększać boleści matki, udawała obojętność, wyśmiewała się z małżeństwa, dowodząc, że ma powołanie do stanu staropanieńskiego. Nocami tylko, ukrywszy twarz w poduszkach, gorzkiemi łzami opłakiwała swoje samotne, bezcelowe życie. Kosztem prawdziwych cudów oszczędności ze skąpstwem graniczącej, hrabina odłożyła dwadzieścia tysięcy franków, mających stanowić posag Alicyi; udało jej się też uratować trochę kosztowności, bransoletkę, kilka pierścionków i kolczyków przedstawiających wartość około dziesięciu tysięcy franków. Nie śmiała nawet wspominać komukolwiek o tak skromnej wyprawie i o równie skromnym posagu, który mógł starczyć zaledwie na opędzenie pierwszych wydatków w razie, gdyby oczekiwany konkurent zjawił się wreszcie. A jednak nie traciła nigdy nadziei, walczyła rozpaczliwie, nie chcąc się wyrzec praw urodzeniu jej należnych; wyniosła i dbała o zachowanie pozorów, nigdy nie wychodziła pieszo, nie zmniejszyła ani o jedną potrawę wieczornych swych przyjęć, ale skąpiła sobie we wszystkiem w życiu domowem, tygodniami całemi jadała kartofle bez okrasy, aby dołożyć z piędziesiąt franków do wiekuiście niewystarczającego posagu córki. Niestety! pomimo tylu dowodów bolesnego i bezowocnego bohaterstwa, położenie majątkowe stawało się coraz smutniejszem!
Jednakże do tej pory pani Karolina nie znalazła sposobności do zawiązania rozmowy z matką lub z córką. Znała najdrobniejsze szczegóły ich życia będące dla całego świata tajemnicą a jednak dotąd nie było pomiędzy niemi nic, oprócz zamiany takich spojrzeń, które wyradzają przekonanie o wzajemnej niczem niewytłomaczonej sympatyi ludzi, nie znających się wcale. Księżnej Orviedo danem było zbliżyć je ku sobie. Założywszy „Dom pracy“, powzięła ona zamiar utworzenia komitetu opiekuńczego złożonego z dziesięciu pań, które miały zbierać się dwa razy miesięcznie celem szczegółowego zwiedzania zakładu, oraz kontrolowania działalności całej służby. Zastrzegłszy sobie wyłącznie uczynienie wyboru członków komitetu, zaprosiła doń jedną z najpierwszych panią de Beauvilliers, z którą niegdyś serdeczna łączyła ją przyjaźń, a z którą teraz, po usunięciu się ze świata, zachowywała sąsiedzkie stosunki. Traf zrządził, że gdy w komitecie opiekuńczym zabrakło sekretarza, Saccard, mający wpływowy głos w administracyi zakładu, polecił panią Karolinę twierdząc, iż niepodobna byłoby uczynić lepszego wyboru. Istotnie, dość uciążliwy był to obowiązek, dużo pisania a nawet trochę pracy fizycznej, co zniechęcało każdą z tych pań. Już od pierwszych dni pani Karolina okazała się niezrównaną opiekunką: gorąco pożądane a niezaznane nigdy uczucie miłości macierzyńskiej oraz bezgraniczne przywiązanie do dzieci było jej bodźcem do serdecznej pracy dla dobra biednych istot, które chciano wyrwać z kałuży stołecznego zepsucia. Na ostatniem posiedzeniu spotkała ona hrabinę de Beauvilliers, która raczyła zaledwie zlekka kiwnąć jej głową, bo pragnąc pod pozorami obojętności ukryć uczucie wstydu, które ją przejmowało, czuła że pani Karolina jest świadkiem jej nędzy. Od tej pory zamieniały one ukłon, ilekroć spotkały się oczyma, gdyż udawanie, że się nie poznają, byłoby niegrzecznością za daleko posuniętą.
Pewnego dnia, gdy Hamelin poprawiał plan jakiś na mocy nowo dokonanych obliczeń a Saccard, stojąc za krzesłem, śledził jego pracę, pani Karolina — oparta jak zwykle o okno dużego gabinetu — przyglądała się hrabinie i jej córce, które odbywały codzienną przechadzkę po ogrodzie. Miały one dziś na nogach takie chodaki, jakichby żadna gałganiarka ze śmietnika podnieść nie chciała.
— Nieszczęśliwe kobiety! szepnęła — jakże okropną, rozpaczliwą rzeczą musi być ta komedya zbytku, odgrywanie której uważają sobie za obowiązek!
Odeszła o parę kroków i schowała się za firankę, nie chcąc powiększać cierpienia hrabiny i zdradzać, że ktoś obcy jest świadkiem ich niedoli. Ona sama uspokoiła się nieco podczas tych trzech tygodni, gdy każdego ranka stojąc przy oknie zapominała o własnej boleści i osamotnieniu. Widok nieszczęścia innych dodawał jej siły do zniesienia okropnego ciosu zburzenia całej przeszłości, co w pierwszej chwili wydawało jej się utratą wszelkiej na przyszłość nadziei. Nieraz dziwiła się sama, gdy uśmiech zjawiał się na jej ustach.
W głębokiej zadumie pogrążona, przez chwilę jeszcze śledziła wzrokiem obie kobiety, przechadzające się po ogrodzie, zarosłym pleśnią i mchami.
— Powiedz mi pan, dlaczego ja nie mogę wytrwać w smutku? — spytała nagle, zwracając się do Saccarda. — Nie! smutek mój nie trwa i nigdy nie trwał długo!... cobądź mnie spotyka, nie jestem zdolna zawsze być smutną... Jest-że to egoizm? To byłoby ohydnem!.. a zresztą, nie! nie zasługuję na nazwę egoistki, bo wesołość usposobienia nie przeszkadza mi odczuwać głęboko najmniejszego cierpienia innych. Jakże to pogodzić? jestem wesołą a jednak zalewałabym się łzami na widok każdej niedoli, gdyby rozsądek i konieczność panowania nad sobą nie przekonywały mnie, że kawałek chleba będzie nędzarzowi większą pomocą niż moje łzy daremne.
Mówiąc to, roześmiała się swobodnym śmiechem kobiety energicznej, która przekłada czyn nad gołosłowne utyskiwania.
— A jednak Bóg tylko wie, czy nie miałam prawa zwątpić już o wszystkiem! — dodała po chwili z westchnieniem. — Ach! podczas całego życia nie byłam zepsuta powodzeniem! Bita, znieważana w tem piekle, do którego wtrąciło mnie pójście za mąż, myślałam, że nie pozostaje mi nic nad odebranie sobie życia... Chciałam się utopić! Nie uczyniłam tego jednak i w dwa tygodnie po rozstaniu się z mężem, wyjeżdżając z bratem na Wschód, czułam się znów swobodną i szczęśliwą. Tysiące nadziei przepełniało wtedy moje serce.
Po powrocie do Paryża, gdy nie czuliśmy żadnego gruntu pod nogami, miewałam okropne noce: widziałam samą siebie konającą z głodu, pomimo wszystkich naszych pięknych projektów. Nie umarliśmy; zaczęłam więc znowu marzyć i nieraz sama z siebie się śmieję, zastanowiwszy się, ile to szczęścia spodziewam się jeszcze zaznać w życiu... I teraz oto, gdy uderzył we mnie ten grom, o którym dotąd mówić nie śmiem, doznałam w pierwszej chwili takiego uczucia jak gdyby mi serce wydarto!.. tak, czułam dokładnie, że ono bić przestaje i zamiera... myślałam, że wszystko się skończy, że ostatnia godzina mojego życia nadeszła... Nie! oto znów prąd życia mnie porywa!... dziś się śmieję, jutro odzyskam nadzieję i znów będę pragnęła żyć! Jest że to czem nadzwyczajnem, że ja nie umiem długo rozpaczać?
Saccard, który z uśmiechem słuchał tej spowiedzi, wzruszył ramionami:
— Ba! wszyscy są tacy, bo takiem jest życie!
— Tak pan sądzi? — zawołała ze zdziwieniem. — Mnie zaś się zdaje, że bywają ludzie tak smutni, że nic im radości sprawić nie zdoła a życie zawsze im cięży, bo widzą je w czarnych barwach.
O! wszak i ja nie łudzę się uciechami lub pięknością naszego żywota! Dużo bardzo przeżyłam, przyjrzałam się rzeczywistości i wiem ile brudów spotykać trzeba na każdym kroku. Ale cóż poradzić! byłam i zawsze pozostanę przywiązaną do życia. Zkąd to wynika? sama nie wiem. Choć wszystko chwieje się wokoło mnie i w gruzy pada, ja nazajutrz staję na ruinach z wesołością i nadzieją w sercu...
Nieraz przychodziło mi na myśl, że życie moje jest na małą skalę obrazem doli całej ludzkości, która żyje w strasznej nędzy, lecz wciąż się odradza młodością każdego nowego pokolenia... Ilekroć nowy cios mnie spotka, nowa młodość, nowa wiosna przynosząca obietnicę bujnego plonu budzi i rozgrzewa serce moje. To, co mówię, jest tak dalece zgodnem z prawdą, że gdy doznawszy cierpienia wyjdę na ulicę, na słońce, zaczynam znów wierzyć, kochać i czuję się szczęśliwą. Czas nawet nie ma władzy nademną, jestem do tego stopnia naiwną, iż zbliżam się ku starości, sama o tem nie wiedząc. Za dużo... jak na kobietę... czytałam; idę naprzód, nie zdając sobie sprawy dokąd dojdę, ale w tej mierze i świat cały niewiele więcej wie odemnie. Tylko... mimowoli prawie... doznaję wrażenia, że dążymy wszyscy ku czemuś, co jest niewypowiedzianie dobrem i miłem.
Wzruszona tą rozmową, pani Karolina rzucała jakieś żartobliwe słówka, chcąc pokryć głębokie swe rozrzewnienie. Inżynier, podniosłszy oczy z nad papierów, wpatrywał się w nią wzrokiem pełnym czci i przywiązania.
Och! ty jesteś uosobieniem miłości, istotą stworzoną do katastrof życiowych! — zawołał.
Z codziennych tych rozmów wywiązywała się powoli jakaś gorączka i jeżeli pani Karolina odzyskiwała wrodzoną żywość i swobodę obejścia, zawdzięczała to głównie Saccardowi, porywającej jego rzutności i skwapliwości do wszelkich przedsięwzięć. Teraz już stało się rzeczą prawie postanowioną, że należy wyzyskać materyały nagromadzone w tece Hamelina. Przedewszystkiem wyciągnięto rękę na morze Śródziemne, które należało opanować za pomocą towarzystwa transportowego. Z pośród portów wszystkich krain nadbrzeżnych, Saccard wybierał te, w których miały być zakładane stacye; mieszając wspomnienia szkolne ze swym zapałem ażioterskim, wysławiał to morze, jedyne, jakie znał świat starożytny — błękitne morze, na którego wybrzeżach kwitła cywilizacya, w którego nurtach kąpały się starożytne Ateny, Rzym, Tyr, Aleksandrya, Kartagina, Marsylia — wszystkie te miasta, które stworzyły Europę. Następnie, zapewniwszy sobie tę wielką drogę na Wschód, założy w Syryi interes... niewielki początkowo, np. towarzystwo kopalń srebra w górach Karmelu. Drobiazg to... zaledwie kilka milionów... ale świetny interes na początek dla zyskania rozgłosu, gdyż projekt otworzenia kopalni srebra, wydobywanego wprost z ziemi i zbieranego szuflami, roznamiętni niezawodnie publiczność, zwłaszcza gdyby można było przyczepić do nazwy towarzystwa jaką dobrze brzmiącą nazwę miejscowości np. Karmel. Istnieją tam także pokłady węgla, który znajduje się prawie na powierzchni i opłaci się na wagę złota, kiedy w kraju powstaną liczne fabryki. Nie dosyć na tem, można będzie jeszcze stworzyć inne przedsiębiorstwa jako to: banki, syndykaty dla rozwijającego się pomyślnie przemysłu, towarzystwo eksploatacyi olbrzymich lasów Libanu, gdzie stuletnie drzewa próchnieją na miejscu dla braku środków transportu. Uniesiony projektotwórczym zapałem, Saccard dochodził wreszcie do największej rzeczy, do założenia towarzystw kolei żelaznych wschodnich i wtedy już prawił tysiące niedorzeczności. Owa sieć dróg żelaznych przerzynających całą Azyę Mniejszą była dopiero dla niego prawdziwą spekulacyą — życiem pieniędzy, zdobywających jednym zamachem cały ten świat, niby nowy łup nietknięty jeszcze skutkiem ciemnoty minionych stuleci. Wietrząc wszystkie te skarby, rżał jak koń rycerski, gorącemi parami bitwy odurzony.
Pani Karolina, poważna i rozsądna osoba, stawiała zazwyczaj opór wszelkim wybujałym wybrykom fantazyi; tym razem jednak, porwana zapałem Saccarda, nie dostrzegła nawet przesady, w jaką wpadał. Prawdę mówiąc, przyczyniała się do tego miłość jej dla Wschodu, tęsknota za cudownemi krainami, gdzie — jak jej się zdawało — była szczęśliwą. Bezwiednie coraz bardziej podniecała gorączkę Saccarda barwnemi swemi opisami i objaśnieniami pełnemi szczegółów. Niewyczerpaną była w opowiadaniach, mówiąc o Bajrucie, gdzie spędziła trzy lata: Bajrut u stóp Libanu na wystającym klinie lądu, pomiędzy czerwonemi piaskami i odłamami skał... Bajrut ze swemi domami rozłożonemi amfiteatralnie w pośród rozległych ogrodów — wszak to prawdziwy raj rozkoszy, pełen wysmukłych palm, drzew pomarańczowych i cytrynowych. Dalej znów wszystkie te miasta na wybrzeżach: na północ Antyochia z dawnej świetności wyzuta, na południu Saida, dawny Syon, Akka, Jaffa i Tyr, obecny port Sur, Tyr, którego kupcy byli królami, którego żeglarze okrążyli całą Afrykę, a który dziś, mając port zasypany piaskiem, jest już tylko wielką kupą zwalisk, prochem pałaców, pomiędzy którm i tu i owdzie widnieją zaledwie nędzne chaty rybackie. Ona wszędzie towarzyszyła bratu: znała Aleppo, Angorę, Brussę, Smyrnę, dotarła nawet do Trebizondy, miesiąc cały spędziła w Jerozolimie, przejęta wspomnieniami świętej przeszłości. Następnie przez dwa miesiące mieszkała w Damaszku, w tem handlowem i przemysłowem mieście, będącem królową Wschodu, wznoszącem się na środku olbrzymiej płaszczyzny, stanowiącej ognisko, ku któremu dążą tysiączne karawany z Mekki i Bagdadu. Znała ona doskonale góry i doliny; znała pola uprawne i odłogiem leżące, znała wioski maronitów i druzów, to na wzgórzach rozsiane, to znów ukryte w wąwozach. A z najmniejszego zakątka, zarówno z głuchych pustyń jak z bogatych grodów, wyniosła ona uwielbienie dla bogatej, niewyczerpanej przyrody, oraz pogardę ku głupim i złym ludziom. Ileż tam bogactw wzgardzonych przez człowieka lub ręką jego popsutych! Wiedziała dobrze, jakie ciężary gnębią handel i przemysł; nieobcem jej było głupie prawo, zabraniające obracać na cele rolnicze kapitałów powyżej pewnej określonej sumy; przeklinana rutynę, która pozostawia w rękach wieśniaka taki sam pług, jakiego używano w epoce przed-Chrystusowej; oburzała się nieświadomością, w jakiej jeszcze za dni naszych marnieją te miliony ludzi, podobne dzieciom, rozwój których przemocą powstrzymano. Niegdyś wybrzeże było za małem, jedno miasto graniczyło z drugiem — dziś prąd życia popłynął na Zachód a cała ta kraina wydaje się olbrzymim, spustoszałym cmentarzem. Niema tu szkół, niema dróg, rząd jest najgorszy, sprawiedliwość sprzedajna, kasta urzędnicza wstrętna, podatki za ciężkie, prawa głupie, lenistwo i fanatyzm rozpanoszyły się nadmiernie, nie mówiąc już o ustawicznych wojnach domowych i rzeziach, ofiarą których wsie całe padają. Przejęta gniewem, zapytywała, czy człowiek ma prawo niszczyć dzieło natury — błogosławiony ten kraj tak piękny, tak uroczy, w którym spotkać można wszystkie klimaty: i równiny skwarem słonecznym spalone, i stoki gór, gdzie łagodny wietrzyk powiewa i niebotyczne szczyty wiecznemi śniegami pokryte. Miłość do życia, gorąca nadzieja budziły się znowu w jej sercu na samą myśl, że potęga wiedzy i spekulacyi — niby różczka czarnoksięska ożywić znów może tę krainę odrętwiałą w tyloletniem uśpieniu.
— Tak! — wołał z zapałem Saccard — dokoła tego wąwozu, który pani narysowałaś, niema teraz nic, prócz głazów i kamieni, ale niechno tylko rozpocznie się eksploatacya kopalni srebra, wnet stanie tu wioska, która potem w miasto urośnie!... Urządzimy nowe tamy we wszystkich tych portach zasypanych piaskiem i wkrótce wielkie okręty przybijać będą do brzegów, do których dziś małe łódki nawet nie mają dostępu... A na wyludnionych dolinach, na pustych wzgórzach ozwie się tętno nowego życia, skoro tylko przerzniemy je siecią dróg żelaznych!... Tak! zobaczysz tam pani wykarczowane lasy, uprawne pola, nowe drogi i kanały, nowe wioski, miasta i rojące się tłumy ludności!... Życie powróci tu podobnie jak chory powróci do sił, gdy w żyły jego wpuścimy krew zdrową... Cudów tych pieniądz dokona!
Słuchając przenikliwego głosu Saccarda, pani Karolina oczyma wyobraźni widziała już rozkwit prorokowanej przez niego cywilizacyi. Rysunki owe i plany nabierały życia, zaludniały się: spełniało się wreszcie jej marzenie, widziała Wschód otrząsający się z rdzy barbarzyństwa, wyzwolony z ciemnoty, z całą wyszukaną subtelnością wiedzy, osiągający zyski z urodzajnej ziemi i z pięknego nieba. Wszak raz już była świadkiem takiego cudu: widziała ów Port Saïd, który w ciągu lat kilku wyrósł na nagiem wybrzeżu; najprzód powstało kilka chat służących za schronienie pierwszym robotnikom, niebawem stanęła mieścina o dwóch tysiącach ludności, wreszcie zaś miasto mające dziesięć tysięcy mieszkańców, wspaniałe domy i wielkie magazyny. Wytrwała praca mrowiska ludzkiego stworzyła tu życie i dobrobyt. Podobne obrazy snuły się znów przed jej oczyma; widziała ów niczem niewstrzymany pochód ludzkości, która goniąc za szczęściem, ulegając potrzebie czynu, idzie przed siebie, nie wiedząc dokąd dojdzie, ale pragnie swobody i lepszych warunków bytu. Niestrudzone mrówki, przebudowując mrowisko, poruszały ziemię z posad... wytrwała praca zapewniała człowiekowi nowe rozkosze, stokrotnie wzmagała jego potęgę, z dniem każdym powiększała jego zdobycze. Pieniądz, idąc ręka w rękę z wiedzą, wytwarzał postęp.
Hamelin, przysłuchujący się z uśmiechem rozmowie, uczynił trafną uwagę:
— Wszystko to jest poezyą owoców pracy, my zaś nie doszliśmy jeszcze do prozy, czyli do rozpoczęcia działalności.
Upojony olbrzymiemi rozmiarami swych pomysłów, Saccard zapalił się do nich jeszcze więcej pewnego dnia, gdy przerzucając różne książki, opisujące Wschód, znalazł pomiędzy niemi historyę wyprawy do Egiptu. Odtąd umysł jego zaprzątało nieustannie wspomnienie wojen krzyżowych — owego powrotu ludów z Zachodu na Wschód, do kolebki ludzkości — owej olbrzymiej wędrówki, gdy Europa cała zgromadziła się chwilowo w rodzinnem swem gnieździe, które znajdowało się jeszcze w pełni rozkwitu i w którem tylu rzeczy jeszcze nauczyć się było można. Największe jednak wrażenie czyniła na nim postać Napoleona, wiodącego tam swe szeregi w wielkich i tajemniczych celach. Głosząc zamiar zdobycia Egiptu, utrwalenia tam władzy Francyi, celem ułatwienia handlu ze Wschodem — Napoleon z pewnością nie wypowiadał całej głębi swej myśli. Starając się przeniknąć zagadkę tej wyprawy. Saccard przypisywał tysiące różnorodnych a kolosalnych zamysłów ambicyi młodego korsykanina. Przedstawiał sobie nowe cesarstwo utworzone na Wschodzie przez Napoleona, który odbywszy koronacyę w Konstantynopolu, dążył — jego zdaniem — do tego, aby zostać cesarzem Wschodu i Indyj, urzeczywistnić marzenia Aleksandra, zaćmić sławę Cezara i Karola Wielkiego. Podczas pobytu owego na wyspie św. Heleny, wielki ów wojownik mawiał o generale angielskim Sidneyu: „Ten człowiek stał się przyczyną unicestwienia mojej wielkości“. Zamiar, o który krzyżowcy się kusili, którego Napoleon uskutecznić nie zdołał — zamiar zdobycia Wschodu rozgorączkowywał Saccarda. A podboju tego pragnął on dokonać z pomocą dwóch sił: nauki i pieniędzy. Skoro cywilizacya szła ze wschodu na zachód, dlaczegóż nie miałaby cofnąć się na wschód, powrócić do pierwotnej siedziby ludzkości, do tego raju, jakim jest półwysep Indostański odrętwiały w wiekowej martwocie? Marząc o takiem odmłodzeniu świata, ożywiał prądem galwanicznym raj ziemski, zaludniał go znowu z pomocą pary i elektryczności, czynił Azyę Mniejszą ogniskiem starego świata, punktem do którego zbiegały się wszystkie drogi naturalne, stanowiące połączenie między lądami. Uniesiony zapałem, w wyobraźni swej zarabiał już nie miliony, ale miliardy miliardów.
Odtąd codziennie obaj z Hamelinem odbywali długie narady; w istocie, tysiące olbrzymich trudności stawało na przeszkodzie tym nadziejom. Inżynier, który bawił w Bajrucie w 1862 r., podczas strasznej rzezi dokonanej przez druzów na chrześcianach maronitach, nie ukrywał przeszkód, jakieby im niezawodnie stawiły ludy tameczne, żyjące w nieustannych wojnach i rzucone na łaskę i niełaskę władz miejscowych. Na szczęście miał on w Konstantynopolu potężne stosunki, zapewnił sobie poparcie wielkiego wezyra Fuad-baszy, człowieka wielkich zasług i gorącego stronnika reform. Hamelin nie wątpił, iż wezyr uczyniłby dla niego wszelkie możliwe ustępstwa. Przytem, przepowiadający nieunikniony upadek państwa tureckiego, sądził, że dający się tam we znaki brak pieniędzy, oraz pożyczki wypuszczane co roku, stanowią okoliczność sprzyjającą ich planom. Zdaniem jego, rząd obdłużony — jeżeli nie daje własnej gwarancyi — tem chętniej przystaje na prywatne przedsiębiorstwa, gdy dostrzeże w nich jakikolwiek zysk dla siebie. A nadto, czyż zainteresowanie turków pracami cywilizacyjnemi, stopniowy ich zwrot do postępu, aby przestali wreszcie być tamą pomiędzy Europą i Azyą, nie stanowi nader praktycznego sposobu rozstrzygnięcia zawiłej i kłopotliwej kwestyi wschodniej? Jakże wzniosłe, patryotyczne zadanie przypadłoby w udziale towarzystwom francuzkim!
Wreszcie pewnego ranka Hamelin wyłożył spokojnie trzymany dotąd w tajemnicy program, o którym niekiedy tylko wspominał, nazywając go koroną całego dzieła.
— Gdy staniemy się już panami Wschodu, wtedy utworzymy nowe królestwo Palestyny i osadzimy w niej Papieża. Z początku trzeba będzie poprzestać na Jerozolimie, otworzywszy port morski w Jaffie. Następnie ogłosimy niepodległość Syryi i przyłączymy ją do królestwa... Wiadomo panu przecież, że w niedalekiej przyszłości Papież będzie zmuszonym opuścić Rzym, gdzie narażony jest na tyle upokorzeń. Na tę chwilę właśnie wszystko musi być przez nas przygotowanem.
Saccard oniemiał z podziwu, słuchając planów, jakie inżynier wypowiadał spokojnie, przejęty głębokiem uczuciem religijnem. On sam nie cofał się przed najnieprawdopodobniejszemi mrzonkami a przecież nigdy nie posunął się tak daleko. Uczony ten, tak chłodny napozór, wprawiał go w zdumienie.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał wreszcie. — Turcy nie wyrzekną się nigdy Jerozolimy!
— Dlaczego? — z niewzruszonym spokojem podjął Hamelin. — Zapominasz pan, że oni przedewszystkiem potrzebują pieniędzy. Zaręczam, że chętnie pozbędą się Jerozolimy, posiadanie której kłopotów im tylko przysparza. Ileż to razy byli w kłopocie, nie wiedząc po czyjej stronie stanąć, gdy rozmaite odcienia katolicyzmu rozpoczynały waśnie o posiadanie miejsc świętych! Zresztą, maronici popieraliby w Syryi Papieża, który... jak panu wiadomo zapewne... założył w Rzymie kolegium dla ich księży. Oddawna już zastanawiam się nad tem i wszystko dobrze rozważywszy twierdzę, że będzie to początek nowej ery, ery tryumfu katolicyzmu. Niejeden zarzuci mi może, że zadaleko się posuwam, że mieszkając w Syryi, Papież byłby odcięty, odosobniony od spraw Europy. Ale jakimże blaskiem zajaśnieje Namiestnik Chrystusa, owładnąwszy Ziemią Świętą, przemawiając w imieniu Chrystusa z tejże ziemi, na której On sam niegdyś żył i nauczał! Oto spuścizna Chrystusowa! najgodniejsza stolica papieztwa! Nie wątpię, że uczynimy to królestwo silnem i trwałem, że uchronimy je od wszelkich burz politycznych, opierając jego budżet z gwarancyą dochodów kraju na wielkim banku, o akcye którego ubiegać się będzie cały świat katolicki.
Saccard słuchał z uśmiechem tych planów. Nie podzielał on ich wprawdzie, ale żywo zainteresowany, nie mógł się oprzeć chęci ochrzczenia mającego powstać banku.
— Będzie to „Skarb Grobu Chrystusa!“ — zawołał uszczęśliwiony ze swego pomysłu. — Czy zgoda? Świetny, znakomity interes!
Ale spotkawszy rozumne oczy pani Karoliny, która uśmiechała się niedowierzająco a nawet ironicznie, zawstydził się swego zapału.
— W każdym razie, — dorzucił — przezorność nakazuje zachować w tajemnicy to, co pan zowiesz koroną dzieła. Kto wie, czy teraz nie wyśmianoby nas. A zresztą program nasz i tak jest już strasznie przeciążony, skutkiem czego ostateczne nasze dążenie powinno być wiadomem tylko twórcom projektu.
— Bezwątpienia, podzielam w zupełności pańskie zdanie — oświadczył inżynier. — To, o czem mówiliśmy teraz, musi pozostać tajemnicą.
Na tem więc skończyło się dnia tego szperanie w tece. Zapadło postanowienie wprowadzenia w czyn olbrzymiej tej seryi projektów, zaczynając od utworzenia na początek małego banku, celem puszczenia w ruch małych przedsiębiorstw. Następnie przy sprzyjających okolicznościach można będzie rozszerzyć sferę działalności, owładnąć rynkami handlowemi i stać się panami całego świata.
Nazajutrz, idąc do księżnej Orviedo, aby zasięgnąć wskazówki w jakiejś kwestyi dotyczącej „Domu pracy“, Saccard przypomniał sobie chwilowe swoje marzenie zostania małżonkiem tej królowej miłosierdzia a zarazem rozdawcą olbrzymiego mienia ubogich. Uśmiechnął się z politowaniem, teraz bowiem marzenie to wydało mu się niedorzecznem. Wszak stworzony jest po to, aby żyć, nie zaś, aby opatrywać rany, które życie zadało. Teraz nareszcie wejdzie na właściwą drogę, rzuci się w wir walki pieniężnej, przyjmie udział w tej pogoni za szczęściem, w tym wiekuistym pochodzie ludzkości, dążącej wciąż do światła i do radości.
W parę godzin później, wszedłszy do gabinetu inżyniera, zastał tu tylko panią Karolinę. Stała ona przy oknie, zdziwiona ukazaniem się w ogrodzie hrabiny i jej córki o niezwykłej porze. Obie kobiety czytały list jakiś z wielkiem zajęciem. Wyraz przygnębienia malował się na ich twarzach. Był to zapewne list od Ferdynanda, którego położenie w Rzymie także nie musiało być wesołem.
— Patrz pan! — zawołała pani Karolina, spostrzegłszy Saccarda. — Jakieś nowe zmartwienie spotkało te nieszczęśliwe kobiety. Doprawdy, żebraczki na ulicy mniej we mnie budzą żalu i litości!
— Eh! — wesoło zawołał Saccard — niech je pani namówi, aby się do mnie zwróciły. Mamy przecież zamiar wzbogacić cały świat, więc im także coś się dostanie.
Rozgorączkowany nadmiarem szczęścia, próbował zbliżyć się do niej i pocałować ją w usta. Ale pani Karolina odskoczyła żywo, blednąc, jakby pod wpływem nieokreślonego jakiegoś niepokoju.
— Nie! nie! proszę, niech pan przestanie! Pierwszy to raz Saccard usiłował posiąść ją znowu, od czasu jak oddała mu się sama w chwili zupełnej nieświadomości. Powziąwszy postanowienie w sprawach poważnych, pomyślał o swej miłostce a opór pani Karoliny zdziwił go nieco.
— Czyż sprawiłoby to pani w istocie wielką przykrość? — zapytał.
— Tak, byłoby mi to bardzo przykrem — z uśmiechem odparła już uspokojona. — Zresztą — dodała — przyznaj pan, że nie wiele ci na tem zależy?
— O! przeciwnie! ubóstwiam panią!
— Nie, nie mów pan tego... tyle innych spraw powinno pana teraz zajmować! Zresztą, zachowam dla pana uczucie najszczerszej przyjaźni, jeżeli okażesz się tak czynnym i energicznym, jak mi się wydajesz i jeżeli dokonasz tych wielkich projektowanych przedsięwzięć. Wierzaj mi pan, przyjaźń jest więcej wartą od miłości.
Saccard uśmiechał się, słuchając, a jednak ogarniało go uczucie wstydu i zakłopotania... Ona go nie chce teraz... Nie jest że rzeczą śmieszną posiąść kobietę raz tylko, przypadkowo?... W istocie jednak tylko jego miłość własna na tem cierpiała.
— A zatem pozostaniemy tylko przyjaciółmi? — zapytał.
— Tak, stanę się pańską towarzyszką i pomocnicą. Odtąd będziemy przyjaciółmi, serdecznymi przyjaciółmi.
Pochyliła głowę ku niemu a on, pokonany, przyznając jej słuszność, na znak zgody pocałował ją w oba policzki.
Przetłomaczony przez Zygmunta list ruskiego bankiera był przychylną odpowiedzią, której Saccard oczekiwał, aby projektowany interes puścić w ruch w Paryżu. Postanowił on niezwłocznie wziąć się do dzieła, przekonany, że tegoż dnia jeszcze przed nadejściem nocy uda mu się utworzyć syndykat, o istnieniu którego chciał się zapewnić dla umieszczenia piędziesięciu tysięcy pięciuset frankowych akcyj towarzystwa, które miało się zawiązać z kapitałem dwudziestu pięciu milionów franków.
We dwa dni potem, obudziwszy się rano, wyskoczył z łóżka uradowany. Udało mu się wreszcie wpaść na myśl, jaką nazwę dać towarzystwu; wynalazł szyld, którego oddawna już szukał bezskutecznie. Wyrazy: „Bank powszechny“ zamigotały mu nagle przed oczyma, jaśniejąc płomienistemi głoskami na tle ciemnego jeszcze pokoju.
— Bank powszechny! — ubierając się, powtarzał po raz setny może. — Bank powszechny! jakaż to wielka instytucya! Wszystko się w niej zawiera!... świat cały ogarnąć może! Tak! tak! nie mogłem obmyśleć lepszej nazwy!
Do wpół do dziesiątej przechadzał się wzdłuż i wszerz po obszernych komnatach, pogrążony w myślach, nie wiedząc, jakimby sposobem rozpocząć w Paryżu owe łowy na miliony. Dwadzieścia pięć milionów! ależ taką sumę można jeszcze bez trudu znaleźć na bruku paryzkim!... Jeżeli zastanawia się nad tem, to dlatego jedynie, że chce działać systematycznie, mając zawczasu plan ułożony. Wypił filiżankę mleka; nie wybuchnął gniewem wtedy nawet, gdy stangret zjawił się z wiadomością, że koń niedomaga skutkiem zaziębienia prawdopodobnie i że należałoby sprowadzić weterynarza.
— Ha! trudna rada — rzekł spokojnie. — Wezmę dzisiaj dorożkę.
Wyszedłszy na ulicę, niemiłego doznał wrażenia, bo po wczorajszej prawdziwie majowej pogodzie, dął dzisiaj wicher tak mroźny, jak gdyby zima na nowo rozpościerała swoje panowanie. Deszcz nie padał jeszcze, ale ciężkie, żółte chmury gromadziły się na widnokręgu. Saccard nie wziął przeto dorożki, lecz chcąc się rozgrzać, szedł szybko ku ulicy Bankowej: postanowił bowiem wstąpić do Mazauda i wybadać go co do zamiarów Daigremonta, powszechnie znanego spekulanta, szczęśliwego członka wszystkcoh syndykatów. Zaledwie doszedł jednak na ulicę Vivienne, z nieba zaciągniętego czarnemi chmurami, lunął deszcz zmieszany z gradem. Nie zważając na przykrą zwłokę, Saccard rad nie rad musiał schronić się do bramy.
Stał już tak z minutę, przyglądając się ulewie, gdy pomimo hałasu ulicznego dosłyszał wyraźnie dźwięk złota. Zdziwiony, zaczął się przysłuchiwać uważnie: zdawało mu się, że odgłos ten rozlega się z jakichś podziemi, dźwięczny i melodyjny, niby z „Tysiąca i jednej nocy“. Rozejrzał się w około i teraz dopiero spostrzegł, że stoi w bramie domu bankiera Kolba, zajmującego się głównie arbitrażem złota. Bankier kupował monety w państwach, w których złoto stało nisko, następnie przetapiał je i sprzedawał sztaby w miejscowościach, w których kurs złota był wysoki. To też od rana do wieczora rozlegał się w suterynie metaliczny dźwięk sztuk złota, wyrzucanych łopatą z pak i kufrów, a następnie wsypywanych do pieca. Dźwięk ten przez cały rok dochodzi nieustannie do uszu przechodzących tą ulicą. Saccard uśmiechał się radośnie, słuchając tego głosu wychodzącego z podziemi dzielnicy giełdowej. Muzyka złota wydawała mu się w tej chwili szczęśliwą przepowiednią.
Gdy deszcz ustał wreszcie, przebiegł przez plac i wszedł do Mazauda. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, młody mekler mieszkał na pierwszem piętrze w tymże samym domu, w którym kantor jego zajmował drugie piętro. Mieszkanie to należało poprzednio do jego wuja, po śmierci którego, Mazaud, wszedłszy w układy z innymi spadkobiercami, odkupił dla siebie urząd meklerski.
Dziesiąta biła, gdy Saccard wchodził do kantoru. Spotkawszy we drzwiach Gustawa Sédille:
— Czy pan Mazaud jest w domu? — zapytał.
— Nie wiem, proszę pana. Przed chwilą zaledwie tu przyszedłem.
Młody człowiek uśmiechał się, mówiąc z lekceważeniem o swem zajęciu. Przychodził zawsze później od innych; nie pobierał bowiem żadnej pensyi, pracował od niechcenia tylko, pogodziwszy się z myślą pozostania tu przez rok lub dwa lata dla uczynienia zadość woli ojca, właściciela fabryki jedwabiów na ulicy Jeûneurs.
Saccard minął kasę, witając skinieniem głowy kasyera od gotówki i drugiego kasyera od walorów, poczem wszedł do gabinetu prokurentów, gdzie zastał tylko jednego z nich, Berthiera, do którego należały stosunki z klientami i który zazwyczaj bywał z pryncypałem swym na giełdzie.
— Czy zastaję pana Mazaud? — zapytał.
— Zdaje mi się, że musi być w domu, wyszedłem dopiero co z jego gabinetu... O nie! już przyszedł... Przypuszczam, że musiał pójść do głównej kasy.
To mówiąc, Berthier uchylił drzwi i wsunął głowę do dużego pokoju, w którym pięciu urzędników pracowało pod rozkazami naczelnika wydziału.
— Dziwna rzecz! i tu go nie ma!... Może pan zechce poszukać go jeszcze w biurze likwidacyi... tam, na prawo.
Saccard wszedł do biura likwidacyi. Tu właśnie likwidator, będący jakoby główną osią kantoru, przy pomocy siedmiu kantorowiczów rozbierał regestr, który mu mekler przynosił codzień z giełdy; następnie zaś segregował pomiędzy klientów interesy, dokonane podług zleceń, dopomagając sobie w tej pracy kartami zleceń, zachowywanemi dla wiadomości nazwisk. Na szluscetlach bowiem nie pisze się żadnych nazwisk, zawierają one tylko krótkie wskazówki, tyczące się kupna lub sprzedaży a mianowicie: rodzaj waloru, ilość, kurs, agent.
— Czy który z panów nie widział pana Mazaud? — zapytał Saccard.
Nikt jednak nie odpowiedział na to pytanie. Korzystając z chwilowej nieobecności likwidatora, trzej kantorowicze przerzucali dzienniki, dwaj inni gapili się na ulicę, a wejście Gustawa Sédille pochłonęło całą uwagę jednego z nich, młodego Flory, który rano przepisywał i notował zobowiązania, po południu zaś wysyłał i odbierał telegramy na giełdzie. Syn urzędnika z archiwum, Flory pracował najprzód u jakiegoś bankiera w Bordeaux, poczem w jesieni przeszłego roku dostał się do biór Mazauda.
Dosłużenie się po dziesięciu latach służby pensyi dwa razy większej od tej, jaką pobierał obecnie, stanowiło szczyt jego marzeń. Dotychczas prowadził on się bez zarzutu, punktualnie i sumiennie spełniał to, co do niego należało, ale od miesiąca, to jest od czasu, gdy Gustaw wszedł do kantoru, Flory zaczął się zaniedbywać, ulegając wpływowi kolegi, który żył w świecie, miewał zawsze pieniądze i zapoznał go z kobietami. Flory miał niezwykle silny zarost, zgrabne usta, marzące spojrzenie i nos zdradzający usposobienie namiętne. Dotychczasowe grzechy jego młodości ograniczały się na wesołych, niebardzo kosztownych kolacyjkach z panną Chuchu, figurantką z teatru Varietès, jedną z przedstawicielek głodnej szarańczy na bruku paryskim. Dziewczyna ta o bladej, nalanej twarzy, o prześlicznych ciemnych oczach uciekła od matki, będącej odźwierną jednego z domów w Montmartre.
Gustaw, nie zdjąwszy jeszcze kapelusza, opowiadał mu, w jaki sposób spędził wczorajszy wieczór.
— Tak, mój drogi, zobaczywszy, że Jacoby przyszedł, byłem pewien, że Hermana mnie wypędzi. Ale wyobraź sobie, że ona znalazła sposób wyprawienia go natychmiast. Sam nie wiem, jak się to stało... dość, że ja zostałem!
Obaj zanosili się od śmiechu. Hermana Coeur, o której mówił Gustaw, była to śliczna dwudziestoletnia dziewczyna, którą utrzymywał żyd Jacoby, kolega Mazauda. Trochę zanadto otyła i skutkiem tego powolna w ruchach. Hermana żyła zawsze z giełdowcami, od których pobierała miesięczną pensyę. Podobny sposób urządzenia się jest najwygodniejszym dla tych ludzi, wiecznie zajętych i mających głowy zaprzątnięte cyframi; płacą oni za miłość tak, jak za wszystko inne nie znajdując nigdy czasu na prawdziwe uczucie. Jedyną troskę Hermany stanowiła obawa, aby w mieszkanku jej przy ulicy Michaudière nie zeszli się jednocześnie dwaj panowie, którzyby się znali nawzajem.
— Słuchaj no — zagadnął Flory — zdawało mi się, że pozostałeś wiernym pięknej kupcowej?
Wzmianka o pani Couin rozwiała w mgnieniu oka wesołość Gustawa. Szanowano ją ogólnie, bo była kobieta uczciwa i umiała tak zręcznie postępować ze wszystkimi, że żaden z mężczyzn, którego względami swemi obdarzała, nie chwalił się głośno swem powodzeniem. Nie chcąc odpowiedzieć na to pytanie, Gustaw zagadnął żywo:
— A cóż porabia twoja Chuchu? czy byliście w Mabille?
— Nie, to za drogo kosztuje. Wróciliśmy do domu na herbatę.
Saccard, stojąc za nimi, słyszał nazwiska tych kobiet, o których rozmawiali przyciszonym głosem.
— Czy nie widziałeś pan pana Mazaud? — zapytał z pobłażliwym uśmiechem, zwracając się do Flory’ego.
— I owszem; przed chwilą dał mi zlecenie i poszedł do siebie. Zdaje mi się, że jego synek jest chory, bo przed chwilą dano mu znać, że doktór przyszedł. Niech pan zajdzie do niego, bo może wyjdzie z domu, nie wstępując do kantoru.
Pożegnawszy urzędników, Saccard wbiegł śpiesznie na pierwsze piętro. Mazaud, jeden z najmłodszych pomiędzy kolegami, był prawdziwem dzieckiem szczęścia: w wieku, w którym inni uczą się dopiero interesów handlowych, odziedziczył on po śmierci wuja jeden z najkorzystniejszych kantorów meklerskich w Paryżu. Mała jego, ruchliwa i zręczna figurka, miła twarz z czarnemi wąsikami i przenikliwemi oczyma zdradzały obrotność i żywą inteligencyę. Posiadał on już pewną sławę w „koszu“, dzięki powyższym przymiotom — tak dla giełdowca niezbędnym — oraz wielkiej przedsiębiorczości charakteru, miał on głos przenikliwy, otrzymywał z pierwszej ręki wiadomości z giełd zagranicznych, miał stosunki ze wszystkimi znakomitymi bankierami, a nawet — jak utrzymywano — był kuzynem jednego z członków Agencyi Havasa. Ożenił się z miłości ze śliczną panienką, która mu przyniosła milion dwakroć sto tysięcy posagu i z którą miał już dwoje dzieci: trzyletnią dziewczynkę i półtorarocznego chłopczyka.
Mazaud wyprowadzał właśnie na schody doktora, który go uspokajał z uśmiechem.
— Proszę, proszę pana! — rzekł, spostrzegłszy Saccarda. Doprawdy, mając dzieci, człowiek żyje w ciągłym strachu. Lada drobnostka, wydaje się zawsze groźnem niebezpieczeństwem.
Z temi słowy wprowadził gościa do salonu, gdzie żona jego siedziała jeszcze, trzymając chłopczyka na kolanach. Starsza dziewczynka, uszczęśliwiona widokiem rozweselonej twarzy matki, wspinała się na paluszki, chcąc ją pocałować. Zarówno matka jak dzieci miały blond włosy i delikatną, mlecznej białości cerę. Zbliżywszy się do żony, Mazaud pocałował ją w głowę.
— Widzisz, że oboje niepokoiliśmy się bez powodu!
— A! mniejsza o to, mój drogi; cieszę się że doktor uspokoił nas przynajmniej.
Ukłoniwszy się, Saccard stał na progu, patrząc z zachwytem na ten obrazek szczęścia rodzinnego.
W zbytkownie umeblowanym salonie najmniejszy drobiazg zdawał się świadczyć o szczęśliwem pożyciu małżonków, których nic jeszcze nie poróżniło. Żonaty już od lat czterech, Mazaud raz tylko w przeciągu tego czasu zajął się chwilowo jakąś śpiewaczką z Opéra Comique. Pomimo bardzo burzliwej młodości, uchodził za wiernego małżonka; utrzymywano też, iż niewiele dotąd grał na własną rękę. Spokój o jutro i prawdziwe szczęście żadną chmurą niezaćmione dawały się czuć w tem gniazdku wysłanem miękkiemi kobiercami; napełnionem aromatyczną wonią róż, stojących na stole w przepysznym chińskim wazonie.
Pani Mazaud, znając trochę Saccarda, zagadnęła go wesoło:
— Nieprawdaż, że trzeba tylko chcieć, aby być zawsze szczęśliwym?
— Bezwątpienia, odrzekł Saccard — Zresztą, bywają na świecie istoty tak piękne i dobre, że nieszczęście nie śmie w nie ugodzić.
Rozpromieniona z radości, młoda kobieta podniosła się i ucałowawszy męża, wyszła z synkiem na ręku. Dziewczynka, która zwiesiła się na szyi ojca, wybiegła także za matką. Chcąc ukryć wzruszenie, Mazaud zwrócił się do gościa i rzekł żartobliwie:
— Widzi pan, że w takiem otoczeniu człowiek się nie nudzi przynajmniej — potem dodał uprzejmie: Masz mi pan coś do powiedzenia? Chodźmy może na górę, tam nikt nam nie przeszkodzi.
Wszedłszy do kasy, zastali tam Sabatiniego, który odbierał różnice z gry giełdowej. Saccard nie mógł utaić zdziwienia, widząc, że agent wita tego klienta przyjaznym uściskiem dłoni. Czując konieczność upozorowania swego przybycia tutaj, oświadczył Mazaudowi, że pragnie zapoznać się z formalnościami, jakich dopełnić należy dla umieszczenia nowego waloru na cedule urzędowej. Wspomniał też mimochodem, że ma zamiar założyć „Bank powszechny“ z kapitałem dwudziestu pięciu milionów franków; głównym celem instytucyi będzie dopomaganie wielkim przedsiębiorstwom. Mazaud słuchał spokojnie, udzielił gościowi żądanych wskazówek ale nie dał się wprowadzić w błąd, pewien, że Saccard nie przychodziłby do niego w tak błahym interesie. To też uśmiechnął się mimowoli, gdy gość wymówił wreszcie nazwisko Daigremonta. W odpowiedzi na zadane pytanie odrzekł, że Daigremont ma wielki majątek, że uchodzi podobno za niezbyt uczciwego i pewnego człowieka, ale któż bywa stałym w sprawach pieniężnych i w miłości?.. Zresztą Mazaud miał pewne skrupuły do wypowiedzenia swego zdania o Daigremoncie, odkąd zerwanie stosunków między nimi stało się głośnem na całej giełdzie. Od tej pory Daigremont powierza większą część zleceń Jacoby’emu, żydowi z Bordeaux, sześdziesięcioletniemu mężczyźnie, który stał się sławnym z powodu swego głosu podobnego raczej do zwierzęcego ryku. Pomiędzy dwoma tymi agentami wytwarzało się coraz wyraźniejsze współzawodnictwo; młodszemu szczęście sprzyjało, starszy zaś stopniowo dobijał się stanowiska, bo przez czas długi był prokurentem, dopóki komandytorowie nie pozwolili mu odkupić urzędu dawnego pryncypała. Ogólnie znany ze swej chytrości, Jacoby miał bardzo rozległą klientelę, gubiła go jednak namiętność do gry sprawiająca, że pomimo znacznych zarobków stawał często nad przepaścią. Likwidacye pochłaniały wszystko co zarabiał; Hermana Coeur kosztowała go zaledwie parę tysięcy franków a żony jego nigdy nie widywano.
— Albo naprzykład ten ostatni interes Caracas — mówił dalej Mazaud, który pomimo wrodzonego sobie taktu nie mógł utaić urazy swej do współzawodnika. — Nie ulega wątpliwości, że Daigremont oszukał wspólników i sam zagarnął wszystkie zyski. O! to bardzo niebezpieczny człowiek!... Ale dodał po chwili milczenia — dlaczegóż nie zwrócisz się pan do Gundermana?
— Nigdy tego nie uczynię! — z oburzeniem wykrzyknął Saccard.
Dalszą rozmowę przerwało im wejście prokurenta, Berthiera, który podszedł do agenta i szepnął mu parę słów do ucha. Oznajmiał on przybycie baronowej Sandorff, która, przyjechawszy w celu zapłacenia różnicy kursów, używała wszelkich wybiegów, aby zmniejszyć rachunek. Mazaud zazwyczaj sam przyjmował baronowę, ale ilekroć przegrała — uciekał od niej jak od zarazy. Zdaniem jego nie było klientów gorszych i mniej słownych niż kobiety, wtedy zwłaszcza, gdy chodzi o zapłatę.
— Nie, nie, powiedz pan, że mnie niema, odpowiedział zniecierpliwiony. — A nie odstąpcie jej ani jednego centyma!
Po wyjściu Berthiera, domyśliwszy się z uśmiechu Saccarda, że ten słyszał całą rozmowę:
— Dalibóg! — rzekł — baronowa jest bardzo miłą osóbką ale nie wyobrażasz pan sobie jak jest chciwa...
— Ach! klienci kochaliby nas bardzo, gdyby wygrywali zawsze! Na honor! im który bogatszy, im wyższe ma stanowisko, tem mniej mu ufam, tem bardziej drżę, że mi nie zapłaci. Nie mówię tu naturalnie o wielkich domach, ale co się tyczy innych, wolałbym czasami mieć tylko klientelę z prowincyi.
W tej chwili wszedł jakiś urzędnik z wydziału buchalteryi, przynosząc pryncypałowi papiery, o które ten zapytywał rano, i oddawszy je wyszedł.
— Spójrz pan — rzekł Mazaud — nowy dowód na poparcie tego, co panu mówiłem. Oto papiery niejakiego Fayeux, poborcy z Vendôme. Nie wyobraziłbyś pan sobie, jak dużo zleceń otrzymuję od niego. Zapewne, są to niewielkie zlecenia od różnych dzierżawców, mieszczan, handlarzy, ale bądź co bądź stanowią dosyć pokaźną sumę. W gruncie rzeczy, główną podstawą nowego bytu stanowią drobni spekulanci, ten wielki, bezimienny, nikomu nieznany tłum grających.
Mocą skojarzenia pojęć, Saccard przypomniał sobie, że przy okienku kasy widział był Sabatiniego.
— I Sabatini jest teraz pańskim klientem? — zapytał.
— Tak, od roku niespełna — z uprzejmą obojętnością odparł agent. Porządny to chłopak, nieprawdaż? Zaczął od małych interesów, jest bardzo przezorny i z pewnością dojdzie do czegoś.
Nie powiedział wszakże, a może nawet nie pamiętał, że Sabatini złożył u niego na początek kaucyę wynoszącą zaledwie dwa tysiące franków. Oto dlaczego grywał on tak umiarkowanie; czekając zapewne, aby zapomniano o skromnej pierwotnej gwarancyi; na każdym kroku składał dowody oględności a jednak zwiększał stopniowo rozmiary swoich zleceń, aby — jak to już wielu innych uczyniło — zniknąć bez śladu w dniu, w którym przyjdzie nareszcie płacić znacznie poważniejsze różnice. Ale jakże Mazaud mógł okazywać nieufność człowiekowi, z którym żył na stopie przyjaźni? Czyż mógł wątpić o jego wypłacalności, widząc go zawsze wesołym, wykwintnie ubranym, co jest zresztą niezbędnie potrzebnym mundurem złodzieja na giełdzie...
— Tak, to bardzo miły, bardzo rozumny człowiek potakiwał Saccard, któremu przyszła nagle myśl użycia Sabatiniego, gdy potrzebować będzie człowieka dyskretnego i wolnego od wszelkich skrupułów.
Wstał teraz i żegnając się, rzekł:
— Do widzenia! Gdy nasze akcye będą gotowe, przyjdę do pana przed rozpoczęciem starań o umieszczenie ich w cedule.
Mazaud odprowadził go do drzwi i ściskając mu rękę, rzekł raz jeszcze:
— Źle pan robisz; należałoby koniecznie rozmówić się z Gundermanem w sprawie tego syndykatu.
— Nigdy! — ze złością krzyknął Saccard.
Wychodząc już, przed okienkiem kasy spostrzegł Mosera i Pilleraulta: pierwszy z wyrazem niezadowolenia na twarzy chował do pugilaresu siedm czy ośm tysięcy franków, stanowiących zysk z gry giełdowej za ostanie dwa tygodnie, drugi płacił przegrane kilkanaście tysięcy franków i nie martwiąc się poniesioną stratą, rozmawiał głośno i wesoło. Zbliżała się pora śniadania oraz otwarcie giełdy; kantor się wyludniał; przez uchylone drzwi od wydziału likwidacyjnego dochodziły odgłosy śmiechu Gustawa, który opowiadał Flory’emu jak podczas wycieczki łódką jedna z wioślarek wpadła w wodę i zgubiła tam wszystko... nawet pończochy!
Na ulicy, Saccard spojrzał na zegarek; jedenasta już! tyle czasu stracił napróżno! Nie, teraz nie pójdzie już do Daigremonta!... Przed chwilą nie mógł pohamować oburzenia na samą wzmiankę o Gundermanie, teraz jednak postanowił pójść do niego. Wszakże spotkawszy go w restauracyi Champeaux, chcąc położyć koniec złośliwym jego uwagom, zapowiedział mu swoją bytność, oraz zamiar założenia wielkiego banku... Usprawiedliwiał się sam przed sobą, iż nic od niego nie żąda, pragnie tylko stawić mu czoło i okazać mu swą wyższość nad człowiekiem, który obchodził się z nim jak z młokosem. Nagle potoki deszczu z gradem znów zalewać ulicę zaczęły. Saccard wskoczył do dorożki i kazał jechać na ulicę Provence.
Gunderman zajmował tam mieszkanie dość obszerne, aby w niem pomieścić wygodnie nieskończenie liczną swą rodzinę. Miał on pięć córek i czterech synów, z których trzy córki zamężne i tyluż żonatych synów obdarzyło go już czternaściorgiem wnucząt. Do stołu siadało ogółem trzydzieści jeden osób, razem z nim i z jego żoną. Oprócz dwóch zięciów, niemieszkających w jego domu, wszyscy inni członkowie rodziny mieścili się w oficynach z prawej i z lewej strony, wychodzących na ogród; główny korpus frontowy przeznaczony był wyłącznie na biura kantoru. Dzięki oszczędności, oraz szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, w ciągu jednego wieku niespełna rodzina ta posiadła majątek, wynoszący miliardy franków. Los im sprzyjał, oni zaś przychodzili mu w pomoc żywą inteligencyą, wytrwałą pracą, ostrożnością i niezmordowanemi zabiegami, skierowanemi zawsze do jednego celu. Teraz wszystkie rzeki złota płynęły do tego morza, miliony tonęły w milionach, bogactwo narodu wpadało w otchłań wzmagających się wciąż bogactw jednostki i Gunderman stał się wszechwładnym panem, wszechpotężnym królem, przed którym drżał Paryż i świat cały!
Gdy Saccard wstępował na szerokie kamienne schody, bardziej zużyte niż stopnie starych kościołów, wydeptane przez nieustannie nadpływające i odpływające fale ludzi, w duszy jego zawrzała śmiertelna nienawiść do tego człowieka. Przeklęte żydzisko! Do wszystkich bez wyjątku żydów czuł on tę nienawiść rasową, jaką często spotkać można, zwłaszcza w południowej Francyi; cała jego istota wzdrygała się na samą myśl zetknięcia się z nimi i pomimo wszelkich rozumowań nie był zdolnym przezwyciężyć tego czysto fizycznego wstrętu. Najdziwniejszem jednak było, że Saccard, nieubłagany krętacz w interesach, istny kat z rękoma krwią ludzką zbroczonemi, zatracał poczucie samoświadomości, ilekroć chodziło o żydów, odzywał się o nich z cierpkością i oburzeniem uczciwego człowieka, żyjącego z pracy rąk, nieskalanego żadnem szachrajstwem lichwiarskiem. Bez litości rzucał wyrok potępienia na całą tę rasę, przeklętą, nie mającą ojczyzny, ani własnego rządu, żyjącą pasorzytnie kosztem innych narodów, pozornie tylko poddającą się prawom, ale w rzeczywistości posłuszną tylko bogowi kradzieży, krwi i zemsty. Spełniając posłannictwo dane im przez te okrutne bogi, wdzierali się w serce każdego narodu, wikłali go w sieci pajęczej, czyhali na zdobycz, wysysając krew ze wszystkich i tucząc się życiem innych. Czy widziano kiedykolwiek żyda, żyjącego z pracy rąk? Czy gdziekolwiek żydzi trudnią się rolnictwem lub rzemiosłem? Nie! praca ich hańbi, przepisy religijne zakazują im pracować, zalecając natomiast ciągnąć zyski z cudzej pracy. Ach! łotrzy! nędznicy!...
Oburzenie Saccarda wzmagało się tem więcej, że ich podziwiał, zazdrościł im zdumiewających zdolności finansowych, wrodzonego sprytu, umiejętności rozwikłania najtrudniejszych operacyj pieniężnych, instynktu szczęścia, zapewniającego im powodzenie w każdem przedsięwzięciu. W tej grze złodziejskiej — mawiał on nieraz — chrześcianin nie może podołać zadaniu i prędzej lub później utonąć musi; gdy tymczasem żyd, nie mający nawet pojęcia o prowadzeniu ksiąg, a rzucony w mętną wodę jakiejś nieczystej sprawy, ocali się z pewnością, a nawet zysk na plecy zabierze! Jest to wrodzona właściwość rasy, stanowiąca o jej żywotności, podczas gdy inne ludy powstają i upadają. Z niewypowiedzianem oburzeniem przepowiadał, że żydzi odniosą kiedyś zwycięztwo nad wszystkiemi narodami i zagarną majątki całego świata. Dowodził nawet, że stanie się to w niedalekiej przyszłości, skoro teraz już istnieje w Paryżu taki Gunderman, królujący na tronie pewniejszym i więcej szanowanym, niżeli tron cesarza francuzów.
Stanąwszy zaledwie na progu obszernego przedpokoju, Saccard chciał się już cofnąć, widząc tu liczny zastęp remisyerów, ludzi przybyłych z prośbami, mnóstwo mężczyzn i kobiet tłoczących się w nieładzie. Remisyerzy szczególniej pchali się naprzód, łudząc się nadzieją otrzymania zleceń; płonna to była nadzieja, bo wielki bankier miał własnych agentów, ale sam fakt zostania przyjętym przez niego stanowił już zaszczyt i rekomendacyę, którą każdy z nich chciał się pochlubić. To też oczekiwanie nie trwało nigdy długo: dwaj woźni, stojący przy wejściu, ciągle formowali pochód, pochód nieustanny, prawdziwy galop przez drzwi otwarte. Pomimo tłumu, Saccard natychmiast prawie dostał się w wir tej ruchomej fali.
Gabinet Gundermana mieścił się w obszernym pokoju, w głębi którego przy ostatniem oknie, on sam zajmował mały tylko kącik. Siadywał przy skromnem machoniowem biurku, plecami zwrócony do światła, tak że twarz jego niknęła w cieniu. Wstając o piątej rano, rozpoczynał już pracę, gdy cały Paryż spał jeszcze, to też o dziewiątej — przed rozpoczęciem się natłoku ludzi łaknących grosza — kończył zwykle najważniejsze zajęcie. Na środku gabinetu, przy dwóch większych biurkach dwaj synowie i jeden z zięciów dopomagali mu, nigdy prawie nie siadając, kręcili się ustawicznie pomiędzy wchodzącymi i wychodzącymi urzędnikami. Ale tu skupiała się tylko wewnętrzna działalność domu bankowego. Napływający z ulicy tłum przebiegał przez cały pokój, dążył wyłącznie i wprost do niego — do władcy siedzącego przy skromnem biurku; on zaś całemi godzinami przyjmował interesantów z posępnym, niewzruszonym wyrazem twarzy, odpowiadając najczęściej gestem, niekiedy słowami, jeżeli chciał okazać się bardzo uprzejmym.
Ujrzawszy Saccarda, Gunderman uśmiechnął się złośliwie.
— Ach! to pan!... Proszę, usiądź pan na chwilę, jeżeli masz mi co do powiedzenia. Za chwilę będę panu służył.
Poczem zająwszy się innymi, zdawał się zapominać o nim. Zresztą Saccard nie niecierpliwił się wcale, przyglądając się z zajęciem defiladzie remisyerów, którzy, depcąc sobie po piętach, wchodzili, składali wszyscy jednakowo głębokie ukłony, wyjmowali z kieszeni surduta jednakowe arkusiki papieru — ceduły z kursami giełdowemi — i wręczali je bankierowi z jednakowemi gestami, wyrażającemi szacunek i błagalną prośbę. Dziesięciu, dwudziestu remisyerów przychodziło kolejno do biurka, a za każdym razem bankier brał cedułę, przebiegał ją oczyma i oddawał z obojętnością, której wyrównywała tylko niewyczerpana cierpliwość, z jaką przyjmował ten grad zaofiarowań.
Wreszcie ukazał się Massias, spoglądający w około wesołym, lecz niespokojnym wzrokiem psa, którego niejednokrotnie obito. Nieraz na płacz mu się zbierało, tak źle bywał tutaj przyjmowanym. Dziś jednak zbuntował się widocznie przeciw nieustannym upokorzeniom, gdyż z niezwykłą natarczywością domagał się przychylnej odpowiedzi.
— Proszę pana, akcye „Banku zaliczkowego“ stoją bardzo nisko. Ile pan każe kupić?
Nie biorąc ceduły, Gunderman spojrzał blademi oczyma na młodzieńca, odzywającego się tak poufale i odparł szorstko:
— Mój przyjacielu, czy myślisz, że rozmowa z tobą mię bawi?
— Ach, proszę pana — odrzekł Massias, blednąc — mnie jeszcze mniej bawi, że przez trzy miesiące odchodzę tu codzień z niczem.
— No, to nie przychodź wcale.
Remisyer ukłonił się i wyszedł. rzuciwszy na Gundermana pełne wściekłości spojrzenie człowieka, który nagle przychodzi do przekonania, że nigdy nie zrobi majątku.
Saccard zadawał sobie tymczasem pytanie, co mogło skłaniać Gundermana do przyjmowania tych tłumów. Widocznie posiadał on specyalny dar odosobniania się i zagłębiania we własnych sprawach, co sprawiało, że wobec natłoku interesantów na chwilę nie przestawał myśleć; prócz tego, bankier nie czynił tego zapewne bez celu, musiał on wynaleźć sposób odbywania co rano przeglądu rynku, z czego bezwątpienia ciągnął niewielkie chociażby zyski. W dość szorstki sposób obciął około osiemdziesięciu franków z rachunku jakiemuś kulisyerowi, któremu poprzedniego dnia dał był zlecenie, a który niewątpliwie go okradał. Potem zbliżył się jakiś handlarz starożytności, niosąc w ręku złotą emaliowaną szkatułkę z ośmnastego stulecia. Ale Gunderman rzuciwszy okiem na szkatułkę, poznał natychmiast, że nie ma ona wartości prawdziwego antyku.
Następnie przybyły dwie panie: jedna stara z dużym, spiczastym nosem, druga młoda i bardzo ładna brunetka; prosiły one bankiera, aby zechciał przyjść do nich i obejrzeć komodę w stylu Ludwika XV. Bankier w krótkich lecz stanowczych słowach dał im odmowną odpowiedź. Potem znowu zjawił się jubiler z rubinami; za nim weszło dwóch wynalazców; potem zjawiali się anglicy, niemcy, włosi, ludzie różnych płci, stanów i narodowości. A podczas tych wizyt na chwilę nawet nie ustawała defilada remisyerów, którzy, powitawszy bankiera stereotypowym ukłonem, takimże stereotypowym ruchem w milczeniu podawali mu cedułę. Tymczasem w miarę zbliżania się pory otwarcia giełdy, fala kantorowiczów coraz gwałtowniej napływała do gabinetu, przynosząc depesze i żądając podpisów.
Nagle wrzawa wzmogła się jeszcze: do gabinetu wtargnął konno na kiju pięcio czy sześcioletni chłopaczek, grając na trąbce: tuż za nim wbiegły dwie dziewczynki, jedna trzyletnia, druga o pięć lat od niej starsza i wskoczywszy na fotel dziadka, ciągnęły go za ręce i uczepiły mu się na szyi. Gunderman spokojnie zniósł ten napad, pieszcząc dzieci z namiętnem, właściwem żydom, przywiązaniem do rodziny, do licznego potomstwa, które stanowi siłę i wyplenić się nie da.
Nagle przypomniawszy sobie, że Saccard czeka:
— Ach! przepraszam kochanego pana, ale sam pan widzisz, że dotąd nie miałem ani chwilki czasu... Słucham; co pana do mnie sprowadza?
Skupił już uwagę, gdy nagle jeden z kantorowiczów, który przyprowadził jakiegoś wysokiego blondyna, zbliżył się i szepnął mu coś do ucha. Bankier wstał natychmiast ale bez pośpiechu i poszedł rozmawiać z nowoprzybyłym do innego okna, podczas gdy jeden z jego synów, stanąwszy przy biurku ojca, przyjmował dalej remisyerów i kulisyerów.
Pomimo głuchego gniewu, Saccard czuł mimowolny szacunek dla tego człowieka. Poznał on owego wysokiego blondyna: był to reprezentant jednego z wielkich mocarstw, ambasador wyniosły i dumny na zamku w Tuileries, tu stał z głową pochyloną ku ziemi, z uśmiechem człowieka zanoszącego prośbę.
Ileż to razy Gunderman przyjmował dostojnych ambasadorów a nawet ministrów cesarskich, nie prosząc ich siedzieć, rozmawiając z nimi w tym gabinecie, otwartym jak plac publiczny, pełnym hałasu i wesołych dziecięcych okrzyków. Niezbity to był dowód potęgi tego bankiera, który miał swoich ambasadorów przy wszystkich dworach, swoich konsulów we wszystkich krajach, swoje agencye we wszystkich miastach i swoje okręty na wszystkich morzach. Nie był to spekulant ani awanturnik, obracający cudzemi milionami, marzący jak Saccard o bohaterskich zapasach, w którychby zwyciężał i zagarniał dla siebie łup olbrzymi, dzięki pożyczonym kapitałom, które mu zostawiano do rozporządzenia. Nie, Gunderman — jak sam o sobie mawiał dobrodusznie — był tylko prostym kupcem, który z niezrównaną zręcznością handlował pieniędzmi. Chcąc ugruntować należycie swoją potęgę, musiał on zawładnąć giełdą i oto dlaczego przy każdej likwidacyi zachodziła bitwa, w której szala zwycięztwa przechylała się zawsze na jego stronę, dzięki niezliczonym szeregom, jakie powoływał do walki. Saccard spoglądał przez chwilę na bankiera przygnębiony myślą, że wszystkie te pieniądze, któremi ten starzec obraca, są jego własnością, że leżą w jego piwnicach jak niewyczerpany zapas towarów, któremi przebiegły i ostrożny kupiec handluje jak pan samowładny, na skinienie którego wszyscy chylą głowy w pokorze, który sam wszystkiego słucha, wszystko widzi i do każdej roboty ręki przykłada. Kapitał kilkuset milionów, zużytkowany w taki sposób, stanowi siłę, której nic oprzeć się nie zdoła.
— Nie znajdziemy już dzisiaj ani chwili czasu — rzekł Gunderman, zbliżając się nareszcie do Saccarda. — Zresztą, idę teraz na śniadanie, niech pan przejdzie ze mną do sąsiedniego pokoju. Może tam nikt nam nie przeszkodzi.
To mówiąc, wprowadził gościa do niewielkiego jadalnego pokoju, gdzie zwykle podawano śniadanie, przy którem cała rodzina nie zbierała się nigdy w komplecie. Tego dnia przy stole siedziało tylko dziewiętnaście osób, między któremi znajdowało się ośmioro dzieci. Bankier usiadł na najwyższem miejscu a przed nim stał tylko kubek mleka.
Na wpół omdlały ze znużenia, przez chwilę siedział z przymkniętemi oczyma, z twarzą wykrzywioną z bólu, gdyż oddawna cierpiał na wątrobę i nerki; potem drżącemi rękami podniósł do ust kubek i przełknąwszy jeden łyk, westchnął głęboko.
— Ach! jakże się czuję dzisiaj zmęczonym!
— Dlaczegóż pan nie odpocznie? — zapytał Saccard.
— Dlatego, że nie mogę odpoczywać — naiwnie odparł Gunderman, ze zdziwieniem spoglądając na gościa.
Istotnie, nie dano mu nawet spokojnie wypić śniadania, bo szeregi remisyerów, wdarłszy się tutaj, przeciągały wciąż przez pokój.
Inni członkowie rodziny, przyzwyczajeni widocznie do tego tłoku, śmieli się, zajadając z apetytem zimne mięsa i ciasta a dzieci podniecone kilkoma kroplami wina, podniosły ogłuszającą wrzawę.
Nie spuszczając oka z Gundermana, Saccard dziwił się widząc, jak powoli i z jakim wysiłkiem starzec przełykał mleko; zdawało się, że nigdy do dna kubka nie wypróżni. Lekarze zalecili mu kuracyę mleczną; nie wolno mu było wziąć do ust ani kawałka ciasta lub mięsa. Pocóż mu zatem te miliony? Kobiety także nie nęciły go nigdy, przez lat czterdzieści ani razu nie złamał wiary żonie zaprzysiężonej, a teraz wiek podeszły i utrata sił nieodwołalnie zmuszały go do wstrzemięźliwości. Pocóż zatem wstawał o piątej rano? Po co trudnił się tem ohydnem rzemiosłem, zabijał pracą nadmierną, prowadził życie galernicze, na jakie żaden więzień by się nie zgodził? Po co obciążał sobie pamięć cyframi i niezliczonem mnóstwem interesów, które mu czaszkę rozsadzały? W jakim celu dodawał wciąż złoto do złota, skoro nie miał nawet prawa zjeść funta wisien, zaprowadzić na kolacyjkę dziewczyny z ulicy, cieszyć się wolnością i życiem bezczynnem, korzystać ze wszystkiego, co za pieniądze nabyć można? Pomimo ambicyi swej i żądz bezgranicznych, Saccard uznawał przecież bezinteresowne przywiązanie do pieniędzy; nie dziw więc, że ze czcią prawdziwą spoglądał teraz na bankiera. Był to nie klasyczny sknera, który o głodzie ciuła grosze, ale niestrudzony pracownik, wolny od wszelkich żądz cielesnych, przez starość i chorobę oderwany od ziemi, budujący wytrwale wieżę z milionów w tym jedynie celu, aby budowla przez prawnuki jego wykończona, owładnęła kiedyś ziemią całą.
Skończywszy śniadanie, Gunderman wysłuchał wreszcie projektu założenia „Banku powszechnego“. Saccard nie wdawał się zresztą w szczegółowe objaśnienia i mimochodem tylko wspominał o licznych planach zawartych w tece Hamelina, gdyż z pierwszych słów bankiera odgadł, że ten chce go tylko wybadać a następnie da odmowną odpowiedź.
— Jeszcze jeden bank! jeszcze jeden bank! — z szyderczym uśmiechem powtarzał Gunderman. — Co do mnie, wyłożyłbym chętniej pieniądze na zbudowanie jakiej gilotyny, któraby ucinała łby wszystkim nowo powstającym bankom. A może ten pański inżynier posiada w tece projekt maszyny, któraby wymiatała śmiecie z giełdy. Co?
— Potem, przybierając ton ojcowski, mówił z bezlitosnem okrucieństwem:
— No, bądźże pan rozsądnym! Czy zapomniałeś już pan, com ci mówił niedawno? Źle pan robisz, wdając się znowu w interesy pieniężne i ja wyświadczam panu prawdziwą przysługę, odmawiając poparcia temu syndykatowi. Zbankrutujesz pan wkrótce raz dlatego, że zanadto się gorączkujesz i masz nadto bujną wyobraźnię, a po wtóre, że zawsze się źle wychodzi na handlowaniu cudzemi pieniędzmi. Dlaczegóż brat nie znajdzie panu jakiej dobrej posady; mógłbyś pan naprzykład zostać prefektem albo poborcą. Nie! urząd poborcy jest jeszcze zanadto niebezpiecznym dla pana... Strzeż się, strzeż, mój przyjacielu!
Saccard zerwał się z miejsca, blady z oburzenia.
— A zatem stanowczo nie nabędziesz pan akcyj i nie chcesz działać z nami?
— Z panem? O nie! za nic w świecie. Zjedzą cię w przeciągu trzech lat.
Przez chwilę panowało milczenie, będące zwiastunem burzy. Obaj przeciwnicy mierzyli się groźnem, nieufnem spojrzeniem.
— Do widzenia panu! — rzekł wreszcie Saccard — Głodny jestem, nie jadłem dotąd śniadania. Przyszłość pokaże, którego z nas pierwej zjedzą!
I wybiegł, zostawiając patryarchę w gronie rodziny, która kończyła śniadanie, opychając się ciastkami. Przyjmując ostatnich spóźnionych agentów, bankier co chwila mrużył zmęczone oczy i małemi łykami dopijał resztę mleka.
Wskoczywszy do dorożki, Saccard kazał jechać na ulicę St. Lazare. Pierwsza biła w tej chwili! oto dzień cały stracił napróżno i zły, rozwścieczony, powracał do domu na śniadanie!... Ach! podłe żydzisko! gdyby mógł, zgryzłby go, zmiażdżył w zębach jak pies gryzie rzuconą mu kość!... Co prawda, za duży to i za twardy kawałek do zjedzenia! Ale, któż może przewidzieć przyszłość?.. wszak największe mocarstwa świata padały w gruzy... Prędzej lub później nadchodzi chwila, w której najsilniejsi padają bezwładni... Gdyby choć nadgryźć go można, poćwiartować te miliardy a potem dopiero go pożreć! Tak! pożreć go i niwecząc potęgę króla, zadać śmiertelny cios wszystkim żydom, mieniącym się jedynymi panami świata!... Rozmyślania te i wściekłość miotająca sercem Saccarda, gdy wracał od Gundermana, budziły w nim szalony zapał, nieprzepartą żądzę spekulacyi i chęć szybkiego powodzenia; w tej chwili radby on był jednym ruchem ręki wznieść ów bank, puścić go w ruch i odniósłszy zwycięztwo, położyć trupem wszystkich współzawodników. Nagle przypomniał sobie Daigremonta i bez chwili namysłu rozkazał woźnicy zawrócić na ulicę Larochefoucauld. Chcąc zastać Daigremonta, który zazwyczaj o pierwszej wychodził z domu, trzeba było się śpieszyć i odłożyć na później śniadanie. Daigremont, chociaż chrześcianin, niewątpliwie gorszym był od niejednego żyda i gmatwał wszystkie powierzone mu interesy. W tej chwili jednak Saccard nie zawahałby się wejść w układy nawet z dyabłem, byle tylko zagarnąć dla siebie połowę łupu. Za jakąbądź cenę chciał on być górą!
Dorożka wlokąca się zwolna pod górę, stanęła wreszcie przed wspaniałą bramą wjazdową jednego z ostatnich wielkich pałaców tej dzielnicy, w której niegdyś mieściło się tyle pięknych gmachów. Główny korpus pałacu, znajdujący się w głębi obszernego brukowanego dziedzińca, wyglądał jak królewska rezydencya a ciągnący się po za nim ogród, odosobniony od hałaśliwych ulic, pełen stuletnich drzew, sprawiał wrażenie rozległego parku. Pałac ten znanym był całej stolicy ze świetnych zabaw w nim wydawanych a zwłaszcza z bogatej galeryi obrazów, którą zwiedzały wszystkie głowy ukoronowane bawiące chwilowo w Paryżu. Ożeniony ze znakomitą śpiewaczką, słynną z niepospolitej urody, właściciel tego pałacu żył z książęcym przepychem, chlubiąc się swemi końmi wyścigowemi, niemniej jak galeryą obrazów; należał do członków jednego z najpierwszych klubów, pokazywał się publicznie z najdroższemi kokotkami, miał lożę w Operze, krzesło w hotelu Drouot i małą boczną ławeczkę we wszystkich najmodniejszych miejscach podejrzanej sławy. A cały ten przepych i zbytek podtrzymywała wyłącznie spekulacya — majątek zmieniający się co chwila, napozór bezbrzeżny, jak morze, ale mający przecież swoje przypływy i odpływy, różnice, które przy każdej dwutygodniowej likwidacyi wynosiły od dwóch do trzechkroćstutysięcy franków.
Wszedłszy do wspaniałego przedsionka, Saccard kazał się zameldować kamerdynerowi; minął trzy wspaniałe salony pełne arcydzieł sztuki i wszedł do gabinetu, w którym Daigremont dopalał cygaro przed wyjściem. Był to czterdziestopięcioletni mężczyzna, powierzchowność którego zdradzała wyraźną skłonność do otyłości. Wysoki, bardzo starannie ubrany i uczesany, nosił tylko wąsy i hiszpankę. Napozór niezmiernie uprzejmy, był nadzwyczaj pewien siebie i pełen ufności w zwycięztwo.
Ujrzawszy gościa, podszedł na jego spotkanie.
— Witam, witam kochanego pana! Cóż pan porabiasz? W tych dniach właśnie myślałem o panu... Zdaje mi się, że teraz jesteśmy bliskimi sąsiadami, nieprawdaż?
Uspokoił się jednak i wstrzymał od zbytnich objawów czułości, jakie miał zwykle na ustach dla bezmyślnego motłochu, gdy Saccard uważając wszelkie wyszukane wstępy za rzecz zbyteczną, wyjawił wprost cel swojej bytności. Przedstawiając projekt założenia „Banku powszechnego“, oświadczył, że przedewszystkiem stara się utworzyć syndykat — złożony ze znajomych mu bankierów i przemysłowców, aby tym sposobem zapewnić z góry powodzenie emisyi przez rozebranie między członków czterech piątych tej emisyi, t. j. przynajmniej czterdziestu tysięcy akcyj. Daigremont słuchał z uwagą, patrzył w oczy gościowi, jak gdyby chciał przeniknąć najskrytsze jego myśli i przekonać się, do jakiej pracy korzystnej dla siebie mógłby zaprządz tego człowieka, który, pomimo trawiącej go gorączki szalbierskiej, był niegdyś tak czynnym i posiadał tyle nieocenionych zalet. Wysłuchawszy całego projektu, wahał się z początku.
— Nie, nie, jestem przeciążony interesami, nie mogę przedsiębrać nic nowego.
Potem jednak, ulegając pokusie, zaczął zadawać pytania, usiłował zgłębić cały zakres działalności przyszłej instytucyi i poznać wszystkie zamiary, w które gość wtajemniczał go bardzo przezornie i oględnie. Wreszcie dowiedziawszy się, że jednym z pierwszych interesów będzie połączenie towarzystw przewozowych na morzu Śródziemnem w jeden syndykat pod firmą „Generalnego Towarzystwa połączonych statków“, okazał natychmiastową gotowość do zgody.
— Ha! zgoda! będę należał do was, ale pod jednym warunkiem. Przedtem mianowicie chciałbym wiedzieć, w jakich stosunkach pan jesteś z bratem?
Zdziwiony tem pytaniem, Saccard nie zdołał utaić głębokiej swej urazy do ministra.
— W jakich stosunkach jestem z bratem? — powtórzył. — Każdy z nas myśli o sobie i inną idzie drogą... Rougon nie pała ku mnie zbyt żywą braterską miłością.
— Tem gorzej dla pana! — stanowczo oświadczył Daigremont. — Przystąpię do projektowanej spółki w takim tylko razie, jeżeli i brat pański będzie do niej należał. Słyszysz pan? Nie chcę, abyście żyli w złych stosunkach.
Rozdrażniony tą odmową, Saccard machnął ręką ze zniecierpliwieniem. Dlaczegóż nie możnaby obejść się bez Rougona?.. po co dobrowolnie schylać głowę pod jarzmo i samym sobie tamować swobodę działania?... Jednocześnie jednak rozsądek, biorący górę nad oburzeniem, wskazywał mu, że należałoby zapewnić się przynajmniej o neutralności potężnego ministra. Uznając tę konieczność, nie chciał jednak wyznać jej otwarcie.
— Nie, nie! — dowodził uparcie — zanadto podle postępował ze mną zawsze. Ja nie uczynić pierwszego kroku do zgody.
— Posłuchaj mnie pan! — zaczął znowu Daigremont. — O piątej przyjdzie tu Huret dla zdania mi sprawy z pewnego interesu, który mu poleciłem. Biegnij pan prosto ztąd do Ciała prawodawczego, rozmów się na cztery oczy z Huretem i opowiedz mu cały ten interes. Jeżeli on natychmiast uda się z tem do ministra i wybada jego zdanie w tej mierze, będziemy mogli już o piątej mieć odpowiedź. No, słyszysz pan? — zejdziemy się u mnie o piątej, czy zgoda?
Saccard spuścił głowę, namyślając się przed daniem odpowiedzi:
— Niech-że i tak będzie, skoro panu na tem zależy? — rzekł wreszcie.
— Tak, wiele mi na tem zależy. Bez Rougona nic nie zrobię; z Rougonem uczynię wszystko, co pan zechcesz.
— Dobrze, idę zatem.
Podali sobie ręce na pożegnanie. Saccard zmierzał już ku drzwiom, gdy Daigremont raz jeszcze go przywołał:
— Gdybyś pan uważał, że będzie chleb z tej mąki, wstąp po drodze do Sédille’a i do margrabiego de Bohain. Powiedz im pan, że ja do tego należę i proszę, aby i oni przystąpili. Chciałbym mieć ich po naszej stronie.
Przed bramą czekała na Saccarda dorożka, którą był zatrzymał, chociaż z pałacu Daigremonta miał tylko kawałeczek drogi do siebie. Odprawił zatem dorożkarza, pewien, że popołudniu będzie mógł wyjechać swoim powozem i pobiegł do domu na śniadanie. W domu spodziewano się go już; kucharka podała mu tylko kawałek mięsa, który jadł pośpiesznie, kłócąc się jednocześnie ze stangretem. Przyzwany podczas jego nieobecności weterynarz oświadczył, że chory koń nie powinien chodzić w zaprzęgu przez trzy lub cztery dni. Mając usta pełne jedzenia, Saccard łajał stangreta, oskarżał o brak dozoru nad końmi, grożąc odwołaniem się do pani Karoliny, która tu niezawodnie ład zaprowadzi; wreszcie kazał mu iść po dorożkę. Ulewny deszcz znów się puścił z nieba, tak że Saccard musiał przeczekać blisko kwadrans, zanim wskoczył do dorożki i kazał jechać do Ciała prawodawczego.
Chciał on koniecznie przybyć przed rozpoczęciem posiedzenia, aby i rozmówić się spokojnie z Huretem. Na nieszczęście, spodziewano się tego dnia bardzo gorących rozpraw, gdyż jeden z posłów lewicy miał podnieść sporną kwestyę Meksyku, co zmuszało Rougona do wystąpienia z odpowiedzią na tę interpelacyę.
Wchodząc do pierwszej sali, Saccard natychmiast spostrzegł Hureta; zaciągnął go więc do jednego z bocznych salonów, gdzie skutkiem wzburzenia panującego na korytarzach, nikogo oprócz nich nie było. Opozycya stawała się coraz groźniejszą; w powietrzu czuć już było pierwsze podmuchy wiatru, który zamienić się miał w huragan i zniszczyć wszelkie usiłowania. Nie dziw więc, że Huret, zaprzątnięty ważniejszemi sprawami, na razie nie zrozumiał o co chodzi i kazał sobie dwa razy powtarzać misyę, którą mu polecano. Zrozumiawszy nareszcie, zafrasował się jeszcze więcej.
— Ale, mój drogi panie, ani podobna myśleć o tem dzisiaj!... Nie odważyłbym się mówić z Rougonem w takiej chwili... Wyrzuciłby mnie za drzwi, jak Bóg na niebie!
Ale z po za zakłopotania Hureta przebijały względy osobistego interesu. Dotychczas zawdzięczał on wielkiemu ministrowi oficyalne postawienie swej kandydatury, wybór na deputowanego, stanowisko służalca używanego do wszelkich posług i żyjącego okruchami spadającemi ze stołów pańskich. Trudniąc się tem rzemiosłem, od lat dwóch, dzięki łapówkom i ostrożnym zyskom zbieranym pod stołami, zaokrąglał on i tak już obszerne posiadłości swoje w Calvados, mając nadzieję, że usunąwszy się z areny publicznej po upadku ministra, znajdzie tam bezpieczne schronienie. Pucołowata, przebiegła twarz jego zdradzała zakłopotanie, w jakie go wprawiała konieczność dania odpowiedzi, zanim zdążył zastanowić się, czy pośredniczenie w tej sprawie przyniesie mu zysk, czy też stratę.
— Nie! nie! nie mogę! — wymawiał się Huret. — Powtórzyłem już panu żądanie ministra i nie mogę napastować go znowu. Cóż u licha! pomyśl pan, na cobym się naraził! Rougon nie bywa zbyt uprzejmym, gdy go nudzą, a ja nie mam wcale ochoty pokutować za pana i tracić jego względy.
Zrozumiawszy pobudki odmowy Hureta, Saccard usiłował już tylko wytłomaczyć mu, że można będzie zarobić miliony na założeniu tego Banku powszechnego. Z wrodzonym darem wymowy, dzięki któremu suchy interes pieniężny stawał się w jego ustach istnym poematem, malować zaczął w głównych zarysach olbrzymie to przedsiębiorstwo, dające w przyszłości pewne, kolosalne zyski. Uniesiony zapałem, twierdził, że Daigremont staje na czele syndykatu a Bobain i Sédille sami się domagają, aby przyjęto ich udział. Nie ulega wątpliwości, że i on, Huret, musi do tego należeć; ci panowie pragną go sobie zjednać ze względu na jego systematyczność, uczciwość i stanowisko polityczne. Prawdopodobnie nawet prosić go będą, aby zechciał zostać jednym z członków zarządu.
Pochlebstwo to wywarło należyte wrażenie. Huret rzucił badawcze spojrzenie na Saccarda:
— No, powiedz że pan nareszcie, czego chcesz odemnie? Jaką odpowiedź mam wymódz na Rougonie?
— Mój Boże! — z udaną obojętnością odrzekł Saccard — mnie tam niewiele na tem zależy, ale Daigremont stawia mi pogodzenie się z bratem za warunek przystąpienia do współki... Zresztą może on ma słuszność... Otóż zdaje mi się, że powinieneś pan przedstawić ministrowi nasz interes i wymódz na nim przyrzeczenie, że nie będzie przeciwko nam, jeżeli nie zechce nam pomagać.
Huret przymrużył oczy, nie mogąc się jeszcze zdecydować.
— Spróbuj że pan! — nalegał Saccard — jeżeli się panu uda uzyskać od niego chociażby słówko zachęty, Daigremont się tem zadowoli i dziś jeszcze obgadamy interes we trzech.
— No, dobrze, spróbuję — z udaną dobrodusznością zawołał nagle deputowany. — Ale, słowo honoru, robię to tylko dla pana, bo z Rougonem niełatwa sprawa, zwłaszcza wtedy, gdy mu lewica dokucza. A zatem do widzenia, o piątej.
— Tak, o piątej u Daigremonta.
Przez godzinę blisko Saccard włóczył się jeszcze po korytarzach, niewymownie zaniepokojony głuchem wrzeniem, zapowiadającem zbliżającą się walkę. Słysząc, jak jeden z mówców opozycyi zapowiadał, że domagać się będzie o głos, chciał już odszukać Hureta i zapytać go, czy nie lepiejby było odłożyć do jutra rozmowę z Rougonem. Po chwili jednak, fatalistycznie wierząc w przeznaczenie, zadrżał z obawy na myśl, że zmieniwszy to, co już raz postanowionem zostało, może wszystko zepsuć. Kto wie, czy w tem zamieszaniu właśnie minister nie zgodzi się nieopatrznie na to, czego od niego żądano. Chcąc nieodwołalnie oprzeć się pokusie, wyszedł, wsiadł znowu do dorożki, która skręcała już na plac Zgody, gdy nagle przyszło mu na myśl polecenie dane przez Daigremonta.
— Jedź na ulicę Babilońską! — zawołał do dorożkarza.
Na tej to ulicy mieszkał margrabia de Bohain w domu, który, przylegając niegdyś do wielkiego pałacu, służył za mieszkanie służbie stajennej, a obecnie został przerobionym na modłę nowożytną. Mieszkanie margrabiego urządzonem było zbytkownie, świadcząc o kokieteryi i arystokratycznych nawyknieniach właściciela. Żona jego nie pokazywała się nigdy, gdyż z powodu choroby — jak mawiał margrabia — nie wychodziła ze swoich apartamentów. Jednakże zarówno dom, jak i wszystkie meble, do niej należały; on mieszkał u żony jak w hotelu, nie posiadając na własność nic, prócz ubrania i walizki, którą mógłby zabrać na dorożkę. Żyli oni w separacyi majątkowej, odkąd margrabia zaczął utrzymywać się z gry. Dwukrotnie już z całą bezczelnością odmówił zapłacenia różnic kursowych, a syndyk, zbadawszy stan jego interesów, nie zadał sobie trudu posyłania mu pozwów. Ograniczono się tylko na wymazaniu go z tablicy. Dopóki wygrywał, chował pieniądze do kieszeni, odkąd przegrywać zaczął — nie płacił; wiedziano o tem z góry. Starożytne jego nazwisko stanowiło ozdobę wszystkich rad zarządzających; to też młode towarzystwa, poszukujące dobrze brzmiących szyldów, wydzierały go sobie. Margrabia nigdy nie tracił czasu napróżno. Na giełdzie miał swoje krzesło od strony ulicy Notre-Dame-des Victoires, a zatem w gronie bogatych spekulantów, których rzekomo nie obchodziły wcale drobne plotki dzienne. Szanowano go tam, zasięgano często jego rady; niejednokrotnie wywierał on wpływ na rynek, słowem — był ogólnie znaną i wybitną osobistością.
Saccard znał dobrze margrabiego, a jednak uczuł się niemile dotkniętym, gdy ten powitał go grzecznie, lecz wyniośle. Margrabia, liczący około sześdziecięciu lat życia, miał małą głowę na bardzo dużym korpusie; nosił zwykle ciemną perukę, takiż sam ciemny zarost okalał bladą twarz jego.
— Przychodzę do pana margrabiego z prośbą — rzekł Saccard, przystępując wprost do przedstawienia celu swych odwiedzin. Ale margrabia nie dał mu dokończyć rozpoczętego zdania:
— Nie, nie, nie mam czasu. W tych dniach muszę odrzucić co najmniej z dziesięć bardzo korzystnych propozycyj.
Ale gdy Saccard dodał z uśmiechem:
— Daigremont przysłał mnie tutaj.
— A! Daigremont do tego należy! — żywo zawołał margrabia. — Ha! w takim razie możesz pan liczyć i na mnie.
Gdy gość chciał mu w głównych przynajmniej zarysach przedstawić cele i działalność zamierzonej instytucyi, margrabia zamknął mu usta z uprzejmą obojętnością wielkiego pana, który nie żąda bliższych objaśnień, gdyż instynktownie wierzy w uczciwość ludzką.
— Proszę, nie mów mi pan nic więcej... Nie chcę wiedzieć o niczem. Jeżeli potrzebujecie mego nazwiska, daję je wam bardzo chętnie. Powiedz pan Daigremontowi, aby urządzał wszystko, jak mu się podoba.
Siadając znowu do dorożki, uradowany Saccard śmiał się w duchu.
— Drogo on nas będzie kosztował, ale, co prawda, świetnie się prezentuje — pomyślał, poczem głośno krzyknął do dorożkarza:
— Jedź teraz na ulicę des Jeûneurs!
Na ulicy des Jeûneurs znajdowały się biura i magazyny Sédille’a, zajmując cały parter dużej oficyny w głębi dziedzińca. Sédille, który pochodził z Lyonu i miał tam swoje fabryki, po dwudziestu pięciu latach pracy udoskonalił i rozwinął swoją działalność do tego stopnia, że fabryka jego stała się jedną z najbardziej znanych i najsolidniejszych firm w Paryżu. Na nieszczęście wypadkowy zbieg okoliczności sprawił, że namiętność do gry rozwinęła się w nim teraz, niszcząc jak pożar owoce tyloletniej pracy. W przeciągu krótkiego czasu, wygrawszy dwa razy znaczne sumy, doszedł do wniosku, że nie opłaci się pracować dwadzieścia pięć lat, aby zebrać marny milion franków, skoro w ciągu jednej godziny można go mieć w kieszeni przez prostą spekulacyę giełdową. Od tej pory zaczął coraz mniej zajmować się fabrykami, które szły dalej siłą rutyny tylko; żył jedynie nadzieją wielkiego zysku na giełdzie, a że szczęście odwróciło się teraz od niego, nieszczęśliwe operacye pochłaniały wszystkie dochody z fabryk. Najzgubniejsze następstwo gorączki giełdowej na tem polega, że owładnięty nią człowiek zniechęca się do uczciwego zarobku i wreszcie traci nawet pojęcie o istotnej wartości pieniędzy. W bliskiej przyszłości czekało go niechybnie bankructwo, bo chociaż fabryki w Lyonie dawały zysku dwakroć sto tysięcy franków, to gra na giełdzie pochłaniała trzy razy większą sumę.
Tego dnia Sédille był bardzo wzburzony i niespokojny. Nie posiadając zimnej krwi, nie umiejąc ani filozoficznie znosić strat, ani cierpliwie czekać wygranej, czynił sobie ustawicznie wyrzuty, łudził się zwodniczą nadzieją, zawsze przygnębiony i dręczony niepewnością. W gruncie rzeczy był to bardzo uczciwy człowiek. Ostatnia regulacya z końca kwietnia wypadła dla niego bardzo nieszczęśliwie. Pomimo to jednak po pierwszych wyrazach Saccarda rumieniec zadowolenia wystąpił na jego twarz okrągłą z jasno-blond faworytami.
— Ach, mój drogi panie, może projekt ten szczęście mi przyniesie!
Nagle, dziwną trwogą opanowany, zawołał:
— O! nie, nie, po co mnie pan kusisz? Zdaje mi się, że zrobiłbym najlepiej, zamknąwszy się w fabryce i nie ruszając się z kantoru.
Chcąc mu dać czas do ochłonięcia z wrażenia, Saccard wspomniał, że dziś rano właśnie spotkał u Mazauda jego syna, Gustawa. Ale postępowanie syna było powodem wielkiego zmartwienia dla przemysłowca, który marzył o tem, że kiedyś powierzy mu zarząd fabryki; Gustaw zaś uganiał się jedynie za zabawami, pogardzał handlem i — jak nieodrodny syn dorobkowicza — umiał tylko trwonić zebrany przez ojca majątek. Ojciec umieścił go u Mazauda, chcąc się przekonać, czy nie nabierze zamiłowania do operacyj finansowych.
— Od czasu śmierci jego matki niewiele miałem z niego pociechy — szepnął z westchnieniem. — Zresztą może tam w kantorze nauczy się rzeczy, z których ja potrafię skorzystać.
— No i cóż? — zagadnął Saccard — będziesz pan do nas należał, czy nie? Daigremont polecił mi zawiadomić pana, że on przyjmuje udział.
Sédille wzniósł w górę drżące ręce.
— I owszem! i owszem! — zawołał głosem zdradzającym pragnienie i obawę zarazem. — Wiesz pan dobrze, że rad nierad przystać muszę. Zachorowałbym ze zmartwienia, gdyby wam się powiodło bez mojego współudziału... Powiedz pan Daigremontowi, że przystępuję do współki.
Wyszedłszy na ulicę, Saccard spojrzał na zegarek: czwarta dopiero. Miał jeszcze godzinę czasu przed sobą, przyczem czuł potrzebę użycia ruchu, odprawił zatem dorożkę. Pożałował tego prawie natychmiast, albowiem nie zdążył jeszcze dojść do bulwaru, gdy znowu lunął jak z cebra deszcz z gradem zmieszany. Saccard musiał znowu szukać schronienia w bramie. Cóż to za psia pogoda, zwłaszcza gdy człowiek musi biegać po całym Paryżu! Przez kwadrans blisko czekał, przypatrując się ulewie, wreszcie zniecierpliwiony przywołał przejeżdżającą pustą dorożkę. Pomimo najstaranniejszych usiłowań osłonięcia nóg fartuchem, przybył na ulicę Larochefoucauld przemoczony do nitki.
Pół godziny brakowało jeszcze do piątej. Przechadzając się po gabinecie, gdzie go lokaj wprowadził, mówiąc, że pana nie ma jeszcze w domu, Saccard przyglądał się wiszącym na ścianach obrazom. Nagle w pośród ciszy panującej w pałacu rozległ się przepyszny głos kobiecy, głębokie a dziwnie tęskne kontralto. Zdziwiony, Saccard zbliżył się do otwartego okna i słuchać zaczął: niezawodnie to pani domu powtarzała przy fortepianie jakąś aryę, którą miała śpiewać wieczorem na raucie. Ukołysany dźwiękami muzyki, myśleć zaczął o różnych dziwnych pogłoskach, jakie krążyły o Daigremoncie. Najgłośniejszą była historya Hadamantiny, owej piędziesięciomilionowej pożyczki, z której cały stock pozostał w jego rękach, a którą pięć razy sprzedawał i odprzedawał przez swoich agentów, dopóki nie stworzył na nią popytu i nie ustalił ceny. Nastąpiła wreszcie sprzedaż istotna — niesłychany spadek z trzechset na piętnaście franków — sprzedaż, która jemu olbrzymie zyski przyniósłszy, stała się ruiną całego tłumu łatwowiernych graczy... Kobiecy głos rozlegał się ciągle, wypowiadając coraz rzewniejszą, żałośniejszą skargę; Saccard zaś, odszedłszy od okna, stał teraz przed obrazem Meissoniera, który oceniał na sto tysięcy franków.
Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, odwrócił się i ku wielkiemu zdziwieniu ujrzał przed sobą Hureta.
— Jakto?.. pan już tutaj? Piąta dochodzi dopiero... Czy posiedzenie skończone?
— Gdzie tam? Teraz dopiero w najlepsze biorą się za łby...
I opowiedział, że ponieważ deputowany lewicy nie skończył jeszcze mowy, niepodobna byłoby uzyskać od Rougona odpowiedzi wcześniej, niż nazajutrz. Widząc, na co się zanosi, skorzystał z chwilowego przerwania posiedzenia i odważył się wyprosić ministra na kilka minut.
— No i cóż? — na nowo zapytał Saccard. — Cóżeś pan usłyszał od mego dostojnego brata?
— Oho! minister był zły jak osa!... Przyznaję, że widząc jego rozdrażnienie, przygotowany byłem nawet na to, że mnie za drzwi wyrzuci... Ostatecznie przedstawiłem mu cały interes, mówiąc, że pan nie chcesz nic przedsięwziąć bez jego zezwolenia.
— Cóż on na to?
— Schwycił mnie za ramiona i wstrząsając mną z całych sił wrzasnął: Powiedz mu pan, niech się powiesi! — i wyszedł.
— Bardzo grzecznie! — z wymuszonym uśmiechem zauważył Saccard, którego twarz pokryła się bladością.
— Zapewne, że bardzo grzecznie! — tonem przeświadczenia potwierdził deputowany. — Sądziłem, że nawet tyle nie uda się na nim wymódz. Z tem możemy zacząć przynajmniej.
A usłyszawszy w sąsiednim pokoju odgłos kroków Daigremonta, dodał szeptem.
— Cicho!... pozwól mi pan działać!
Widocznie Huret pragnął gorąco założenia Banku powszechnego i należenia do członków zarządu. Nie ulega wątpliwości, że zawczasu już obmyślił, jaką rolę mógłby odegrać w tej instytucyi. To też, przywitawszy zaledwie Daigremonta, z rozpromienionym wyrazem twarzy podniósł rękę do góry, wołając:
— Zwycięstwo! zwycięztwo!
— Doprawdy? Opowiedz-że mi pan, jak się to stało?
— Minister nie zawiódł moich oczekiwań. Wysłuchawszy wszystkiego uważnie, rzekł: „Życzę mu powodzenia“.
Zachwycony temi słowami, Daigremont nie posiadał się z radości. „Życzę mu powodzenia“ — zdanie to zawierało w sobie wszystko: jeżeli pośliźnie mu się noga, to go opuszczę, a jeżeli wszystko pójdzie pomyślnie, przyrzekam mu pomoc. Czegóż więcej żądać było można?
— Bądź spokojny, kochany Saccardzie! — zawołał — jestem pewien, że nam się powiedzie. Uczynimy wszystko, co tylko będzie w naszej mocy.
Następnie, gdy wszyscy trzej usiedli do ułożenia głównych punktów, Daigremont podniósł się i zamknął okno, bo głos kobiecy, przechodzący teraz w łkanie bezgranicznej rozpaczy, przeszkadzał im w rozmowie. Ale pomimo zamkniętego okna dochodziły tu stłumione, żałosne dźwięki towarzysząc przy układach założenia wielkiej instytucyi finansowej — Banku powszechnego z kapitałem dwudziestu pięciu milionów franków, rozdzielonym na piędziesiąt tysięcy akcyj, z których każda wynosiła po pięćset franków. Postanowiono nadto, że Daigremont, Huret, Sédille, margrabia de Bohain, oraz kilku innych panów stanowić będą syndykat, który przyjmie z góry i podzieli między siebie cztery piąte akcyj, czyli czterdzieści tysięcy akcyj, dzięki czemu powodzenie emisyi byłoby zapewnionem. Następnie dopiero, przetrzymawszy u siebie akcye tak długo, aby się one stały rzadkością na rynku, będą mogli dowolnie podnieść ich cenę. O mało jednak wszystko nie zostało zerwanem, gdyż Daigremont zażądał premii czterechset tysięcy franków do rozłożenia na owe czterdzieści tysięcy akcyj przechodzących w ręce syndykatu, co wynosiło po dziesięć franków na akcyę. Saccard opierał się temu, twierdząc, że byłoby szaleństwem zarzynać krowę, której jeszcze nie wydojono. Początek musi być ciężkim, po cóż więc dobrowolnie utrudniać położenie. Ostatecznie musiał jednak ustąpić wobec nalegania Hureta, który z niewzruszonym spokojem dowodził, iż jest to rzecz naturalna i powszechnie przyjęta.
Pożegnali się, postanowiwszy, że nazajutrz odbędą nową naradę, na której i Hamelin miał być obecnym. Nagle Daigremont rozpaczliwym gestem uderzył się w czoło.
— Ach! byłbym zapomniał o Kolbie! — zawołał. — Nigdy by mi tego nie przebaczył, musimy go zaprosić koniecznie... Mój drogi Saccardzie, bądź tak dobrym i wstąp zaraz do niego... Niema jeszcze szóstej, zastaniesz go z pewnością... Tak, tak, idź natychmiast, nie odkładając tego do jutra bo mu to podchlebi a może nam być bardzo użytecznym.
Saccard natychmiast ruszył w drogę bez wahania; wiedział bowiem, że dnie szczęścia nie często się powtarzają. Mając wrócić od Daigremonta wprost do domu, odprawił dorożkę, musiał więc teraz iść piechotą. Deszcz przestał padać. Saccard biegł z radością po ulicy, czując, że zbliża się chwila, w której wreszcie panowanie nad Paryżem uzyska. Minął ulicę Montmartre, Verdeau, Jouffroy, następnie skręciwszy w jedną z bocznych uliczek w celu skrócenia sobie drogi na ulicę Vivienne, z niewymownem zdziwieniem ujrzał wychodzącego z bramy Gustawa Sédille, który oddalił się spiesznie, nie oglądając się za siebie. Saccard jednak zatrzymał się, przyglądając uważnie domowi, z którego przed chwilą wyszedł był młody człowiek; nagle w tejże bramie ujrzał schodzącą ze schodów niską, zawoalowaną kobietę. Poznał ją od pierwszego rzutu oka: była to pani Couin, właścicielka składu materyałów piśmiennych. A zatem tutaj to w przystępie czułości sprowadzała ona zmieniających się codzień kochanków, podczas gdy dobroduszny jej małżonek wierzył święcie, że żona biega z rachunkami! Zawdzięczając przypadkowi odkrycie tego tajemniczego kącika, Saccard uśmiechał się i w głębi duszy zazdrościł Gustawowi: zuch chłopak! nie zadawalnia się jednym kąskiem! Rano bawi się z Hermaną Coeur! popołudniu — z panią Couin!... Raz jeszcze obejrzał się za siebie, chcąc dom zapamiętać dobrze w nadziei, że kiedyś i na niego może przyjdzie kolej.
Na ulicy Vivienne wchodząc do Kolba, stanął znowu dziwnem wzruszeniem przejęty. Z podziemi domu wydobywały się czyste, metaliczne dźwięki przypominające pieśni dobroczynnych wróżek. Saccard poznał muzykę złota rano już słyszaną a rozlegającą się nieustannie w tej dzielnicy handlu i spekulacyi. Dźwięki te niby słodka pieszczota przejmowały go radością, potwierdzając szczęśliwą wróżbę przyszłości.
Dowiedziawszy się, że Kolb zeszedł właśnie do odlewni, Saccard, jako przyjaciel domu, podążył tam również. W obszernej suterynie, dniem i nocą oświetlonej płomieniami gazu, dwóch giserów wypróżniało łopatkami kasy wyłożone cynkiem a w dniu tym pełne monet hiszpańskich. Następnie wrzucano złoto do tygla, znajdującego się w wielkim kwadratowym piecu. Wysoka temperatura tamowała prawie oddech a chcąc się porozumieć trzeba było podnosić głos, by za głuszyć ów metaliczny dźwięk, rozlegający się pod niskiem sklepieniem. Odlane sztaby i kawałki złota połyskujące blaskiem nowego metalu leżały na stole chemika, który oznaczał ich próbę. Od rana sześć milionów franków przeszło tędy, przynosząc bankierowi zaledwie trzysta do czterystu franków zysku: arbitraż bowiem na złocie, owa różnica realizowana między dwoma kursami, jest nadzwyczaj drobną i daje zarobek dopiero na bardzo znacznych ilościach stopionego metalu. Oto dlaczego od rana do wieczora, od pierwszego do ostatniego dnia roku rozlegał się nieustannie brzęk złota w głębi tej piwnicy, dokąd kruszec przychodził w postaci monet, wychodził pod postacią sztab, by znów w monetach powrócić i wyjść w sztabach. Jedynym zaś celem ustawicznych tych przemian było pozostawienie w rękach handlarza kilku okruszyn złota.
Kolb, mały brunet, z dużą brodą i orlim nosem zdradzającym pochodzenie semickie, zgodził się bez wahania na propozycyę Saccarda.
— Jak najchętniej! — zawołał. — Z prawdziwą przyjemnością będę należał do instytucyi, w której Daigremont przyjmuje udział. Dziękuję panu serdecznie za to, że osobiście trudziłeś się tutaj.
Niepodobna było rozmawiać dłużej. Obaj przeto zamilkli i przez chwilę jeszcze przysłuchiwali się tym dźwiękom, które wprawiały ich w stan takiego rozdrażnienia, jakiem przejmuje zbyt wysoka nuta, długo wytrzymywana na skrzypcach. Wyszedłszy na ulicę, Saccard wziął dorożkę, chociaż wypogodziło się zupełnie i po dżdżystym dniu nastąpił ciepły, majowy wieczór. Upadał już ze znużenia: pracowicie spędził dzień ale przynajmniej trudy jego nie pozostały bezowocnemi.
Tysiączne nieprzewidziane trudności sprawiły, że interes się odwlekał i pięć miesięcy czasu upłynęło, nie przynosząc żadnych pozytywnych rezultatów. Wrzesień dobiegał już końca a Saccard nie posiadał się z gniewu, widząc, że pomimo najusilniejszych jego starań nieustannie stawało cóś na przeszkodzie: codzień prawie nasuwała się jakaś drobna kwestya, którą należało rozstrzygnąć przed rozpoczęciem poważnej działalności. Zniecierpliwiony, powziął już chwilowo myśl wyrzeczenia się syndykatu i zakończenia interesu z samą tylko księżną Orviedo. Wszak milionowy jej majątek wystarczyłby z początku, dlaczegóż więc nie miałaby umieścić go w tak świetnej instytucyi, pozostawiając drobnej klienteli powiększenie kapitałów w przyszłości?... Projekty podobne snuł Saccard w dobrej wierze, przekonany że podsuwa jej znakomity sposób umieszczenia kapitałów, które pomnożone w dziesięćkroć pozwolą jej następnie jeszcze hojniejsze dawać ubogim jałmużny.
Pewnego zatem dnia udał się do księżnej i przedstawił jej całą sprawę, oraz projekt działalności owego tak gorąco upragnionego przez siebie banku. Z zapałem opowiadał kolejno o wszystkich planach ukrytych w tece Hamelina, nie pominął milczeniem ani jednego z przedsiębiorstw projektowanych na Wschodzie. Upojony własnym zapałem, wypowiedział szalony ów zamiar utworzenia nowego Państwa Kościelnego w Jerozolimie; dowodził, że dzięki założeniu „Banku Grobu Chrystusa“, katolicyzm stanowczy tryumf odniesie, a papież, królując w ziemi Świętej, rozpostrze swe panowanie nad światem całym. Księżna głęboko pobożna słuchała z zachwytem tylko ostatniego tego projektu będącego uwieńczeniem dzieła. Urojona potęga nowej Stolicy Apostolskiej podniecała bujną jej wyobraźnię, skłaniającą ją dotąd do wyrzucania milionów na zakłady dobroczynne urządzane z nadmiernym, nikomu pożytku nie przynoszącym przepychem. W owej porze stronnictwo katolickie we Francyi bolało srodze nad umową, którą cesarz zawarł był z królem włoskim, a mocą której Napoleon III zobowiązał się odwołać wojska francuzkie z Rzymu. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce Rzym zostanie wydany włochom; bujna wyobraźnia katolików widziała już papieża wypędzonego z Watykanu i wędrującego z miasta do miasta o żebraczym chlebie. W jakże zaszczytny sposób rozstrzygniętą byłaby ta kwestya, gdyby papież, posiadłszy nową stolicę w Jerozolimie, znajdował poparcie materyalne w banku, należenie do którego stałoby się najwyższym zaszczytem dla każdego wiernego syna kościoła! Zdaniem księżnej, przedsięwzięcie to było największym z pośród wszystkich wynalazków dokonanych w dziewiętnastem stuleciu i mogło roznamiętnić wszystkich ludzi dobrze urodzonych a posiadających wiarę prawdziwą. Powodzenie banku wydawało jej się niewątpliwem, piorunującem. Od tej chwili nabrała jeszcze więcej szacunku do inżyniera Hamelin, którego i tak poważała prawdziwie, znając żarliwość jego uczuć religijnych. Pomimo tego jednak odmówiła swego udziału, dowodząc, że chce pozostać wierną dawniej uczynionej przysiędze, że postanowiła miliony swe oddać ubogim, nie wyzyskując z nich nigdy ani grosza procentu, że dąży do tego jedynie, aby pieniądze te pochodzące z gry, zostały wypite przez nędzę, aby wsiąkły w nią, jak źródło zatrutej wody musi uledz zniszczeniu. Dowodzenie, że biedni skorzystają na tej spekulacyi, nie zachęcało jej, lecz nawet przeciwnie — gniewało. Nie! o nie! Nic skłonić ją nie zdoła do zmiany postanowienia!
Zawiedziony w swych oczekiwaniach, Saccard o tyle tylko zdołał wyzyskać jej przychylność dla sprawy, że uzyskał pozwolenie, którego dotąd domagał się bezskutecznie. Oddawna już miał zamiar utworzenia biura banku w pałacu; właściwie mówiąc, zamiar ten podsunęła mu pani Karolina, on bowiem, projektując wszystko na wielką skalę, gotów był przystąpić do budowy oddzielnego pałacu na pomieszczenie banku. Trzeba było tylko postawić oszklone drzwi wiodące na dziedziniec, który stanowić będzie hallę centralną; znajdujące się na parterze stajnie i wozownie można przerobić na biura; z apartamentów pierwszego piętra on sam gotów był oddać swój salon na salę rady zarządzającej, a jadalny pokój, oraz sześć innych pokojów na biuro. Na osobisty użytek Saccard chciał zatrzymać tylko sypialnię i mały gabinecik, przystając na to, że jadać będzie u Hamelinów i u nich spędzać wieczory. W taki sposób można będzie tanim kosztem urządzić dla banku pomieszczenie, trochę może za ciasne ale dość wygodne. Nienawidząc wszystkiego, co trąciło handlem pieniędzmi, księżna odmówiła z początku pozwolenia na urządzenie biur w swoim pałacu.
Nareszcie w tydzień po tej bezowocnej próbie, Saccard doznał wielkiej radości; sprawa najeżona tyloma trudnościami skleiła się ostatecznie w przeciągu dni kilku. Pewnego poranku Daigremont zjawił się z wiadomością, że wszystkie kroki przedwstępne zostały już poczynione i że można przystąpić do dalszej działalności. Po raz ostatni przestudyowano wtedy projekt ustawy i spisano akt spółki. Rzeczywiście stało się to już naglącą potrzebą zwłaszcza dla Hamelinów, którym znów niedostatek zaczynał dawać się we znaki. Jedynem marzeniem Jerzego było od lat już wielu zostać doradcą technicznym jakiej instytucyi kredytowej; odzywał się on niejednokrotnie, że bierze na siebie obowiązek sprowadzenia wody na młyn swoich mandataryuszów. To też gorączka Saccarda i jemu się udzieliła, zapalając w nim tęż samą gorliwość i niecierpliwość. Przeciwnie zaś pani Karolina, która w pierwszych dniach z zapałem myślała o dokonaniu tylu pięknych i pożytecznych rzeczy, znacznie teraz ochłodła; instynktownie zdając sobie sprawę z ogromu przedsięwzięcia, z trwogą myślała o przyszłości. Obdarzona zdrowym rozsądkiem i niepowszednią prawością charakteru, przeczuwała tysiące brudnych i ciemnych zasadzek, drżała więc szczególniej o brata, którego ślepo ubóstwiała, chociaż lekceważąc jego uczoność, nieraz żartobliwie nazywała go „dudkiem“. Nie wątpiła wprawdzie ani na chwilę o nieposzlakowanej uczciwości wspólnego ich przyjaciela, Saccarda, umiała cenić ofiary, jakie on dla ich dobra ponosił, a jednak nieświadomie prawie lękała się, że stoją na niepewnym gruncie i że za lada nieostrożnym krokiem czeka ich upadek i niechybna zagłada.
Tego ranka po wyjściu Daigremonta, Saccard wbiegł rozpromieniony do gabinetu Hrmelina.
— No! skończyliśmy już! — wykrzyknął wesoło.
Nie posiadając się z radości, Hamelin podbiegł ku niemu i z całej siły uścisnął mu rękę. Łzy wzruszenia zabłysły w oczach inżyniera. Zdziwiony obojętnem zachowaniem się pani Karoliny, która w milczeniu przyjęła tę wiadomość, Saccard dodał:
— Jakto? więc pani nic mi nie masz do powiedzenia? Tryumf nasz nie cieszy panią zgoła?
— I owszem! — z przyjaznym uśmiechem odparła pani Karolina — niech mi pan wierzy, że jestem bardzo.. bardzo zadowoloną.
Następnie, wysłuchawszy szczegółów o syndykacie stanowczo już utworzonym, ze zwykłym sobie spokojem spytała:
— Czy to wolno zawierać spółkę i rozbierać pomiędzy siebie akcye, które jeszcze urzędownie nie zostały wypuszczone? Czy to wolno?
— Naturalnie, że wolno! — żywo potwierdził Saccard. — Czy pani sądzisz, że wszyscy jesteśmy głupcy, którzy się dobrowolnie narażają na zawód? Nie mówię już o tem, że w początkach zwłaszcza potrzebujemy ludzi pewnych, będących panami rynku... Postępując w taki sposób, umieściliśmy już w dobrych rękach cztery piąte naszych akcyj. Teraz nareszcie możemy zrobić kontrakt spółki u regenta.
— Zdawało mi się — przerwała pani Karolina nieonieśmielona tem zaprzeczeniem — że prawo wymaga, aby zakładowy kapitał towarzystwa był zapisany w całości.
Nie mogąc utaić zdziwienia, Saccard spojrzał na nią znacząco:
— Czy pani czytała kodeks? — zapytał.
Zarumieniła się lekko, gdyż przypuszczenie Saccarda było prawdziwem. Miotana niepokojem i głuchą jakąś obawą, pani Karolina dnia poprzedniego właśnie odczytała prawa, dotyczące zawiązywania współek i stowarzyszeń. Zapytana, chciała w pierwszej chwili zataić prawdę, ale oparłszy się pokusie, odparła z uśmiechem:
— Tak, przeglądałam kodeks wczoraj. Chciałam wypróbować uczciwość moją i innych i oto skorzystałam tyle, ile korzystamy po przeczytaniu dzieła medycznego. Zdaje nam się wtedy, że tysiące chorób opanowało nasz organizm.
Saccard przykrego doznał wrażenia, gdyś fakt ten dowodził nieufności pani Karoliny; lękał się, że przenikliwe a rozumne jej spojrzenie śledzić będzie i nadal każdy krok jego.
— Ba! — zawołał, czyniąc ręką gest lekceważący — myli się pani, przypuszczając, że będziemy się stosowali do niedorzecznych przesądów kodeksu! Ależ bylibyśmy skrępowani na każdym kroku, nie moglibyśmy ruszyć się z miejsca, a tymczasem odważniejsi współzawodnicy stanęliby już u celu!.. O nie! ani myślę czekać, dopóki się zbierze cały kapitał zakładowy, wolę zawczasu zatrzymać dla nas akcye, w nadziei że znajdziemy przecież jakiegoś człowieka, który nam użyczy swego nazwiska.
— Ależ prawo na to nie pozwala! — poważnie odparła pani Karolina.
— Zapewne, a jednak wszystkie stowarzyszenia tak czynią.
— To źle. Nikt ich do tego nie upoważnia.
Saccard, siłą woli tłumiąc gniew, uśmiechnął się pobłażliwie i zwrócił do Hamelina, który z widocznem zakłopotaniem słuchał w milczeniu tej rozmowy.
— Mam nadzieję, że pan przynajmniej pokładasz we mnie zaufanie... Nie brak mi doświadczenia to też z zupełnym spokojem możecie złożyć w moje ręce wszystkie finansowe sprawy. Postarajcie się tylko o dobre pomysły, ja zaś obowiązuję się w zamian wyciągnąć z nich możliwie największe zyski. Zdaje mi się, że człowiek praktyczny nic lepszego powiedzieć nie może.
Nieśmiały inżynier, człowiek słabego charakteru, starał się tę sprzeczkę w żart obrócić.
— O! w Karolinie znajdziesz pan nielitościwego krytyka! — rzekł, unikając stanowczej odpowiedzi. — Ta kobieta stworzona jest na nauczyciela!
— Ja zaś jak najchętniej zapisuję się w poczet jej uczniów — z wytworną grzecznością oświadczył Saccard.
Pani Karolina roześmiała się także, co położyło koniec ostrej dyskusyi. Dalsza rozmowa toczyła się znów w poufnym, serdecznym tonie.
— Nie dziw mi się pan — odrzekła — kocham nadewszystko mego brata, pan także jesteś mi droższym, niżeli sam przypuszczasz i dlatego niezmiernie byłoby mi przykro, gdybyście się wplątali w jakieś podejrzane spekulacye, które ostatecznie doprowadzają do zguby i zgryzot. Ot naprzykład, skoro już o tem mówimy, przyznaję, że niczego nie lękam się więcej, jak gry na giełdzie. Przepisując dany mi przez pana projekt ustawy, wyczytałam z radością, że ósmy artykuł zabrania stowarzyszeniom wszelkich operacyj terminowych. Wszak tem samem wzbronioną jest także gra na giełdzie, nieprawdaż? Przykrego doznałam potem rozczarowania, gdy pan wyśmiewałeś się ze mnie, dowodząc, iż artykuł ten jest tylko kwestyą formalności, wykrętem, do którego wszystkie stowarzyszenia się uciekają, ale którego żadne z nich nie przestrzega w praktyce. Ach! gdyby to odemnie zależało, chciałabym, abyście panowie wypuścili obligacye zamiast tych piędziesięciu tysięcy akcyj. Widzi pan, jak biegłą stałam się w prawie po przeczytaniu kodeksu; wiem teraz, że na obligacye grać nie można, że właściciel obligacyi jest li tylko wierzycielem, biorącym oznaczony procent od pożyczonych pieniędzy, bez żadnego udziału w zyskach, akcyonaryusz zaś jest stowarzyszonym a zatem bierze udział w zyskach i przyjmuje odpowiedzialność za straty. Powiedz mi pan, dla czego nie chcecie ograniczyć się na obligacyach? Czułabym się wtedy tak spokojną i szczęśliwą!
Nie chcąc zdradzić trwogi miotającej jej sercem, pani Karolina w żartobliwym tonie wymawiała swą prośbę. Saccard uznał za stosowne przybrać takiż sam ton i z komicznem oburzeniem:
— Obligacye! obligacye! — zawołał. — O nie! na to nigdy nie pozwolę! Na cóżby nam się zdał taki martwy materyał? Niechże pani zrozumie, że gra na giełdzie, spekulacya jest główną osią, około której obraca się każde wielkie przedsiębiorstwo. Tak! spekulacya — to serce, do którego zewsząd przypływa krew małemi strumykami i zkąd następnie rozlewa się we wszystkich kierunkach! Spekulacya wytwarza owo krążenie pieniędzy, będące podstawą bytu wszelkich interesów. Bez spekulacyi niepodobna pomyśleć o wielkich obrotach kapitałami, o pracach, które stanowią dźwignię cywilizacyi... Ileż to razy krzyczano, że wszelkie stowarzyszenia, nie posiadające jawnej firmy, są to szulernie i jaskinie łotrów! A jednak bez nich nie mielibyśmy ani kolei żelaznych, ani żadnego z olbrzymich nowoczesnych przedsiębiorstw, które przeistoczyły postać świata, gdyż nikt nie posiada majątku wystarczającego do korzystnego prowadzenia chociaźby jednego z takich interesów, a przytem żadna jednostka, ani nawet pewna grupa osób nie miałaby odwagi narazić się na takie ryzyko. Ryzyko, oraz wielkość celu — oto dwa punkty zasadnicze! Trzeba projektu, któryby rozmiarami swemi oddziałał na wyobraźnię; trzeba nadziei olbrzymich zysków; trzeba loteryi, któraby dziesięćkroć zwróciła wkłady o ile w zupełności ich nie pochłonie — a wnet rozpłoną namiętności, życie szybszem zabije tętnem, wszyscy bez wahania rzucą pieniądze i twórca projektu może ziemię nawet poruszyć z posad! Cóż pani w tem złego widzi? Ryzyko jest dobrowolne, rozłożone na niezliczoną ilość osób, oraz zastosowane do zamożności i odwagi każdej z nich. Można stracić ale i zyskać można; każdy spodziewa się wyciągnąć dobry los, ale powinien być przygotowanym na to, że zły numer mu się dostanie. Zresztą ludzkość o tem tylko marzy, aby spróbować szczęścia i z pomocą ślepego zrządzenia losu zapanować nad światem całym!
Saccard przestał już śmiać się; uniesiony zapałem, wspinał się na palcach i wymownemi gestami popierając swe dowodzenia, tak mówił dalej:
— Czyż założywszy Bank powszechny, nie otwieramy szerokich widnokręgów? nie wskazujemy najpewniejszej drogi do prastarej Azyi? nie przyczyniamy się do postępów pługa i nie dajemy szerokiego pola marzeniom wszystkich poszukiwaczy złota? Ludzkość nigdy jeszcze nie snuła użyteczniejszych dążeń i dlatego to nigdy jeszcze przewidywanie zawczasu szans powodzenia lub upadku nie było rzeczą równie trudną. Dlatego to właśnie jesteśmy w tej chwili na przełomie zadania, a jednak gotów jestem przysiądz, że potrafimy rozniecić bezgraniczny zapał, skoro tylko działalność nasza stanie się ogółowi wiadomą. Pyta mnie pani, czem będzie nasz Bank powszechny? Z początku będzie to klasyczna instytucya na wzór innych stowarzyszeń utworzona: bank nasz będzie robił wszelkiego rodzaju interesy bankowe, kredytowe i dyskontowe, będzie przyjmował pieniądze na rachunek bieżący, będzie negocyował, kontraktował i emitował pożyczki. Ja jednak chciałbym przedewszystkiem uczynić z tej instytucyi olbrzymie narzędzie, potężną maszynę do wprowadzenia w czyn projektów brata pani: takiem będzie rzeczywiste jej zadanie, z tego to źródła czerpać ona będzie bezustannie wzrastające zyski i potęgę, która z czasem wszystko ogarnie. W rzeczywistości zakładamy ten bank w celu niesienia pomocy finansowym i przemysłowym towarzystwom, które wytworzymy w obcych krajach i których akcye umieszczać będziemy. Rzecz naturalna, że akcye te zapewnią nam władzę i panowanie.. I wobec tak olśniewającej przyszłości, wobec takich zdobyczy, pani zadajesz mi pytanie, czy godzi się wiązać w syndykaty i rozdawać członkom premie, które potem zostaną przeniesione na rachunek pierwszego przedsiębiorstwa?... Niepokoisz się pani drobnemi lecz nieuniknionemi nieformalnościami, które towarzystwo będzie miało prawo z korzyścią dla siebie zatrzymać na rachunek jakiegoś słomianego człowieka!... Chciałabyś pani wreszcie wypowiedzieć wojnę grze na giełdzie?... Ach! mój Boże! wszak gra ta jest właśnie duszą, ogniskiem, płomieniem odżywczym tego olbrzymiego mechanizmu, o którym ja marzę! Wiedzże pani, że to wszystko jest niczem jeszcze! że ten marny kapitał dwudziestu pięciu milionów franków jest li tylko łuczywem, które trzeba wrzucić w maszynę na pierwszą podpałkę... że w miarę jak się nasze operacye rozszerzą, ja go potrafię zdwoić, powiększyć cztery, pięć a nawet dziesięć razy!... że nam potrzeba istnego gradu sztuk złota, tańca milionów, jeżeli rzeczywiście chcemy dokonać takich cudów, jakie zapowiadamy! A! naturalnie!... niejeden się stłucze i przewróci! Niepodobna przecież wstrząsnąć całym światem bez uduszenia w tłumie kilku przechodniów!
Pani Karolina patrzyła na niego ze zdziwieniem. Zapał jego i ufność niezłomna czyniły go prawie pięknym w oczach tej kobiety, kochającej wszystko, co tchnęło siłą i czynem. Nie mogła podzielać teoryj, przeciw którym prawy jej umysł bunt podnosił, pozornie jednak złożyła broń.
— Niech że i tak będzie! Być może, że jako prosta kobieta lękam się nadmiernie owych walk życiowych. Przez wzgląd na mnie jednak staraj się pan o to, aby jak najmniej ofiar padło, a przedewszystkiem oszczędzaj pan tych, których kocham.
Saccard, upojony własną wymową, oraz dumny z przedstawienia rozległych swych planów, uśmiechnął się dobrotliwie.
— Niechże się pani niczego nie lęka! Ja przez żart tylko udaję ludożercę... Wszyscy, wszyscy bez wyjątku się wzbogacą!
Przez chwilę naradzali się jeszcze nad dalszym planem robót. Wreszcie stanęło na tem, że nazajutrz po ostatecznem ukonstytuowaniu się towarzystwa, Hamelin wyjedzie do Marsylii, a ztamtąd na Wschód, dla przyśpieszenia rozpoczęcia wielkich owych interesów.
Tymczasem na rynku paryzkim zaczynały już krążyć głuche wieści, wyprowadzające nazwisko Saccarda z głębi zapomnienia, w jakiej ono na czas jakiś utonęło. Wieści te z początku szeptem udzielane, brzmiały teraz coraz głośniej, zwiastując zapowiedź blizkiego a świetnego powodzenia. Skutkiem tego — jak niegdyś za czasów posiadania pałacu w parku Monceaux — przedpokój jego zapełniał się każdego ranka tłumem ludzi przychodzących z prośbami. Od czasu do czasu zjawiał się tu Mazaud, niby przypadkowo... pod pozorem pogawędzenia z nim o bieżących nowinach. Przychodzili też inni meklerzy a między nimi Jacoby, żyd znany z doniosłego, tubalnego głosu, oraz jego szwagier otyły, rudy Delarocque, który posiadał sławę niegodziwego małżonka. Kulisa przysyłała przedstawiciela w osobie Natansohna, niskiego blondyna, któremu zawsze szczęście sprzyjało. Nawet Massias, biedny remisyer, który pokornie znosił ciężką swą pracę, zjawiał się co rano, chociaż nie dawano tu jeszcze żadnych zleceń. Z dniem każdym wzmagał się tłum interesantów.
Pewnego dnia już o dziewiątej przedpokój paten był czekających. Nie mając jeszcze specyalnej służby, a nie chcąc spuszczać się na jedynego lokaja, Saccard najczęściej sam wprowadzał gości. Tego dnia, gdy otworzył drzwi od gabinetu, Jantrou chciał się przecisnąć przez tłum. Nieco dalej jednak Saccard spostrzegł Sabatiniego, którego szukał już od dwóch dni po mieście.
— Przepraszam pana — rzekł, zatrzymując na progu byłego nauczyciela i wprowadzając do gabinetu Sabatiniego.
Piękny grek spoglądał z uprzejmym, lecz zarazem niepokój wzbudzającym uśmiechem, słuchając Saccarda, który, wiedząc z kim ma do czynienia, jasno i otwarcie przedstawiał mu swoje żądania:
— Jesteś mi pan potrzebnym... Szukamy teraz słomianego człowieka. Otworzę panu rachunek i zapiszę na pana pewną ilość akcyj, których pan zostaniesz fikcyjnym nabywcą przez prostą grę księgowania... Widzisz pan, że zmierzam wprost do celu i że mówię z panem jak z przyjacielem.
Młody człowiek patrzył na niego pięknemi, lśniącemi jak aksamit oczyma, które nadawały wyraz łagodności jego szczupłej i śniadej twarzy.
— Łaskawy panie — rzekł wreszcie — prawo wymaga stanowczo pełnej wypłaty gotówki... O! nie mówię tego przez wzgląd na siebie, bo serdeczna przyjaźń, jakiej mi pan dajesz dowody, zaszczyt mi przynosi!... Godzę się chętnie na wszystko, czego pan żądasz odemnie.
Saccard, chcąc go zjednać ostatecznie, wspomniał o poważaniu, jakiem go obdarza Mazaud, który teraz już przyjmuje jego zlecenia, nie czekając pokrycia. Następnie począł go prześladować Hermaną Coeur, z którą go spotkał dnia poprzedniego i dość wyraźnie napomknął o fizycznej anomalii, którą przyroda obdarzyła pięknego greka, a która wzbudzała ciekawość wszystkich dziewcząt ze świata giełdowego. Sabatini nie zaprzeczał, śmiejąc się dwuznacznie z tych żartów cynicznych: o tak! te kobiety są bardzo ciekawe, biegają za nim ciągle i chciałyby same się przekonać.
— Ale, ale — przerwał Saccard — będziemy też potrzebowali podpisu do regulowania temi akcyami przelewu własności, oraz innych tym podobnych operacyj... Można zatem przysłać panu akcye do podpisania?
— Ależ naturalnie! Od niczego się nie uchylam.
Nie podnosił nawet kwestyi wynagrodzenia za to wszystko, wiedząc, że podobne usługi wysoko są cenione, a gdy Saccard dodał, że dostanie franka za każdy podpis, gdyż niepodobna aby darmo czas tracił, w milczeniu skinął głową na znak przyzwolenia. Następnie dodał z uśmiechem:
— Mam nadzieję, że łaskawy pan nie odmówi mi rad swoich. Będziesz pan zajmował teraz tak świetne stanowisko, że pragnąłbym nieraz zasięgnąć u pana informacyj.
— Jak najchętniej — odrzekł Saccard, zrozumiawszy o co chodzi. — Do widzenia, nie ulegaj pan zbyt łatwo ciekawości tych dziewcząt.
Sam rozśmieszony swym żartem, pożegnał Sabatiniego i wypuścił go bocznemi drzwiami, przez które zwykle wyprowadzał interesantów, choąc im oszczędzić przykrości przepychania się przez natłoczoną poczekalnię.
Następnie uchyliwszy drzwi główne, wprowadził do gabinetu pana Jantrou. Od jednego rzutu oka dostrzegł cale zaniedbanie biednego człowieka, brak środków do życia, rękawy surduta powycierane na stołach kawiarnianych w oczekiwaniu jakiegoś zajęcia. I teraz, jak dawniej, giełda obchodziła się z nim po macoszemu, a jednak dbał zawsze o elegancyę i starannie rozczesywał brodę. Cynik ten, niepozbawiony wyższego wykształcenia, rzucał od czasu do czasu kwieciste zdania, przypominające epokę jego retorycznych popisów w uniwersytecie.
— W tych dniach właśnie miałem pisać do pana — zaczął Saccard. — Układając listę naszego personelu, zapisałem pana na jednego z pierwszych kandydatów i zdaje mi się, że będę mógł umieścić pana w biurze emisyjnem...
Jantrou przerwał mu żywym gestem:
— Dziękuję panu serdecznie za ten dowód pamięci... Ale ja przyszedłem tutaj z pewną propozycyą...
Nie wypowiedział jednak odrazu swego projektu, ale zaczynając od różnych ogólników, zapytał między innemi, o ile dzienniki przyjmą udział w tworzącym się Banku powszechnym. Saccard zapalił się natychmiast, oświadczył, że pragnie jak największego rozgłosu i że dla pozyskania go nie pożałuje pieniędzy. Nie trzeba pogardzać żadną, nawet najmarniejszą trąbką, bo wszelka wrzawa przynosi zyski choćby dlatego, że wszyscy ją słyszą. Jedynem jego marzeniem było pozyskać wszystkie dzienniki, ale to byłoby zbyt kosztownem.
— A może pan masz ochotę zorganizować nam porządną reklamę? — zawołał wreszcie. — To wcale niegłupia myśl! Musimy o tem pogadać.
— I owszem, później o tem pomówimy. Ale czy nie chciałbyś pan posiadać własnego... swego własnego dziennika, którego ja byłbym redaktorem?... W każdym numerze poświęciłbym zawsze jedną stronę waszej działalności. Możnaby dać to artykuł śpiewający wasze pochwały, to krótką wzmiankę zwracającą na was uwagę, to jakąś aluzyę w artykule traktującym o zupełnie innej kwestyi, to wreszcie prowadzić stale polemiki, któreby z jakiegokolwiek powodu lub nawet bez powodu wynosiły was na szczyty grobowców waszych współzawodników... Cóż pan na to mówisz?
— Ba! gdyby to nie wymagało bajecznych sum.
— O nie! koszta byłyby bardzo umiarkowane!
Wymienił wreszcie dziennik „L’Espérance“, założony przed dwoma laty przez stronnictwo zagorzałych katolików, którzy toczyli z rządem zaciekłą wojnę. Dziennik ten wcale się nie opłacał i co tydzień prawie zapowiadano, że wychodzić przestanie.
— Ależ oni nie mają nawet dwóch tysięcy prenumeratorów! — dowodził Saccard.
— Zjednanie sobie publiczności od nas już zależy — przekładał Jantrou.
— Nie! to niepodobna! Dziennik ten miesza z błotem mojego brata, a ja nie mogę od pierwszej chwili stawać z nim na stopie wojennej.
Jantrou wzruszył z politowaniem ramionami.
— Nie potrzeba kłócić się z nikim... Wiadomo panu równie dobrze jak mnie, że skoro instytucya kredytowa posiada własny dziennik, zupełnie obojętną jest rzeczą, czy redakcya popiera rząd, czy też nań napada. Jeżeli dziennik jest urzędowym, instytucya uzyska z pewnością udział we wszystkich syndykatach, tworzonych przez ministra finansów, celem zapewnienia powodzenia pożyczek państwowych i gminnych. Jeżeli zaś dziennik należy do opozycyi, minister musi jednak starać się o względy banku przez tenże dziennik reprezentowanego, usiłuje go rozbroić i pozyskać, skutkiem czego nadaje mu nieraz przywileje większe, niźli dziennikom rządowi przyjaznym... Nie troszczcie się zatem, panowie, o barwę „Nadziei“, ale pomyślcie o tem, aby mieć własny dziennik. Wielkie to źródło siły!
Saccard milczał chwilę, rozmyślając nad tym projektem z właściwą sobie bystrością inteligencyi, dzięki której w mgnieniu oka umiał przyswoić sobie cudzy pomysł, rozebrać go i przystosować do swoich potrzeb, tak że nieraz zdawało mu się, iż z samego siebie cały plan wysnuł. Postanowił zatem kupić „Nadzieję“, położyć koniec ostrym występom przeciw rządowi, złożywszy dziennik u stóp brata, aby tym sposobem zaskarbić jego wdzięczność, zachować pewien odcień katolicki, zatrzymać go jako pogróżkę podjęcia w każdej chwili wojny w obronie interesów kościoła. A gdyby nie okazano się względem niego uprzejmym, wtedy podniesie sprawę Rzymu, spróbuje olśnić świat projektem założenia w Jerozolimie stolicy papiezkiej. Świetnyby to był fajerwerk na zakończenie walki!
— Czy mielibyśmy jednak swobodę działania? — zapytał nagle.
— Najzupełniejszą!... Dziennik wpadł teraz w ręce jakiemuś biednemu człowiekowi, który nigdy grosza nie mając, odda go nam chętnie za kilkanaście tysięcy franków. Zrobimy z niego potem, co się nam podoba.
— Niechże i tak będzie! — zawołał Saccard po chwili namysłu. — Umów się pan z właścicielem „Nadziei“, daj mi pan znać i przyprowadź go tutaj. Zostaniesz pan redaktorem i postaram się o to, aby w pańskich rękach zcentralizować całą naszą reklamę, ale nawzajem żądam, aby reklama była olbrzymia, na wielką skalę, wtedy zwłaszcza, gdy na seryo puścimy już w ruch naszą maszynę!
Obaj podnieśli się z miejsc. Jantrou, uszczęśliwiony ze znalezienia kawałka chleba, pokrywał swoją radość blagierskim uśmiechem zwykłym u wykolejonych, którym nurzanie się w błocie ciążyć już zaczyna.
— Ach! powrócę więc nareszcie do ukochanej mojej działalności! Dziennikarstwo — to mój żywioł!
— Nie zaciągaj pan jeszcze żadnych zobowiązań — podjął Saccard, odprowadzając go do drzwi. — Ale... dobrze, że mi to na myśl przyszło... Zapisz pan sobie nazwisko mojego protegowanego, Pawła Jourdain; ten młody człowiek ma wiele talentu i potrafiłby znakomicie kierować częścią literacką.
Wychodząc bocznemi drzwiami, Jantrou zwrócił uwagę na tak wygodny rozkład mieszkania.
— Znakomity pomysł budowniczego! — zawołał ze zwykłą poufałością. — Można ukradkiem wprowadzać i wyprowadzać ludzi, co bywa bardzo wygodnem wtedy zwłaszcza, gdy przychodzą takie piękne panie, jak np. baronowa Sandorff, którą przed chwilą widziałem w poczekalni.
Nie wiedząc o przybyciu baronowej, Saccard wzruszył ramionami, aby tem okazać swoją obojętność; Jantrou jednak uśmiechnął się szyderczo i z niedowierzaniem. We drzwiach pożegnali się wreszcie serdecznym uściskiem dłoni.
Po wyjściu Jantrou, Saccard machinalnie podszedł do lustra i przyczesał włosy, w których dotąd nie świeciła ani jedna nitka srebrna. Nie kłamał on przecież, mówiąc, że kobiety nie zajmowały go wcale, odkąd rzucił się znowu w wir interesów; poprawienie to włosów było tylko objawem instynktownej niemal galanteryi sprawiającej — we Francyi przynajmniej — że mężczyzna, zostawszy sam na sam z kobietą, stara się ją zdobyć pod groźbą zasłużenia na miano niedołęgi. To też ujrzawszy baronowę, Saccard okazał się nader uprzejmym i nadskakującym.
— Niechże pani raczy siadać! — zapraszał, przysuwając jej fotel.
Nigdy jeszcze baronowa nie wydawała mu się tak powabną jak dzisiaj. Patrzył z zachwytem na karminowe jej usteczka, pełne blasku oczy, przysłonięte długiemi rzęsami i osadzone pod łukiem gęstych brwi. „Czego ona chce odemnie?“ — zadawał sobie w duchu pytanie i prawdziwego doznał rozczarowania, dowiedziawszy się o celu jej przybycia.
— Przepraszam, że ośmieliłam się zabierać panu czas, ale wszak ludzie do jednej sfery należący, muszą nawzajem wyświadczać sobie drobne przysługi... Mój mąż umówił teraz kucharza, który przez czas jakiś służył u pana. Przychodzę zatem zapytać o pańskie zdanie o tym człowieku.
Saccard cierpliwie słuchał zapytań, uprzejmie na nie odpowiadał, nie spuszczając oka z baronowej: domyślił się bowiem, że zażądanie opinii o kucharzu jest li tylko pretekstem i że baronowa w innym celu tu przybyła. W istocie po kilku zręcznych zwrotach młoda kobieta mimochodem niby wspomniała, że wspólny ich znajomy, margrabia de Bohain, opowiadał jej o projekcie założenia Banku powszechnego... W obecnych czasach tak trudno umieścić kapitał i znaleźć pewne walory... Saccard zrozumiał nareszcie, że baronowa wzięłaby chętnie kilka akcyj z premią dziesięciu od sta przyznaną członkom syndykatu; zrozumiał też, że gdyby jej otworzono rachunek, nie zapłaciłaby go nigdy.
— Posiadam mój majątek osobisty, do którego mąż nigdy się nie miesza — mówiła baronowa. — Sprawia mi to wiele kłopotu a zarazem bawi mnie trochę. Nieprawdaż, że każdemu z panów wydaje się dziwną i niestosowną rzeczą, aby młoda kobieta zajmowała się interesami pieniężnemi?... Niekiedy sama nie wiem co począć, bo nie mam przyjaciół, którzyby mi światłą radą dopomogli... Niedalej jak dwa tygodnie temu straciłam znaczną sumę li tylko skutkiem braku dobrych informacyj... Ach! teraz gdy pan stajesz na tak świetnem stanowisku, gdybyś pan zechciał być tyle uprzejmym...
Chciwa, zawzięta, niepohamowana namiętność do spekulacyi przebijała teraz w tej damie wielkiego świata, tej córze Ladricourtów, której jeden z praojców zdobywał Antyochię, w tej małżonce dyplomaty posiadającego wielkie uznanie wpośród całej kolonii zagranicznej w Paryżu. Nie pomnąc o względach należnych stanowisku męża, jak podejrzana spekulantka włóczyła się ona po kantorach i gabinetach ludzi zajmujących się finansami. Wargi jej krwią nabiegały, oczy pałały dzikim blaskiem, zdradzając kobietę zmysłową i namiętną, jaką baronowa bezwątpienia być musiała. Saccard uwierzył dobrodusznie, że kobieta ta przyszła w celu należenia do wielkiego przedsiębiorstwa, aby tym sposobem miewać zawsze pewne informacye giełdowe.
— I owszem — zawołał — z prawdziwą przyjemnością służyć pani będę mojem doświadczeniem!
To mówiąc, przysunął się do niej z krzesłem i ujął ją za rękę. Baronowa wzdrygnęła się nagle. O nie! nie upadła ona jeszcze tak nisko! dość jeszcze czasu pozostaje jej, aby ciałem swem płacić za różne wiadomości i telegramy giełdowe! Wszak za ohydną pańszczyznę uważała już stosunek z prokuratorem generalnym Delcambrem, do którego to stosunku zniewalało ją sknerstwo małżonka. Zmysłowa obojętność, pogarda, jaką żywiła dla wszystkich mężczyzn w ogóle, odbiła się teraz wyrazem niewypowiedzianego znużenia na twarzy tej pozornie namiętnej kobiety, której nic prócz gry, podniecić nie mogło. Wychowanie i duma rodowa podnosiły w niej bunt w podobnych razach, stając się przyczyną niejednej porażki w interesach.
— A zatem byłeś pan zupełnie zadowolonym ze swego kucharza? — spytała wyniośle.
Zdziwiony Saccard zerwał się z miejsca. Czyliż ona przypuszczała, że on zadarmo udzieli jej pomocy? Oto nowy dowód, że nigdy nie należy ufać kobiecie i że w interesach są one do najwyższego stopnia niesumienne. W istocie ogarniała go pokusa zdobycia baronowej, nie nalegał jednak; ukłonił jej się tylko z uśmiechem, który bardzo wymownie zdradzał jego myśli: „Jak się pani podoba... odłóżmy to na później...“ Głośno zaś odparł:
— Tak, byłem z niego bardzo zadowolonym i tylko konieczność zaprowadzenia pewnych zmian w urządzeniu domu zmusiła mnie do rozstania się z nim.
Baronowa Sandorff zawahała się chwilę nie dlatego, aby żałowała swego oburzenia, lecz czuła zapewne, jak naiwnie postąpiła, przychodząc do Saccarda a nie będąc zawczasu przygotowaną na następstwa, jakie ztąd wyniknąć mogły. Gniewała się sama na siebie, gdyż we własnem przekonaniu miała się za kobietę poważną. Wyniośle skinęła głową Saccardowi, który pożegnawszy ją pełnym szacunku ukłonem, odprowadzał ją do drzwi, gdy nagle ktoś stanął na progu. Był to Maksym, który zaproszony przez ojca na śniadanie, wchodził bocznem wejściem przeznaczonem dla domowników. Usunął się grzecznie na bok, aby przepuścić baronowę, poczem zwrócił się do ojca z uśmiechem:
— Jakże idą twoje interesy, ojcze?... Uważam, że zaczynasz już ciągnąć wstępne zyski?
Pomimo młodego jeszcze wieku, Maksym posiadał pewność siebie i stanowczość doświadczonego człowieka, który nie naraziłby się bezpotrzebnie na jakieś ryzykowne przyjemności. Saccard uczuł się niemile dotkniętym tym tonem ironicznej wyższości:
— Mylisz się, mój chłopcze, nie zbieram jeszcze żadnych owoców. Prawdę mówiąc, nie czynię tego przez rozsądek, bo jestem równie dumnym z tego, że ciągle jeszcze mam lat dwadzieścia, jak ty zdajesz się szczycić tem, iż dobiegasz sześćdziesiątki.
Maksym wybuchnął głośnym, rubasznym śmiechem, dźwięk którego przypominał objawy wesołości dziewczyn. Prostacze to przyzwyczajenie pozostało mu dotąd, pomimo siłą woli nabytej powagi człowieka, który nie chce lekkomyślnie narażać sił i zdrowia. W ogóle udawał on zawsze bezwzględną pobłażliwość, byle tylko jemu nic nie zagrażało.
— Dalibóg, masz racyę, ojcze, jeżeli cię to nie męczy. Mnie reumatyzm już dokucza...
Rozsiadł się wygodnie w fotelu i biorąc do rąk gazetę, dodał:
— Nie zajmuj się mną, ojcze, przyjmuj dalej swoich gości, jeżeli ci moja obecność nie przeszkadza. Przyszedłem trochę zawcześnie, bo nie zastałem doktora, do którego wstępowałem po drodze.
W tejże chwili wszedł kamerdyner z zapytaniem, czy pan może przyjąć hrabinę de Beauvilliers. Saccard zadziwił się nieco, chociaż w Domu pracy niejednokrotnie już spotykał swoją — jak ją nazywał — arystokratyczną sąsiadkę. Dawszy lokajowi polecenie wprowadzenia jej natychmiast, rozkazał odprawić wszystkich innych interesantów, czuł się bowiem bardzo znużonym i głodnym.
Wchodząc do gabinetu, hrabina nie spostrzegła Maksyma, którego widać prawie nie było z poza wysokich poręczy fotelu. Zdziwienie Saccarda wzmogło się jeszcze, gdy ujrzał wchodzącą razem z matką Alicyę. Dziwnie uroczystym wydawał się pochód obu tych smutnych i bladych kobiet: matka szczupła była, siwa, wysoka i starzej nad swe lata wyglądająca, córka starzejąca się już z nieproporcyonalnie długą szyją. Saccard z pośpiechem przysunął dwa krzesła, pragnąc się okazać uprzejmym gospodarzem domu.
— Przybycie pani hrabiny czyni mi niewypowiedziany zaszczyt... Jeżeli w czemkolwiek mogę być paniom użyteczny...
Hrabina nieśmiała bardzo pomimo dumnej napozór postawy, niepewnym głosem wyjawiła cel swego przybycia.
— Rozmowa z przyjaciółką moją, księżną d’Orviedo, nasunęła mi myśl zwrócenia się do pana... Przyznaję, że wahałam się z początku, bo kobiecie w moim wieku niełatwą jest rzeczą zmienić przekonania, a ja zawsze obawiałam się wielce tych rzeczy dzisiejszego pokroju, których zupełnie nie rozumiem. Wreszcie, porozumiawszy się z moją córką, doszłam do wniosku, że powinnam nakazać milczenie własnym skrupułom, skoro tym sposobem mogę dzieciom moim zapewnić szczęście.
I jednym tchem powtórzyła wszystko, co słyszała od księżnej Orviedo o założeniu Banku powszechnego. Będzie to instytucya kredytowa w oczach profanów niczem się od innych nie różniąca, dla wtajemniczonych jednak założenie jej da się usprawiedliwić wielkim i tak podniosłym celem, że wobec niego najdrażliwsze sumienia zamilknąć muszą. Najlżejszej nawet nie uczyniła wzmianki ani o papieżu, ani o Jerozolimie: o tem bowiem nie mówiono wcale, zaledwie szeptać śmiano między wiernymi o tej tajemnicy powszechny zapał budzącej; ale wszystkie jej słowa tchnęły głęboką wiarą i nadzieją, sprawiającą że religijną niemal ufność pokładała w powodzeniu nowego banku.
Tłumione jej wzruszenie i głos drżący łzami — przejęły Saccarda zdziwieniem. Raz tylko w przystępie gorączkowego uniesienia wyjawił on zamiar założenia stolicy papiezkiej w Jerozolimie; w głębi ducha uważał ten projekt za niedorzeczny i gotów był odstąpić go a nawet obrzucić szyderstwem, gdyby mu zaczęto zarzucać ściganie szalonych mrzonek. Odezwanie się tej świętej kobiety przychodzącej tu z córką, ton niezłomnego przeświadczenia, jakim wypowiadała, że ona sama, rodzina jej i cała arystokracya francuzka zaufałaby takiemu przedsięwzięciu i chętnie przyłożyłaby doń rękę, utwierdzało Saccarda w tych zamysłach, przyoblekając w ciało to, co dotąd było marzeniem tylko. A więc doprawdy myśl ta jest dźwignią, z pomocą której można wstrząsnąć światem całym! Z wrodzonym darem przyswajania sobie cudzych myśli, Saccard zrozumiał wnet położenie i tajemniczemi półsłówkami mówić zaczął o tym ostatecznym tryumfie, do którego wytrwale dążyć postanowił. Głęboki zapał dźwięczał w jego słowach, w tej chwili bowiem wierzył istotnie w potęgę tego środka działania, jakie dawała mu w ręce, chwila groźna dla bytu idei papieztwa. W ogóle posiadał on zdolność wierzenia temu, co sprzyjało planom jego i zamiarom.
— Krótko mówiąc — podjęła znowu hrabina — zdecydowałam się na rzecz, która dotąd sprzeciwiała się moim zasadom... Tak, nigdy dotąd nie przyszło mi na myśl, aby godziło się obracać pieniędzmi lub umieszczać je w jakichś przedsiębiorstwach. Wiem, że są to pojęcia przestarzałe, że podobne skrupuły muszą się panu wydawać niedorzecznemi, ale cóż począć?... trudno rozstać się z zasadami, jakie się z mlekiem matki wyssało. Byłam dotąd zdania, że tylko ziemia i wielka własność powinna stanowić źródło dochodu ludzi nam podobnych... Na nieszczęście, wielka własność...
Zarumieniła się lekko, przystępując do wyjawienia swego ubóstwa, które tak troskliwie ukrywała przed światem.
— Wielka własność istnieć już przestała — dodała po chwili milczenia. — Los wystawił nas na bardzo ciężką próbę. Obecnie pozostaje nam jeden tylko folwark...
Chcąc wybawić hrabinę z kłopotu, Saccard mówić zaczął z zapałem:
— Ależ obecnie nikt już nie utrzymuje się z ziemi... Rozległe dobra i klucze stanowią przestarzałą już formę bogactwa, która straciła wszelką racyę bytu. Podobny stan rzeczy był przyczyną ogólnego zastoju finansowego; nam to należy się zasługa podniesienia wartości pieniędzy, które puszczamy w obieg pod postacią papierów publicznych, oraz wszelkiego rodzaju walorów handlowych i przemysłowych. Dzięki temu jedynie zbliża się chwila odrodzenia świata, bo niepodobieństwem byłoby marzyć o nowych nabytkach wiedzy, o osiągnięciu powszechnego pokoju, gdyby nie było pieniędzy, które płyną na wszystkie strony i wszędzie przeniknąć mogą. Ach! majątki ziemskie należą już teraz do przedpotopowych zabytków! Obecnie można umrzeć z głodu, posiadając majątek oszacowany na milion franków; żyje się zaś wygodnie z czwartej części tego kapitału, umieszczonego na piętnaście, dwadzieścia a nawet trzydzieści procent.
Dumna hrabina smutnie wstrząsnęła głową.
— Nie rozumiem pańskiego dowodzenia, gdyż, jak to powiedziałam, za moich czasów podobne rzeczy przejmowały trwogą i były uważane za występne i wzbronione... Nie jestem jednak samą i przedewszystkiem muszę myśleć o losie mojej córki. W ciągu ostatnich kilku lat zebrałam małą... o bardzo małą sumkę!
To mówiąc, zarumieniła się znowu:
— Zebrałam dwadzieścia tysięcy franków, które spoczywają u mnie w biurku — wyznała wreszcie. — Kto wie, czy kiedyś nie czyniłabym sobie wyrzutów, że te pieniądze leżały nieprodukcyjnie przez tyle czasu, a ponieważ... jak mi mówiła księżna... bank, o którym pan myślisz, będzie instytucyą uczciwą, mającą dążyć do spełnienia tego, co stanowi najgorętsze nasze pragnienia, postanowiłam zatem zaryzykować... Krótko mówiąc, byłabym panu bardzo wdzięczną, gdybyś zechciał zatrzymać dla mnie kilka akcyj na sumę od dziesięciu do dwunastu tysięcy franków. Chciałam, by moja córka była obecną tej rozmowie, nie taję bowiem, że te pieniądze są jej własnością.
Alicya nie przyjmowała dotąd udziału w rozmowie i słuchała obojętnie, chociaż spojrzenie jej zdradzało żywą inteligencyę.
— O! mateczko! — zawołała teraz tonem serdecznej wymówki — czyż ja posiadam cokolwiek, coby nie było twoją własnością?
— Możesz wyjść za mąż, moje dziecko...
— Wiesz, mateczko, że ja nie chcę iść za mąż! — przerwała hrabianka.
Ale pomimo tak stanowczego zaprzeczenia, w głosie jej przebijała się boleść nad samotnem, zmarnowanem życiem. Matka nakazała jej milczenie tęsknem spojrzeniem i obie spoglądały przez chwilę na siebie, niezdolne okłamywać się dłużej i taić przed sobą wspólne cierpienia i zawody.
Saccard nie mógł się oprzeć zdziwieniu.
— Ach! gdyby nawet wszystkie akcye były już rozebrane, znalazłbym je jeszcze dla pani! Tak! w razie potrzeby gotów jestem odstąpić pani część mojego udziału. Zaufanie, jakiem mnie pani obdarzyła, czyni mi wielki zaszczyt, za który szczerze pani jestem wdzięcznym.
Mówił to zupełnie szczerze, wierząc w tej chwili, że istotnie poprawi byt nieszczęśliwych tych kobiet, czyniąc je współwłaścicielkami tego deszczu złota, który miał wkrótce spaść na niego i na wszystkich, którzy mu zaufali.
Panie podniosły się i pożegnały gospodarza. Na progu dopiero hrabina wspomniała delikatnie o ważnej sprawie, o której nigdy z zasady nie mówiła.
— Otrzymałam z Rzymu od syna list donoszący o smutnem wrażeniu, jakie wywołała wieść o cofnięciu się wojsk naszych.
— Cierpliwości! — tonem niezłomnej wiary wykrzyknął Saccard — niebawem nadejdzie chwila powszechnego ratunku!
Z pełnym uszanowania ukłonem wyprowadził obie panie na schody, tym razem przez poczekalnię, w przekonaniu że nie ma tam już nikogo. Powracając jednak, spostrzegł dwie osoby siedzące na ławeczce: wysokiego chudego mężczyznę wyglądającego na lat piędziesiąt i mającego na sobie odświętne ubranie robotnika; przy nim siedziała osiemnastoletnia może, szczupła i blada dziewczyna.
— Czego tu chcecie? — szorstko zapytał.
Dziewczyna wstała z ławki a mężczyzna onieśmielony tem szorstkiem przyjęciem zaczął cóś bełkotać niewyraźnie.
— Po co siedzicie tu jeszcze?... Powiedziałem, że nikogo więcej dziś nie przyjmę.. Cóżeście za jedni?
— Jestem Dejoie, proszę pana, i przyszedłem tu z moją córką Natalią...
I znów zaczął się jąkać, nie mogąc mówić dalej. Zniecierpliwiony Saccard chciał już wypchnąć ich za drzwi, gdy zrozumiał wreszcie, że to pani Karolina kazała czekać tu temu biedakowi, którego znała oddawna.
— Czemuż nie mówicie odrazu, że to pani Karolina przyjść wam kazała? — zawołał. — No, chodźcież za mną i mówcie prędko o co chodzi, bo jestem bardzo głodny.
W gabinecie nie dał usiąść ani Dejoie ani Natalii, sam także nie usiadł, chcąc się ich pozbyć jak najprędzej. Maksym, który po wyjściu hrabiny powstał był z fotelu, nie uważał teraz za stosowne usunąć się przez delikatność i ciekawie przyglądał się nowoprzybyłym. Tymczasem Dejoie opowiadał swoją sprawę, wtrącając mnóstwo objaśnień do rzeczy nienależących.
— Oto jak było, proszę pana. Najprzód odsłużyłem swoje lata w wojsku, potem dostałem miejsce woźnego w biurze nieboszczyka pana Durieu, męża pani Karoliny, który był piwowarem. Potem poszedłem do pana Lamberthier, tego, który był komisyonerem handlu artykułami żywności w hali centralnej. Potem dostałem się do pana Blaisot, bankiera, którego pan znał dobrze, a który dwa miesiące temu palnął sobie w łeb. Oto dlaczego teraz zostałem bez miejsca. Ale muszę jeszcze panu powiedzieć, że się ożeniłem. Tak wziąłem sobie za żonę Józefę, wtedy gdy ja służyłem u pana Durieu, a ona była kucharką u bratowej mego pana, u pani Levêque, którą pani Karolina zna dobrze. Potem kiedy ja byłem u pana Lamberthier, to ona nie mogła tam dostać roboty i zgodziła się za kucharkę do jakiegoś pana Renandin, doktora, który mieszkał w dzielnicy Grenelle; potem znowu służyła w magazynie Trois-Frères, gdzie jakby na złość nigdy miejsca dla mnie nie było.
— Koniec końców — przerwał Saccard — przyszliście do mnie, żebym wam dał jakie zajęcie, nieprawdaż?
Ale Dejoie postanowił bądź co bądź przedstawić mu swoje nieszczęśliwe położenie, ubolewał nad fatalnym losem, sprawiającym, że ożeniwszy się z kucharką, nie mógł nigdy znaleźć miejsca w tych samych domach, w których ona służyła. Wychodziło to prawie na jedno, jak gdyby wcale nie był żonatym, nigdy bowiem nie mieli wspólnego mieszkania, widywał ją tylko w izbach szynkownych, a całował w bramach lub za drzwiami kuchennemi. Z małżeństwa tego urodziła się córka Natalia, którą musiał oddać na mamki, aż wreszcie, znudzony życiem samotnem, zabrał ośmioletnią już dziewczynkę do swego ciasnego pokoiku kawalerskiego. W ten sposób on to właściwie był matką córeczki, sam ją wychowywał, odprowadzał do szkoły, czuwał nad nią z bezgraniczną pieczołowitością i z dniem każdym więcej ją ubóstwiał.
— Ach, proszę pana, mogę sprawiedliwie powiedzieć, że doczekałem się z niej pociechy! Rozumna to i uczciwa dziewczyna!... Zresztą pan sam widzi, jaka ładna i miła!
W istocie Saccard z zadowoleniem patrzył na ładną dziewczynę. Wątły ten kwiatek na bruku paryzkim wyrosły, nęcił ku sobie oczy wdziękiem swym i prostotą. Duże jej oczy spoglądały ciekawie, drobne jasno blond loczki okalały czoło. Natalia pozwalała się ojcu uwielbiać, niewinna jeszcze, bo nic ją do upadku nie przywiodło. W oczach jej malował się wyraz spokojnego, lecz okrutnego samolubstwa.
— Otóż, proszę pana — prawił dalej Deioie — dziewczyna mogłaby już iść za mąż i zdarza jej się nawet bardzo dobra partya... syn introligatora, naszego sąsiada... Ale ten chłopak myśli o tem, aby założyć swój warsztat i dlatego chce za żoną sześciu tysięcy franków... Nie można mu się dziwić, bo taki chłopak mógłby dostać dziewczynę, któraby i więcej miała... Ale muszę panu powiedzieć jeszcze, że cztery lata temu umarła mi żona, zostawiając trochę grosza, który pewnie uciułała z pensyi... Mam więc cztery tysiące franków, ale co cztery, to nie sześć, a tym obojgu młodym bardzo pilno do ślubu...
Młoda dziewczyna, która dotąd słuchała z uśmiechem, rzuciła śmiałe i chłodne spojrzenie na Saccarda i kiwnięciem głowy potwierdziła słowa ojca.
— Naturalnie, że nam pilno. Takie czekanie znudziło mnię już i chcę, aby się to wreszcie skończyło tak lub owak...
Saccard spróbował znowu położyć koniec tej gadaninie. Dejoie wydał mu się bardzo ograniczonym, ale uczciwym, dobrym i do karności wojskowej przywykłym. Zresztą sam fakt polecenia przez panią Karolinę stanowił — jego zdaniem — dostateczną rękojmię.
— A więc dobrze, mój przyjacielu. Teraz właśnie nabyłem dziennik, wezmę was zatem na woźnego do administracyi. Zostawcie mi tylko wasz adres.
Ale Dejoie nie miał jeszcze zamiaru odejść. Mnąc czapkę w ręku, mówił dalej z zakłopotaniem:
— Bardzo... bardzo panu dziękuję i z wdzięcznością przyjmę to miejsce, bo przecież będę musiał znowu pracować, jak Natalka pójdzie na swoje gospodarstwo. Ale ja tu przyszedłem jeszcze z inną prośbą... Dowiedziałem się od pani Karoliny i od innych ludzi, że pan będzie robił jakieś ogromne interesy, na których każdy może bardzo dużo zarobić... Gdyby pan był łaskaw zająć się nami i dać nam kilka swoich akcyj...
Saccard uczuł się znowu wzruszonym silniej może niż wtedy, gdy dumna hrabina powierzała mu pieniądze, będące także posagiem jej córki. Czyż ten prosty, ciemny posiadacz małego kapitaliku złożonego z groszowych oszczędności, nie był przedstawicielem łatwowiernego, pełnego ufności tłumu — tego tłumu, z którego tworzy się liczna i pewna klientela, który stanowi sfanatyzowany zastęp stronników, zapewniających instytucyi kredytowej siłę niezwyciężoną. Jeżeli ten człowiek przybiega tu, zanim jeszcze uczyniono jakąkolwiek wzmiankę publiczną, jakież tłumy zbiegać się będą po otworzeniu kasy?... Przejęty rozrzewnieniem, Saccard spoglądał z uśmiechem na pierwszego małego akcyonaryusza, widząc w jego postępowaniu zapowiedź świetnej dla siebie przyszłości.
— Dobrze, mój przyjacielu, zachowam dla was akcye.
Na twarzy Dejoie zabłysnął wyraz takiej radości, jak gdyby dostąpił wielkiej, nadspodziewanej łaski.
— Ach! jaki pan jest dobry dla biednego człowieka! Nieprawdaż, proszę pana, że w pół roku najdalej zarobię te dwa tysiące franków, których mi jeszcze potrzeba na posag dla Natalki? Ale jeżeli pan już taki łaskaw na mnie, to możeby najlepiej zaraz zapłacić, co się należy... Na wszelki wypadek przyniosłem tu pieniądze...
Sięgnął do kieszeni i wyjąwszy dużą kopertę, podał ją Saccardowi, który stał w milczeniu nieruchomy, jakby przejęty uwielbieniem wobec tak bezgranicznej ufności. Nielitościwy ten korsarz, za sprawą którego tylu bogaczy utonęło już w otchłani ruiny, wybuchnął wreszcie serdecznym śmiechem, czyniąc w duchu szczere postanowienie, że musi wzbogacić tego prostodusznego biedaka.
— Nie, mój przyjacielu, tak nie można robić. Zatrzymaj u siebie pieniądze, ja cię zapiszę a gdy będzie potrzeba, wtedy zapłacisz we właściwej kasie.
Tym razem Dejoie odszedł wreszcie, szepnąwszy przedtem Natalii, aby sama podziękowała panu za jego dobroć. Wyraz radości zajaśniał w pięknych, lecz surowych oczach dziewczęcia.
Zostawszy sam na sam z ojcem, Maksym rzekł z zuchwałym, szyderczym uśmiechem.
— Uważam, że zbierasz teraz posagi dla ładnych panien, mój ojcze!
— Dlaczegóżby nie? — wesoło odparł Saccard. — Szczęście innych i nam szczęście przynosi.
Przed wyjściem z gabinetu, układał jeszcze jakieś papiery. Nagle zwracając się do syna, zapytał:
— A może i ty chcesz naszych akcyj?
— Ja? — zawołał Maksym, stając przed ojcem. — Ja? Czyż ojciec i mnie ma za głupca?
Zarówno odpowiedź ta jak i ton mowy Maksyma, wydały się Saccardowi bardzo niewłaściwemi. Oburzony, chciał już przekładać synowi, że interes posiada istotnie szanse powodzenia i że sam daje dowód głupoty, jeżeli ojca uważa za prostego oszusta. Ale podniósłszy oczy, nie mógł się oprzeć litości na widok dwudziestopięcioletniego młodzieńca tak już zużytego i bezsilnego, że skutkiem wrodzonego skąpstwa, oraz troski o swe zdrowie nie mógł zdecydować się na żaden wydatek, ani na użycie żadnej przyjemności, dopóki zawczasu nie obliczył mogących ztąd wyniknąć strat lub zysków. Uspokojony, dumny prawie, że dobiegając już piędziesiątki, zachował dotąd prawdziwie młodzieńczy zapał i nieoględność, roześmiał się i poklepawszy syna po ramieniu, zawołał wesoło:
— No, no! chodźmy na śniadanie... Pamiętaj, mój chłopcze, że powinieneś leczyć się na ten dokuczliwy reumatyzm!
We dwa dni później, t. j. 5 października, Saccard udał się z Hamelinem i Daigremontem do regenta Lelorrain, mieszkającego przy ulicy św. Anny. Po ostatecznej naradzie spisano wreszcie akt ustanawiający: „Stowarzyszenie Banku powszechnego“ z kapitałem dwudziestupięciu milionów franków, podzielonych na piędziesiąt tysięcy akcyj, po pięćset franków każda, z których to akcyj tylko czwarta część była wymagalną do natychmiastowej wypłaty. Prawnem mieszkaniem towarzystwa obrano pałac Orviedo przy ulicy S. Lazare. Jeden egzemplarz ustawy na podstawie aktu sporządzony złożono w aktach regentalnych Lelorraina. Pomimo jesiennej pory roku, dnia tego ciepło było i pogodnie, słońce świeciło jasno, to też wszyscy trzej panowie, wyszedłszy od regenta, zapalili cygara i poszli pieszo przez bulwary, zadowoleni z życia i w tak świetnych humorach, jak uczniowie używający wakacyj.
Ogólne zebranie konstytucyjne odbyło się w następnym tygodniu dopiero przy ulicy Blanche. Podpisawszy akcye, członkowie syndykatu zdążyli już poumieszczać te, których dla siebie zatrzymać nie chcieli; to też na zebranie stawiło się stu dwudziestu dwóch akcyonaryuszów, reprezentujących blisko czterdzieści tysięcy akcyj. W rzeczywistości powinno było być około dwóch tysięcy głosów, gdyż dopiero posiadanie dwudziestu akcyj dawało prawo głosu, oraz uczestniczenia w zebraniu. Ponieważ jednak bez względu na ilość posiadanych akcyj, jednemu akcyonaryuszowi nie przyznawano więcej nad dziesięć głosów, przeto ilość głosów, do jakich mieli prawo zgromadzeni, wynosiła tysiąc sześćset czterdzieści trzy.
Saccard domagał się usilnie, aby Hamelin przewodniczył zebraniu, sam zaś skrył się w tłumie. Dla inżyniera, oraz dla siebie zapisał on po pięćset akcyj, które miały być wpłacone za pomocą zapisu buchalteryjnego. Daigremont, Huret, Sédille, Kolb, margrabia de Bohain — słowem wszyscy członkowie syndykatu byli obecni: każdy miał przy sobie garstkę akcyonaryuszów zostających pod jego rozkazami. Był tu również Sabatini, jeden z największych subskrybentów; był też i Jantrou w gronie wielu wyższych urzędników banku, czynnego już od dwóch dni. Wszystkie postanowienia, jakie powziąć miano, były tak dobrze przewidziane i ułożone zawczasu, że pierwsze to posiedzenie zawiązującego się towarzystwa odznaczało się bezprzykładnym spokojem, niczem niezamąconą zgodą i harmonią. Jednogłośnie przyznano deklaracyę istotnej subskrypcyi całkowitego kapitału, oraz wpłatę stu dwudziestu pięciu franków za każdą akcyę. Botem uroczyście ogłoszono ukonstytuowanie towarzystwa. Następnie wybrano radę zarządzającą: miała ona się składać z dwudziestu członków, którzy oprócz wynagrodzenia za znaczki obecności (na co przeznaczono rocznie około piędziesięciu tysięcy franków) mieli, zgodnie z jednym z artykułów ustawy, pobierać dziesięć procent od zysków towarzystwa. Nie było to rzeczą do pogardzenia, skutkiem czego każdy z członków syndykatu stawiał za warunek swój udział w radzie zarządzającej. Daigremont, Huret, Sédille, Kolb, margrabia de Bohain, oraz Hamelin, którego forytowano na prezesostwo, stanęli naturalnie na czele listy wespół z czternastoma innymi, mniej ważnymi członkami, których wybrano z pośród najposłuszniejszych akcyonaryuszów. Saccard, który dotąd trzymał się na uboczu, wysunął się nakoniec, gdy nadeszła chwila wyboru dyrektora. Hamelin postawił jego kandydaturę. Szmer zadowolenia rozległ się w sali i Saccard jednogłośnie wybrany został. Pozostało już tylko wybrać dwóch członków komisyi rewizyjnej, mającej obowiązek składać na ogólnem zebraniu raport o bilansie, oraz kontrolować rachunki przedstawiane przez administratora. Do spełnienia tej równie drażliwej, jak bezużytecznej czynności, Saccard zaproponował pana Rousseau, oraz pana Lavignière, z których pierwszy był ślepem narzędziem woli drugiego. Lavignière, wysoki blondyn, zawsze dla każdego uprzejmy i wszystkiemu potakujący, pałał chęcią wejścia kiedyś do rady, gdy towarzystwo będzie zadowolone z jego usług. Po wyborze tych panów miano już zamknąć posiedzenie, gdy przewodniczący uznał za stosowne podnieść kwestyę premii dziesięciu od sta, przyznanej członkom syndykatu, a wynoszącej ogółem czterykroć sto tysięcy franków. Na jego wniosek zebranie zaliczyło tę sumę do kosztów zawiązania towarzystwa. Była to drobnostka a wiadomo przecież, że gdzie drwa rąbią, tam zawsze wióry lecą. Teraz wreszcie posiedzenie zamknięto. Mali akcyonaryusze wychodzili powoli, grupami, drepcąc na miejscu jak stado baranów. Ważniejsi członkowie wyszli ostatni i pożegnawszy się przed bramą, rozeszli się zadowoleniem przejęci.
Nazajutrz rada zarządzająca zebrała się w pałacu Orviedo w dawnym salonie Saccarda, przeistoczonym terasz w salę posiedzeń. Na środku pokoju stał duży stół, pokryty zieloną aksamitną serwetą i otoczony dwudziestoma fotelami krytemi tą samą materyą. Żadnych innych mebli tu nie było, oprócz dwóch wielkich szaf oszklonych i pełnych książek, oraz zasłoniętych od wewnątrz ciemno zielonemi jedwabnemi zasłonami. Ciemno pąsowe obicia przyciemniały światło w tym dużym pokoju, którego trzy okna wychodziły na ogród pałacu Beauvilliersów. Półmrok panujący w pokoju przypominał spokój starych klasztorów uśpionych w cieniu drzew stuletnich. Wyglądało tu surowo i szlachetnie, oraz miało pozór wiekami uświęconej uczciwości.
Rada zebrana w celu utworzenia biura stawiła się w zupełnym komplecie na oznaczoną godzinę, t. j. punkt o czwartej. Margrabia de Bohain, dużego wzrostu mężczyzna, z drobnemi, arystokratycznemi rysami twarzy, był przedstawicielem starej Francyi; Daigremont zaś był uosobieniem wysokich sfer drugiego Cesarstwa w całej pełni swego powodzenia olśniewającego przepychem. Sédille, mniej niż zwykle zakłopotany i niepewny, rozmawiał z Kolbem o nieprzewidzianym zwrocie, jaki się ujawniał na giełdzie wiedeńskiej. Dokoła nich skupili się inni członkowie rady, słuchając, starając się pochwycić jaką pożyteczną wiadomość, albo też gawędząc między sobą o osobistych swoich sprawach. Rozumieli oni dobrze, że są tutaj tylko dla dopełnienia liczby członków, oraz dla zagarnięcia swojej cząstki, gdy nadejdzie chwila podziału łupów. Huret, który spóźnił się jak zwykle, przybiegł zadyszany, dowodząc, że zaledwie udało mu się wymknąć z posiedzenia jakiejś komisyi parlamentarnej. Teraz już wszyscy zasiedli na fotelach dokoła stołu.
Najstarszy wiekiem, margrabia de Bohain zajął miejsce na fotelu prezydyalnym — wyższym od innych i większą ilością złoceń ozdobionym. Dyrektor Saccard usiadł naprzeciw niego. Gdy margrabia zagaił posiedzenie, zchęcając do wyboru prezesa rady, Hamelin podniósł się i w długiej mowie zrzekł się swej kandydatury. Oświadczył zgromadzonym, iż — jak mu się zdawało — większość zgromadzonych pragnie powołać go na to stanowisko, on jednak czuje się w obowiązku zwrócić uwagę szanownych członków rady, że musi bezzwłocznie wyjechać na Wschód, że nie ma żadnego doświadczenia w kwestyach skarbowości, w interesach bankowych i giełdowych, oraz że nie czuje się na siłach przyjęcia odpowiedzialności, jaką wkłada stanowisko prezesa. Saccard nie mógł wyjść ze zdziwienia, gdyż wczoraj jeszcze rzeczy były ułożone; domyślił się jednak wpływu pani Karoliny, która przed kilkoma godzinami miała długą naradę z bratem. Chciał on bądź co bądź wyboru Hamelina, lękając się, aby inny prezes, więcej niezależny, nie krępował jego działalności; wtrącił się zatem do dyskusyi i jął przekładać że jest to stanowisko raczej honorowe i zaszczytne, niżeli wkładające prawdziwe obowiązki, że prezes powinien tylko być obecnym na ogólnych zebraniach, aby zagaić posiedzenie i popierać stawiane wnioski. Zresztą rada mogłaby wybrać wiceprezesa, któryby podpisywał papiery. Co się zaś tyczy reszty, t. j. części czysto technicznej, rachunkowości, giełdy, tysiąca drobnych szczegółów wewnętrznej działalności tak wielkiego towarzystwa — czyż nie w tym celu jego właśnie obrano dyrektorem? Stosownie do artykułów ustawy, obowiązki dyrektora polegają na tem, aby kierować pracami biurowemi, pilnować poborów i wypłat, zarządzać interesami bieżącemi, wprowadzać w czyn decyzye rady — słowem pełnić władzę wykonawczą towarzystwa. Pomimo słuszności tych dowodzeń, Hamelin długo jeszcze się opierał, aż wreszcie uledz musiał, zniewolony nader usilnem naleganiem Hureta i Daigremonta. Majestatyczny margrabia de Bohain siedział w milczeniu, udając zupełną obojętność. Po zwalczeniu oporu inżyniera, mianowano go wreszcie prezesem; wiceprezesem zaś obrano nieznanego nikomu obywatela ziemskiego, byłego członka rady stanu, wicehrabiego de Robin-Chagot. Człowiek ten niezmiernie bojaźliwy i cichy był doskonałą maszyną do podpisywania papierów. Na posadę sekretarza nie powołano żadnego z członków rady, ale powierzono tę czynność jednemu z urzędników biura tworzącego się banku — naczelnikowi wydziału emisyjnego. Ściemniać się zaczynało; wielka poważna sala nader smutne sprawiała teraz wrażenie, rada uznała zatem postanowienia swe za dobre i wystarczające, poczem wszyscy się rozeszli, ustanowiwszy, że zebrania odbywać się będą dwa razy na miesiąc: zebranie małej rady o piętnastego, a wielkiej rady — co trzydziestego każdego miesiąca.
Saccard i Hamelin poszli razem na górę do gabinetu inżyniera, gdzie zastali czekającą na nich panią Karolinę, Od pierwszego rzutu oka domyśliła się z zakłopotania brata, że i tym razem uległ słabości, to też w pierwszej chwili nie mogła zapanować nad oburzeniem.
— Ależ to nie ma żadnego sensu! — zawołał Saccard. — Niechże się pani zastanowi nad tem, że prezes pobiera trzydzieści tysięcy franków, która to suma podwojoną zostanie, gdy interes szersze przybierze rozmiary. Nie jesteście dość bogaci, abyście mieli prawo zrzekać się dla fantazyi takich korzyści. Chciałbym wreszcie wiedzieć czego się pani obawia?
— Wszystkiego — odparła pani Karolina. — Mego brata nie będzie w Paryżu, a ja nie znam się wcale na interesach pieniężnych. Ot, naprzykład te pięćset akcyj, któreście zapisali na jego imię, a za które on nie dał ani grosza. Czy nie poczytanoby mu tego za winę w razie, gdyby się cała operacya nie powiodła?
Saccard wybuchnął śmiechem.
— Wielka mi rzecz! pięćset akcyj, pierwsza spłata sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset franków! Gdyby przed upływem półroku Hamelin nie mógł pokryć tego długu z pierwszych zysków, lepiejby było dzisiaj się utopić, niżeli przykładać ręki do takiego przedsiębiorstwa... Nie! nie! nie ma się pani czego lękać! Tylko ludzie niezręczni tracą na spekulacyach.
Ale pomimo tych zapewnień, wyraz niepokoju malował się na twarzy pani Karoliny. Dopiero gdy zapalono dwie lampy, światło padające na olbrzymie plany i żywemi barwami malowane akwarele, przywiodło jej na myśl marzenie o tych odległych krainach. Nagie jeszcze równiny i góry zasłaniające widnokrąg przypomniały jej całą nędzę tego starego świata uśpionego na skarbach swoich — świata, który dzięki wiedzy jedynie mógł się ocknąć z wiekowej ciemnoty. Iluż to wzniosłych, pięknych i dobrych rzeczy na tem polu dokonać można! Stopniowo przed oczyma jej wyobraźni przesuwać się zaczęły nowe pokolenia silnej i szczęśliwej ludzkości wybujałej na starożytnym gruncie, który pracą postępu na nowo uprawionym został.
— Spekulacya! spekulacya! — powtórzyła machinalnie, nie mogąc pokonać miotających nią wątpliwości.
Znając zwykły bieg myśli pani Karoliny, Saccard bez trudu wyczytał na jej twarzy owe świetnej przyszłości nadzieje.
— Tak, spekulacya! Dlaczegóż ten wyraz trwogą panią przejmuje? Ależ spekulacya — to najsilniejszy bodziec w życiu, to owo niczem nieugaszone pragnienie, które nas pcha do walki i do życia!... Gdybym śmiał uczynić jedno porównane, przekonałbym panią natychmiast.
Roześmiał się, ulegając na chwilę skrupułom delikatności. Wreszcie zwykła brutalność w postępowaniu z kobietami wzięła górę i bez wahania już dodał:
— Niechże się pani zastanowi, czy bez... jakżeby to powiedzieć?... czy bez rozpusty rodziłoby się wiele dzieci? Na sto dzieci, których moglibyśmy być ojcami, jedno zaledwie na świat przychodzi. Nadużycie zatem daje to, co jest koniecznem, nieprawdaż?
— Bez wątpienia — odparła zawstydzona.
— A zatem, tak samo bez spekulacyi niepodobna byłoby dokonać żadnych interesów. Pocóżbym do licha miał wydawać pieniądze i narażać swe mienie, gdybym się nie spodziewał wzamian wielkich rozkoszy, niepojętej szczęśliwości otwierającej mi niebo? Przy umiarkowanem, prawem dozwolonem wynagrodzeniu za pracę, przy rozsądnej równowadze pospolitych tranzakcyj życie jest li tylko martwą, jednostajną pustynią, bagniskiem, w którem wszystkie siły więzną i marnieją; ale niechże nagle marzenie jakieś zabłyśnie na widnokręgu, niech pani przyrzeknie tym odrętwiałym tłumom, że grosz każdy przyniesie sto groszy zysku, niech im pani podsunie myśl pogoni za czemś niepodobnem do urzeczywistnienia, za milionami, które chociażby z narażeniem się na największe niebezpieczeństwa zdobyć można w ciągu dwóch godzin — a wnet rozpocznie się szalona gonitwa, siły każdego wzrosną w dziesięćkroć i wpośród tej pracy podjętej dla przyjemności jedynie, uda się niejednemu spłodzić dziecko... przepraszam, chciałem powiedzieć, dokonać wielu rzeczy wielkich, pięknych i wzniosłych!... Prawda! dużo jest na świecie brudów niepotrzebnych, ale bez nich świat oddawna już istniećby przestał.
Nie mając w sobie ani cienia fałszywej skromności, pani Karolina roześmiała się szczerze.
— A zatem — odrzekła — sądzisz pan, że należy się poddać temu, co jest poniekąd prawem przyrody? Masz pan słuszność, życie nie jest czystem jak kryształ.
Prawdziwe męztwo wstąpiło w nią teraz na myśl, że idąc naprzód trzeba za każdym krokiem stąpać w krew i błoto. Należy tylko mieć silną wolę. Przez cały ten czas na chwilę nie spuściła oka z wiszących na ścianach planów i rysunków a myślą sięgając w przyszłość, widziała już porty, kanały, gościńce, koleje żelazne, wioski i folwarki podobne do fabryk, nowe miasta, w których rozumni i zdrowi ludzie dosięgali późnej starości.
— Cóż robić! — dodała wesoło — muszę wam uledz, tak jak zwykle. Starajmy się tylko czynić trochę dobrego, aby nam przebaczono winę.
Brat, który dotąd siedział w milczeniu, podszedł do niej i uściskał ją serdecznie. Pogroziła mu palcem.
— O! znam cię, znam dobrze, pieszczochu! Jutro wyjechawszy ztąd, nie zakłopoczesz się nawet o to, co się tutaj dzieje... zagrzęźniesz w twoch pracach, pewien, że wszystko idzie jak najlepiej... będziesz marzył o tryumfach tylko, a nam tymczasem cały interes może się z pod nóg usunąć.
— Ależ — wesoło zawołał Saccard — umówiliśmy się przecież, że pani pozostanie przy mnie jak żandarm, aby mnie schwcić za kołnierz, gdybym cokolwiek przeskrobał.
Wszystko troje wybuchnęli śmiechem.
— I możesz pan być pewien, że nieomieszkam tego uczynić — potwierdziła pani Karolina. — Niech pan nigdy nie zapomina o tem, co przyrzekłeś nam przedewszystkiem, a następnie wielu innym, naprzykład temu biedakowi Dejoie, którego panu gorąco polecam. Tę samą obietnicę uczyniłeś pan naszym sąsiadkom, paniom de Beauvilliers. Biedne kobiety! widziałam je dziś, jak pomagały kucharce przy praniu jakichś łachmanków; chciały zapewne uniknąć wydatku na praczkę.
Przez chwilę jeszcze toczyła się rozmowa w życzliwym tonie prowadzona. Zdecydowano ostatecznie kwestyę wyjazdu Hamelina.
Gdy Saccard wszedł do swego gabinetu, lokaj oznajmił mu, że jakaś kobieta czeka na niego, chociaż jej powiedziano, że pan jest zajęty i z pewnością nie będzie miał czasu się z nią rozmówić. W pierwszej chwili, zmęczony, zniecierpliwił się i kazał ją odprawić; wnet jednak odwołał rozkaz, powodowany myślą, że właśnie szczęście zobowiązuje go względem innych, oraz fanatyczną obawą zmiany szans, gdyby drzwi zamknąć kazał. Zwiększająca się z dniem każdym fala interesantów wprawiała go w stan upojenia.
W gabinecie paliła się tylko jedna lampa, to też Saccard nie poznał odrazu nowoprzybyłej.
— Pan Busch przysłał mnie tu, proszę pana — zaczęła.
Rozgniewany, sam nie usiadł i jej nie prosił by siadła. Po bezdźwięcznym tym głosie i po olbrzymiej tuszy poznał Méchainową. Cóż to za akcyonaryuszka! taka handlarka walorów na funty!
Ona zaś tłomaczyła spokojnie, że Busch przysłał ją, aby zasiągnęła wiadomości co do emisyi akcyj Banku powszechnego. Czy są jeszcze akcye do nabycia? Czy można mieć nadzieję otrzymania ich z ustępstwem dawanem członkom syndykatu? Saccard domyślił się, że pytania te były tylko dla Méchainowej pretekstem, aby wejść do niego, rozejrzeć się w około, przeszpiegować co się tu dzieje i jego samego wybadać, bo małe jej oczki — niby dziurki wyświdrowane w opłyniętej tłuszczem twarzy — biegały niespokojnie po wszystkich zakątkach i spoczywając na jego twarzy, usiłowały do głębi jego duszy przeniknąć. Busch, który długo czekał cierpliwie, chcąc, aby sprawa opuszczonego dziecka dojrzała, postanowił teraz działać i w tym celu przysłał ją na zwiady.
— Nie ma już ani jednej akcyi — szorstko odparł Saccard.
Czując, że niczego więcej się nie dowie i że nieostrożnie byłoby zaczepiać go powtórnie, Méchainowa nie czekała aż ją odprawią, ale sama zwróciła się ku drzwiom.
— Dlaczego pani nie chcesz nabyć akcyj dla siebie samej? — zapytał Saccard.
— O! ja się tem nie trudnię! to nie moja rzecz! Wolę poczekać — odparła, szepleniąc piskliwym głosem, który brzmiał szyderczo.
W tej chwili Saccard wzdrygnął się mimowoli, spostrzegłszy wytarty, skórzany worek, z którym Méchainowa nigdy się nie rozstawała. W dniu, w którym stało się zadość wszystkim jego życzeniom, w dniu, w którym czuł się tak szczęśliwym, widząc powstanie gorąco upragnionej przez siebie instytucyi kredytowej, czyżby ta łotrzyca miała być ową złą wieszczką, rzucającą urok na księżniczki w kolebce? Wiedział on, że w tym worku, z którym weszła do biura nowootworzonego banku, znajdowało się mnóstwo zdeprecyonowanych walorów; w słowach jej odczuwał groźbę, że kiedyś, gdy bank runie i jego akcye tu zagrzebie. Głos jej wydał mu się krakaniem kruka, który ciągnie za wojskiem, krąży po nad niem aż do dnia bitwy i spada wreszcie na pobojowisko, wiedząc, że ciała zmarłych żeru mu dostarczą.
— Do widzenia panu — wychodząc z gabinetu, grzecznie powiedziała zadyszana Méchainowa.
W miesiąc później, w pierwszych dniach listopada, urządzenie biura Banku powszechnego nie było jeszcze w zupełności ukończonem. Stolarze zakładali futryny, szklarze kończyli kitowanie olbrzymiego szklanego dachu, jakim pokryto dziedziniec.
Zwłoka ta pochodziła z winy Saccarda, który niezadowolony ze skromnego pomieszczenia, przedłużał roboty, domagając się coraz to nowych zbytkownych dodatków. Zniechęcony tem, że nie może rozszerzyć murów, aby urzeczywistnić swe marzenia o wielkim i wspaniałym gmachu, zdał wreszcie na panią Karolinę ciężar zakończenia interesów z przedsiębiorcami. Ona więc pilnowała ustawiania krat i kratek, których było niezliczone mnóstwo: cały dziedziniec zameniony na halę centralną otoczono sztachetami z mnóstwem okratowanych okienek, wyglądających bardzo poważnie i surowo. Po nad okienkami przybito mosiężne tabliczki, na których widniały czarne napisy. W ogóle pomimo braku miejsca urządzenie banku miało bardzo dobry rozkład: na parterze mieściły się biura tych wydziałów, których urzędnicy musieli mieć ciągle stosunki z publicznością, a zatem rozmaite kasy, wydział emisyjny i wszystkie bieżące czynności banku; na piętrze zaś mieściła się dyrekcya, korespondencya, rachunkowość i wydział reklamacyi — słowem wszystko, co stanowiło wewnętrzną działalność banku. Na całej tej niewielkiej przestrzeni pracowało ogółem przeszło dwustu urzędników. Chociaż kręcili się tu jeszcze robotnicy przybijający ostatnie gwoździe, słychać już było w głębi dźwięk złota. Każdego, kto tu wchodził, na samym wstępie uderzał surowy pozór tradycyą już ustalonej sumienności — pozór przypominający nieco zakrystyę. Niezawodnie przyczyniała się do tego sama miejscowość — ten stary, wilgotny, czarny i cichy pałac ocieniony drzewami sąsiedniego ogrodu. Wchodziło się tu jakby do domu poświęconego modlitwie i pobożnym ćwiczeniom.
Pewnego popołudnia, powracając z giełdy, Saccard sam doznał takiego wrażenia. Zdziwiło go to, ale wynagrodziło brak przepychu, którego tak pragnął. Natychmiast też wyraził swe zadowolenie pani Karolinie:
— A jednak, jak na początek, bardzo tu ładnie u nas — rzekł. — Wygląda to jakoś ponętnie a zarazem uroczyście, jakby kaplica domowa... Zobaczymy, co się da zrobić później... Dziękuję pani serdecznie za wszystkie trudy, jakie ponosisz od wyjazdu brata.
Hołdując zasadzie, że należy zawsze wyzyskiwać wszelkie nieprzewidziane okoliczności, postanowił więcej jeszcze uwydatnić poważny pozór domu: wymagał, aby urzędnicy zachowywali się w biurze, jak klerycy podczas nabożeństwa, aby nikt nie mówił podniesionym głosem, aby przyjmowano i wydawano pieniądze z iście klasztornem namaszczeniem.
Przez cały ciąg burzliwego życia, Saccard nie był nigdy równie czynnym jak teraz. O siódmej rano, zanim urzędnicy zjawili się w biurach, zanim woźny napalił na kominku, on siedział już w swoim gabinecie, przerzucając dzienniki i załatwiając najwięcej naglącą korespondencyę. Potem aż do godziny jedenastej przesuwało się przed jego oczyma mnóstwo znajomych, bogatych klientów, meklerów, remisyerów i całej masy giełdowców, nie licząc już naczelników biur, którzy przychodzili po rozkazy. Znalazłszy chociażby chwilkę wolnego czasu, wstawał od stołu i szybko przebiegał rozmaite biura, w których urzędnicy żyli w nieustannej trwodze jego niespodzianego przyjścia. Istotnie, co dzień prawie zjawiał się o innej porze. O jedenastej szedł na śniadanie do pani Karoliny; jadł i pił dużo z apetytem człowieka chudego, któremu jedzenie dodaje sił a nie tuszy. Godzina, którą tu spędzał, nie była straconą bezużytecznie, gdyż — jak sam mawiał — wtedy to spowiadał swoją przyjaciółkę a właściwie zasięgał jej zdania o ludziach i rzeczach, chociaż najczęściej ze zdrowych jej rad nie umiał korzystać. O dwunastej szedł na giełdę, chcąc przyjść jednym z najpierwszych, by o ile możnosci najwięcej zobaczyć i ze wszystkimi się rozmówić. Zresztą nie grywał on otwarcie; przychodził na giełdę dlatego, iż pewien był, że tu spotka wszystkich klientów swego banku. Jednakże wpływ jego dawał się już tutaj odczuwać: wszedł jak zwycięzca, jak człowiek solidny, opierający swą działalność na prawdziwych milionach. Złośliwi, patrząc na niego, czynili szeptem różne uwagi, przepowiadali mu tryumf niezwykły i królowanie. Około wpół do czwartej wracał znowu do domu i zaprzęgał się do zmudnej pracy podpisywania papierów, w czem takiej już nabrał był wprawy, że z całą przytomnością umysłu słuchał raportów, wydawał polecenia, decydował różne sprawy, rozmawiał jak najswobodniej, nie przestając podpisywać. Do szóstej przyjmował wciąż interesantów, kończył prace dnia bieżącego i przygotowywał robotę na dzień następny. Potem szedł na górę do pani Karoliny, zjadał na obiad więcej jeszcze niż na śniadanie, zwłaszcza zaś wykwintne ryby i zwierzynę, przyczem kapryśnie zmieniał gatunki win, pijąc to burgundzkie, to znów bordeaux lub szampańskie, zależnie od powodzenia doznanego w ciągu dnia.
— Niechże pani sama przyzna, czy ja nie jestem rozsądny! — wołał niekiedy z uśmiechem. — Zamiast uganiać się za kobietami, chodzić do teatrów, do klubów, siaduję tu spokojnie z panią, jak poczciwy mieszczanin. Trzebaby to napisać do brata pani, aby go uspokoić.
Nie był jednakże tak rozsądnym, jak utrzymywał: w tym bowiem czasie miał chwilowo stosunek z jakąś śpiewaczką z teatru Bouffes, a pewnego dnia nawet zapomniał się u Hermany Coeur, co mu przecież bynajmniej nie sprawiło przyjemności. Prawdę mówiąc, nad wieczorem upadał już ze znużenia. Zresztą żył ciągle jak w gorączce, pragnąc li tylko powodzenia i drżąc z obawy, czy je osiągnie, skutkiem czego wszelkie inne jeszcze żądze malały, znikły niejako do chwili, w której nie uczuje się zwycięzcą i panem fortuny.
— O! — odpowiadała wesoło pani Karolina — mój brat miał zawsze tyle rozsądku, że według niego, wstrzemięźliwość jest rzeczą naturalną, nie zaś zasługą... Pisałam mu wczoraj, że ostatecznie udało mi się nakłonić pana do zaniechania zamiaru złocenia sali posiedzeń. Wiadomość ta sprawi mu prawdziwą przyjemność.
Pewnego popołudnia w chłodny bardzo dzień listopadowy, pani Karolina wydawała malarzowi rozporządzenie, aby odświeżył tylko malowidła w sali posiedzeń gdy służąca podała jej bilet, mówiąc, że jakiś pan domaga się, aby go przyjęła natychmiast. Na zabrudzonym bilecie było wydrukowane nazwisko Busch. Nie znając tego nazwiska poleciła służącej, aby wprowadziła tego pana do gabinetu brata, gdzie zwykle przyjmowała interesantów.
Busch nie bez powodu czekał tak cierpliwie przez pół roku blisko i nie zużytkowywał uczynionego niespodzianie odkrycia o istnieniu pobocznego syna Saccarda. Zawczasu już przewidywał on, że niewiele osiągnąłby korzyści, wyciągając od niego owe sześćset franków zapisanych matce dziecka. Przytem rozumiał doskonale, jak trudną byłoby rzeczą zmusić Saccarda do zapłacenia większej sumy, choćby kilku tysięcy franków. Jakimże sposobem można zmusić wdowca wolnego od wszelkich więzów i nie lękającego się skandalu, do zapłacenia hojnie za dar tak marny, jakim jest nieprawe dziecko, wychowane w błocie, noszące w sobie zaród rozpusty i zbrodni? Wprawdzie Méchainowa nasmarowała pracowicie olbrzymi rachunek wynoszący około sześciu tysięcy franków: pomieszczono tam i drobne sumki pożyczane przez nią Rozalii Chavaille, matce Wiktora i wydatki poniesione na chorobę biednej kobiety, na jej pogrzeb, oraz utrzymanie grobu, wreszcie wszystko, co ją kosztował Wiktor, odkąd go miała pod swoją opieką, jego wyżywienie, ubranie i tysiące innych rzeczy. Ale w razie, gdyby Saccard przyjął obojętnie wiadomość o istnieniu dziecka, czyż nie było prawdopodobnem, że ich każe za drzwi wyrzucić? jedynym bowiem dowodem jego ojcostwa było uderzające podobieństwo między nim a Wiktorem. Ostatecznie skończyłoby się na tem tylko, że wyciągnęliby od niego zaledwie istotną wartość weksli i to wtedy tylko, gdyby Saccard nie bronił się przedawnieniem.
Drugą przyczyną tak długiej zwłoki Buscha był niepokój o brata, przy łożu którego spędził kilkanaście dni i nocy w śmiertelnym niepokoju. Podczas ostatnich dwóch tygodni zwłaszcza, Zygmunt miał bardzo silną gorączkę a brat jego, srogi ten wichrzyciel i ciemiężca, zapomniał o wszystkich interesach, o zawiłych śledztwach, nie przychodził nawet na giełdę, nie dusił dłużników, przesiadywał dniem i nocą przy chorym, czuwając nad nim i opiekując się nim z prawdziwie macierzyńską pieczołowitością. Ohydny ten sknera stał się teraz rozrzutnym, wzywał najznakomitszych lekarzy, w aptekach chciał płacić drożej za lekarstwa, byle lepiej skutkowały; że zaś doktorzy zabraniali wszelkiej pracy, a Zygmunt gwałtem chciał do swych studyów powrócić, chował przed nim książki i papiery. Obaj bracia ubiegali się teraz o to, który lepiej potrafi drugiego podstępem wyprowadzić w pole. Zaledwie starszy, pokonany zmęczeniem, usnął na chwilę, wnet Zygmunt rozgorączkowany, oblany potem, wyszukiwał kawałek ołówka i na marginesach dzienników rozpoczynał swoje obliczenia, rozdzielając bogactwa stosownie do marzeń swych o sprawiedliwości, zapewniając każdemu równy dział szczęścia i uciech życiowych. Busch obudziwszy się, wpadał w gniew i rozpaczał, widząc, że gorączka chorego wzmogła się jeszcze, że urojonym mrzonkom poświęca ostatnią iskierkę życia, tlącą w jego sercu. Gdyby Zygmunt był zdrowym, pozwalałby mu bawić się temi głupstwami, podobnie jak dziecku pozwalamy bawić się pajacem, ale doprawdy niedarowanem szaleństwem było dobrowolne zabijanie się takiemi myślami, które nigdy w czyn wprowadzić się nie dadzą! Wreszcie przez miłość dla brata, Zygmunt zdecydował się więcej pamiętać o sobie i odzyskawszy trochę sił, zaczął wstawać z łóżka.
Wtedy to Busch, powróciwszy do swoich zatrudnień, postanowił zakończyć tak długo odwlekaną sprawę, tembardziej że Saccard ukazał się znów jak tryumfator na giełdzie i że wypłacalność jego była rzeczą niewątpliwą. Zadowolony ze sprawozdania, jakie uczyniła Méchainowa po swej wycieczce na ulicę Saint Lazare, wahał się jednak z przypuszczeniem szturmu do swej ofiary i zwlekał jeszcze, wyszukując najpewniejszego sposobu pokonania przeciwnika. Nagle wzmianka Méchainowej o pani Karolinie... o tej pani, która zarządza całym domem i o której opowiadano jej cuda we wszystkich sklepach w tamtej dzielnicy.. podsunęła mu zupełnie nowy plan działania. Czy też pani Karolina nie jest istotną panią domu, panią zarówno klucza od kasy, jak i serca Saccarda? Busch nader często kierował się tem, co zwykł nazywać porywem natchnienia; wiedziony instynktem tylko, puszczał się w pogoń pewien, że fakty, jakie zdobędzie, pozwolą mu nabrać przeświadczenia, oraz powziąć stanowczą decyzyę. Oto dlaczego udał się teraz na ulicę Saint Lazare, w celu rozmówienia się z panią Karoliną.
Wszedłszy do gabinetu, pani Karolina nie mogła utaić zdziwienia na widok tego otyłego mężczyzny, z płaską twarzą, brudną i niestarannie ogoloną, mającego na sobie biały krawat i piękny lecz poplamiony surdut. On wpatrywał się w nią ciekawie, starając się przeniknąć wzrokiem, aż do głębi jej duszy, znajdując ją taką, jaką ją widzieć się spodziewał: wysoką, silną, z przepysznemi siwemi włosami, które uwydatniały żywość i łagodność młodej jeszcze twarzy. Nadewszystko uderzał go wyraz jej ust, na których malowało się tyle dobroci, że postanowił niezwłocznie przystąpić do rzeczy.
— Przepraszam panią — rzekł — właściwie chciałem rozmówić się z panem Saccardem, ale powiedziano mi, że go nie ma w domu.
Busch kłamał. Czekał on umyślnie i pilnował chwili, w której Saccard wyjdzie na giełdę, wiedział więc doskonale, że go nie ma w domu i nawet o niego nie pytał.
— Dlatego też ośmieliłem się zwrócić do pani — dodał. — Kto wie, czy nie lepiej na tem wyjdę, bo wiem, z kim mam do czynienia... Chodzi tu o sprawę tak ważną, tak drażliwą...
Pani Karolina, która dotąd nie prosiła go, aby usiadł, teraz dopiero ręką wskazała mu krzesło.
— Słucham pana — rzekła, żywo zaniepokojona tym wstępem.
Busch usiadł, z wielką ostrożnością podnosząc poły surduta, jak gdyby się obawiał go splamić. Przystępując do rzeczy, wychodził z tego punktu rozumowania, że nader bliskie stosunki łączyć ją muszą z Saccardem.
— Nie jest to rzecz łatwa do powiedzenia — zaczął znowu — i przyznam się, że teraz w ostatniej obwili zadaję sobie pytanie, czy dobrze czynię, przychodząc do pani z takiemi zwierzeniami... Sądzę, że w tem, co czynię, zechce pani widzieć tylko chęć dania panu Saccardowi możności naprawienia dawnych błędów...
Istotnie pani Karolina zrozumiała już, jaką osobistością jest ten człowiek, skinęła więc przyzwalająco głową, pragnąc uniknąć długich a bezpożytecznych pertraktacyj. Zresztą Busch nie kazał się długo prosić i wnet przystępując do rzeczy, opowiedział znaną nam już historyę zgwałcenia Rozalii na schodach domu przy ulicy la Harpe, urodzenia dziecka już po zniknięciu Saccarda, śmierci matki, która w nędzy i rozpuście zakończyła życie, oraz dzieje dzieciństwa Wiktora, który rósł zaniedbany, rzucony na łaskę ubogiej krewnej, nie mającej czasu zająć się jego wychowaniem. Z początku pani Karolina słuchała tego opowiadania ze zdziwieniem, przypuszczała bowiem, że z ust Buscha usłyszy — nie miłosną historyę, ale kwestyę jakąś, dotyczącą podejrzanej sprawy pieniężnej. Zainteresowanie jej wzrastało stopniowo, a szczególniej smutny los matki i opuszczonego dziecka odzywał się echem współczucia w jej sercu, tęskniącem wiecznie do pociech macierzyństwa.
— Ale — spytała po chwili — czy pan jesteś pewien, że wszystkie te zdarzenia są prawdziwe? W tego rodzaju historyach należy posiadać bardzo stanowcze, nie podlegające wątpliwości dowody.
Busch uśmiechnął się ironicznie.
— Ol proszę pani, najwymowniejszym dowodem jest uderzające podobieństwo dziecka do ojca... Zresztą wiem dokładnie daty... Wszystko się zgadza i najzupełniej dowodzi prawdziwości faktów.
Nie spuszczał oka z pani Karoliny, która, słuchając go, drżała nerwowo. Po chwili milczenia dorzucił:
— Teraz rozumie pani zapewne, jak trudno mi było zwrócić się z tem wprost do pana Saccarda. Nie mam w tem żadnego osobistego interesu; przychodzę tylko w imieniu owej kuzynki, pani Méchain, która opiekowała się dzieckiem, a teraz wypadkiem trafiła na ślad ojca, poszukiwanego od tak dawna. Miałem już zaszczyt powiedzieć pani, że owe dwanaście rewersów po piędziesiąt franków, dane nieszczęśliwej Rozalii, były podpisane nazwiskiem Sicardot... jest to rzecz, której nie ośmielam się sądzić... rzecz zasługująca na pobłażliwość, zważywszy całą ohydę życia paryzkiego... Ale czyż nie mam słuszności, przypuszczając, że pan Saccard mógłby zrozumieć fałszywie moje pośrednictwo w tej sprawie?... Oto dlaczego przyszła mi szczęśliwa myśl porozumienia się z panią. Wiedząc, jak szczerze interesuje się pani panem Saccardem, chcę w ręce pani złożyć dalsze prowadzenie tej kwestyi. Teraz posiada już pani całą naszą tajemnicę. Jak pani sądzi, czy powinienem poczekać na pana Saccarda i dziś jeszcze wszystko mu powiedzieć?
— O nie! nie! odłóż to pan na później! — zawołała pani Karolina, na twarzy której malowało się silne wzruszenie.
Sama jednak nie wiedziała, co począć wobec tego dziwnego zwierzenia. Busch nie przestawał wpatrywać się w nią badawczo, zadowolony z jej wrażliwości, która oddawała mu ją w ręce, pewien, że uda mu się wyciągnąć z niej znacznie więcej, aniżeli kiedykolwiek wyłudzićby potrafił od Saccarda.
— Ale bo — szepnął — trzebaby się na coś zdecydować.
— No!... to ja tam pójdę! — po chwili wahania oświadczyła pani Karolina. — Pójdę sama zobaczyć dziecko i tę panią Méchain... Tak, stokroć lepiej będzie, ażebym przedewszystkiem sama mogła zdać sobie sprawę z istotnego stanu rzeczy.
Głośno wypowiadała swe myśli, postanowiwszy przeprowadzić śledztwo, zanim cokolwiek powie ojcu. Potem, jeżeli się o tem przekona, będzie miała czas go zawiadomić. Czyż obowiązkiem jej nie było czuwać zarówno nad domem, jak i nad spokojem Saccarda?
— Niestety! rzecz jest bardzo nagląca — rzekł Busch, chcąc ją skłonić nieznacznie do postąpienia według jego woli. — Nieszczęśliwy chłopiec cierpi, żyjąc w tak ohydnem otoczeniu.
Pani Karolina wstała.
— Biorę kapelusz i jadę natychmiast.
Busch powstał także i jakby od niechcenia dorzucił:
— Nie wspominałem nawet pani o małym rachunku, który trzeba będzie załatwić. Utrzymanie chłopca kosztowało, a zdaje mi się, że i za życia matki Méchainowa pożyczała nieraz drobne sumki. Zresztą, nie wiem tego dokładnie... niczego nie chciałem się podejmować.. Znajdzie tam pani wszystkie papiery.
— Dobrze, zobaczę.
Teraz z kolei Busch zdawał się być wzruszonym.
— Ach! gdyby pani wiedziała, ile to dziwnych rzeczy jestem świadkiem, zajmując się rozmaitemi interesami! Najczęściej najszlachetniejsi ludzie muszą pokutować za swoje namiętności lub... co gorsza... za namiętności rodziców. Ot naprzykład, te nieszczęśliwe sąsiadki pani, hrabina de Beauvilliers z córką...
To mówiąc, zbliżył się do jednego z okien i zapuścił chciwe, ciekawe spojrzenie w ogród sąsiedni. Nie ulegało wątpliwości, że wszedł tutaj z obmyślanym już planem działania, gdyż starał się zawsze poznać dokładnie grunt, na którym miał toczyć walkę. Busch trafnie odgadł historyę rewersu, jaki hrabia wystawił na imię Leonii Cron: wiadomości otrzymane z Vendôme potwierdzały jego domysły. Uwiedziona dziewczyna, zostawszy po śmierci hrabiego bez grosza, tylko z bezużytecznym tym świstkiem papieru w ręku, nie mogła oprzeć się pokusie przybycia do Paryża i zastawiła ów rewers u lichwiarza Charpiera za piędziesiąt franków najwyżej. Chociaż Busch odrazu znalazł był Beauvilliersów, napróżno jednak od pół roku przeszło wysyłał Méchainową na wszystkie strony Paryża w celu odszukania Leonii. Wiedział tylko, że zaraz po przyjeździe służyła u jakiegoś komornika, że później służyła w trzech innych domach, ale wypędzana zewsząd za złe prowadzenie się, znikła bez śladu. Poszukiwania po wszystkich zaułkach i rynsztokach nie odniosły żadnego skutku. Gniewało to Buscha tem więcej, że nie mając w ręku dziewczyny, nie mógł rozpoczynać sprawy z hrabiną i przerazić ją obawą skandalu. Mimo to nie zaniedbywał interesu i rad był, że stojąc przy oknie może się przyjrzeć ogrodowi domu, który dotąd znał tylko z frontu, od ulicy.
— Czy i tym paniom także grozi jakie zmartwienie? — z pełnym współczucia niepokojem spytała pani Karolina.
Busch przybrał minę niewiniątka.
— Nie, nie zdaje mi się... Miałem tylko na myśli smutne położenie, w jakiem pozostały skutkiem nadużyć hrabiego... Tak, znam całą ich historyę... mam kilku przyjaciół w Vendôme.
Zdecydował się wreszcie odejść od okna. Rozmyślnie udawał wzruszenie, dopóki nagłym a dziwnym zwrotem myśl jego nie zwróciła się ku sobie samemu.
— Ach! mniejsza jeszcze o straty pieniężne! ale jeżeli w dodatku śmierć wejdzie do domu!
Tym razem nieudane łzy stanęły mu w oczach. Przypomniał sobie brata i na chwilę wzruszenie zatamowało mu mowę. Pani Karolina przypuszczała, że musiał stracić kogoś bliskiego, ale przez delikatność pytać go nie śmiała. Człowiek ten budził taki wstręt, że dotąd nie myliła się co do nikczemności jego zawodu; teraz jednak łzy te wywarły na nią stokroć silniejsze wrażenie, niżeli najrozumniej obmyślana taktyka. W tej chwili goręcej jeszcze pragnęła udać się do wskazanej miejscowości i naocznie o wszystkiem przekonać.
— Czy mogę liczyć na panią? — zapytał Busch.
— Jadę natychmiast.
Wziąwszy dorożkę, pani Karolina w godzinę później błąkała się poza wzgórzami Montmartre, nie mogąc znaleźć wskazanego przez Buscha domu. Wreszcie w jednym z odludnych zaułków, wychodzących na ulicę Marcadet, jakaś stara kobieta udzieliła dorożkarzowi pożądanych wskazówek. Droga do posiadłości Méchainowej przypominała wiejskie drogi, pełne dołów, zawalone błotem i śmieciami; po obu stronach ciągnął się grunt grzęski i błotnisty. Dopiero rozejrzawszy się uważniej, można było dojrzeć nędzne budynki, sklecone z gliny, z starych desek i starego tynku, podobne do kupy gruzów rozrzuconych dokoła wewnętrznego podwórza. Od ulicy stał jakby na straży, broniąc wejścia, dom jednopiętrowy murowany wprawdzie, ale stary i wstrętnie brudny. I rzeczywiście stał on na straży: tu bowiem mieszkała Méchainowa, baczna i czujna właścicielka, wiecznie na czatach, wiecznie wyzyskująca mały światek zgłodniałych swych lokatorów.
Zaledwie pani Karolina zdążyła wysiąść z dorożki, Méchainowa ukazała się na progu. Stara niebieska jedwabna suknia, przetarta na wszystkich szwach, obciskała olbrzymie jej piersi i brzuch napęczniały. Mały nosek znikał pomiędzy dwoma czerwonemi i tłustemi policzkami. Pani Karolina zawahała się, nie wiedząc, czy dobrze trafiła, ale wnet piskliwy, przypominający fujarkę pastuszą głos Méchainowej rozproszył jej wątpliwości.
— Ach! to zapewne pan Busch przysyła tu panią, pani chce zobaczyć Wiktorka... Proszę, niech pani wejdzie. Tak, to tutaj, dobrze pani trafiła, nasza ulica nie jest jeszcze uporządkowana, domy nie mają numerów. Proszę, niech pani wejdzie. Trzeba o tem wszystkiem pomówić... Ach, Boże! przykra to i bardzo smutna historya!
Pani Karolina rada nie rada musiała usiąść na wyplatanem dziurawem krześle w jadalnym pokoju, brudnym i zakopconym. Z rozpalonego do czerwoności żelaznego piecyka wydzielał się swąd duszący. Mechainowa rozwodziła się szeroko, podziwiając szczęśliwy traf, że pani Karolina zastała ją w domu.
— Tyle mam interesów do załatwienia w mieście — mówiła — że zazwyczaj wracam o szóstej dopiero.
— Przepraszam panią — przerwała wreszcie pani Karolina — przybyłam tu w interesie tego nieszczęśliwego dziecka.
— I owszem, zaraz go pani przyprowadzę.... Wiadomo pani zapewne, że jego matka była moją kuzynką. O! mogę śmiało powiedzieć, że spełniłam mój obowiązek... Oto są papiery i rachunki.
To mówiąc, wyjęła z szuflady plikę papierów, ułożonych starannie w niebieskiej tekturowej okładce, jak akty urzędowe. Teraz znów ubolewać zaczęła nad losem biednej Rozalii: to prawda, że w końcu strasznie upadła, że włóczyła się z pierwszym lepszym i potem wracała z tych hulanek pijana i potłuczona, ale cóż miała robić? Dawniej była uczciwą i pracowitą, dopóki ojciec malca nie przewrócił jej na schodach. Zwichnąwszy rękę, utrzymywała się tylko ze sprzedaży cytryn w halach a z tak marnego zarobku nie można wyżyć uczciwie.
— Widzi pani — mówiła dalej — ile to się zebrało, a pożyczałam jej po czterdzieści a co najwyżej po sto soldów. Wszędzie są daty: 27 czerwca znowu czterdzieści soldów... 3 lipca sto soldów... Niechże pani spojrzy! widocznie w tym czasie biedaczka musiała być chora, bo odtąd te pożyczki po sto soldów powtarzają się bez końca. Przytem musiałam myśleć o ubraniu Wiktora. Ot! wszystkie wydatki na niego oznaczone są literą W. Nie mówię już o tem, że po śmierci Rozalii... ach! jakaż to była okropna choroba!... powiadam pani, że jeszcze za życia ciało na niej gniło!... całe utrzymanie chłopca spadło na mnie. Liczę na niego po piędziesiąt franków miesięcznie. Przecież to nie jest za dużo? Taki bogaty ojciec może śmiało wydać na syna piędziesiąt franków miesięcznie... Jednem słowem czyni to pięć tysięcy czterysta trzy franki, a dodawszy do tego owe rewersy na sześćset franków, otrzymamy razem sześć tysięcy franków. Tak, nie żądam więcej nad sześć tysięcy franków.
Pomimo obrzydzenia, skutkiem którego słabo jej się robiło, pani Karolina zauważyła:
— Ależ te rewersy nie należą do pani. Są one własnością dziecka.
— O! przepraszam! — cierpko zawołała Méchainowa — rewersy oddawna już przeszły na moją własność. Chcąc wyświadczyć przysługę Rozalii, płaciłam jej za nie częściowo. Niech pani spojrzy... oto tu na drugiej stronie, wszystkie są cedowane. Już i tak daję dowód szlachetności, nie licząc procentów. Niechże się państwo zastanowią, czy można żądać, aby taka biedna kobieta jak ja, miała tracić choć grosz!
Gdy pani Karolina zmęczona tą gadaniną uczyniła ręką ruch przyzwolenia na znak, że przyjmuje rachunek, Méchainowa odezwała się znów cienkim, piskliwym głosikiem:
— A teraz każę zawołać Wiktora.
Ale napróżno wysyłała kolejno trzech malców włóczących się po podwórzu; napróżno sama wychodziła przed dom, krzycząc i gestykulując żywo: Wiktor oświadczył stanowczo, że nie ruszy się z miejsca. Jeden z wysłanych chłopców powtórzył nawet brzydkie przekleństwo, jakiem Wiktor odpowiedział na wezwanie. Straciwszy cierpliwość, Méchainowa ruszyła się z miejsca, widocznie z zamiarem przyciągnięcia chłopca za ucho. Po chwili jednak powróciła sama: przyszło jej bowiem na myśl, że lepiej może będzie, aby pani Karolina przekonała się naocznie o wstrętnej nędzy.
— Gdyby pani była łaskawa pójść za mną.
I w drodze opowiadała szczegóły tyczące się tego domu, który mąż jej otrzymał w spadku po swym wuju. Nikt nie znał nigdy jej męża, który widocznie oddawna już umarł a o którym wspominała wtedy tylko, gdy chciała wytłomaczyć pochodzenie swojej posiadłości. Zły to interes, który prędzej lab później wpędzi ją do grobu — utyskiwała zwykle — więcej ma z tem kłopotu aniżeli zysku, szczególniej od czasu, kiedy policya dokucza jej nieustannie, nasyłając inspektorów, którzy wymagają ciągłych reparacyj i ulepszeń pod pozorem, że ludzie zdychają tutaj jak muchy. Prawdę mówiąc, broniła się ona energicznie i nie chciała wydać ani grosza! To koniec świata! niedługo zachce im się może, aby stawiała kominki z lustrami w tych pokojach, które odnajmuje po dwa franki tygodniowo! Ani słowa jednak nie wspomniała o tem, jak nielitościwie ściąga należność za komorne, jak wyrzuca na bruk biedne rodziny, które zapłaty tej nie uiściły z góry; nie wspomniała ani słowa, że baczniej od policyi nad wszystkiem czuwając, wzbudza taką grozę w całej dzielnicy, iż żaden bezdomny żebrak nie ośmieliłby się przenocować pod murem jej domu.
Pani Karolina ze ściśnionem sercem rozglądała się po podwórzu, zawalonem śmieciami, pełnem dołów i wybojów, na którem nagromadzone nieczystości zamieniły je w prawdziwą kloakę. W całej posiadłości Méchainowej nie było ani śmietnika, ani ustępu, wszystko więc wyrzucano tutaj i całe podwórze zamieniło się w gnojowisko, które, powiększając się z dniem każdym, zatruwało powietrze. Szczęściem dziś było zimno, ale w porze upałów oddychać tu było niepodobna. Pani Karolina stąpała ostrożnie, usiłując ominąć kości i obierzyny jarzyn, oraz rozglądała się w około, przypatrując się tym mieszkaniom a właściwie jamom, na które nazwy znaleźć nie można. Parterowe domki nawpół zapadły się w ziemię, rozsypujące się mury podtrzymano podporami z najróżnorodniejszych materyałów. Gdzieniegdzie pokryto je poprostu tekturą napuszczoną smołowcem. Przy wielu mieszkaniach nie było wcale drzwi i w głębi widać było czarne piwniczne otwory, z których rozchodził się wstrętny odór. W norach tych gnieździły się rodziny z ośmiu lub dziesięciu osób złożone, często łóżka nawet nie mając; mężczyźni, kobiety, dzieci — wszystko to jak owoce zepsute nawzajem zarażało się zgnilizną, a potworne zmieszanie płci od lat dziecięcych rzucało ich na pastwę instynktownej rozwiązłości. To też gromady dzieciaków wynędzniałych, wątłych, trawionych skrofułami lub dziedzicznym syfilisem, zalegały dziedziniec. Biedne te istoty wyrastały na śmietnisku jak grzyby robaczywe a nigdy nie wiedziano dokładnie, kto był ich ojcem. Ilekroć tyfus, ospa lub inna choroba zaraźliwa wybuchała w dzielnicy, zawsze wynoszono na cmentarz połowę lokatorów Méchainowej.
— Mówiłam już pani — prawiła ona dalej — że Wiktor nie miał zbyt dobrego przykładu i że czasby już pomyśleć o jego wychowaniu, bo chłopak kończy lat dwanaście. Za życia matki patrzył często na różne rzeczy nieprzyzwoite, bo Rozalia nie kryła się przed dzieckiem, jeżeli wróciła pijana... Przyprowadzała z sobą mężczyzn a wszystko to działo się przy nim... Potem znów ja nigdy nie miałam czasu na to, aby go pilnować, bo całemi dniami musiałam biegać po mieście. Chłopak, zostawiony samopas, włóczył się od rana do wieczora. Dwa razy musiałam wydostawać go z kozy, gdzie go wsadzono za kradzież... Co prawda, mówić o tem nie warto, bo kradł tylko drobiazgi... Potem znów podrósłszy, zaczął latać za dziewczynami... i nic dziwnego, napatrzył się tego za życia matki. Zresztą, zobaczy go pani, wygląda już jak dorosły mężczyzna, chociaż ma dopiero dwanaście lat... Chciałam, żeby wziął się wreszcie do roboty i dlatego oddałam go Eulalii, przekupce, która sprzedaje jarzyny w Montmartre. Chodzi z nią do hal i pomaga dźwigać kosze. Ale na nieszczęście Eulalia zachorowała teraz... zrobił jej się wrzód na biodrze... No, jesteśmy już na miejscu... proszę, niech pani wejdzie!
Pani Karolina cofnęła się mimowoli. W głębi dziedzińca, za istną barykadą gnoju i śmiecia, ujrzała ona nie mieszkanie, lecz ohydną, cuchnącą dziurę, jakąś budę wgniecioną w ziemię a podobną do kupy gruzów wspartej na kilku deskach. Nie było tu ani jednego okna; chcąc wpuścić trochę światła, trzeba było otworzyć drzwi niegdyś oszklone, teraz blachą cynkową podbite. Razem ze światłem wchodziło tu przenikliwe zimno. W rogu tej nory, pani Karolina spostrzegła siennik rzucony na ziemię ubitą, zastępującą podłogę. Żadnych innych mebli niepodobna było rozpoznać wśród porozrzucanych w nieładzie popękanych beczek, kawałków powyłamywanych krat, na wpół zbutwiałych koszów, które służyły za stoły i krzesła. Ze ścian sączyła się cuchnąca wilgoć. Duża pleśnią obrosła szpara w zakopconym suficie przepuszczała deszcz i wodę, padającą kroplami tuż przy sienniku. Najohydniejszą jednak ze wszystkiego była tu woń, wstrętnie uderzająca — woń brudu ludzkiego!
— Eulalio! Eulalio! — zawołała Méchainowa — prowadzę tu jedną panią, która chce się zając Wiktorem! Czemuż ten smarkacz nie przychodzi, kiedy po niego przysyłam?
Bezkształtna masa ciała poruszyła się na sienniku pod szmatą starego szala, służącego za kołdrę. Wtedy pani Karolina dostrzegła w tym kącie kobietę, mogącą mieć około lat czterdziestu. Z powodu braku koszuli, leżała ona nago, podobna do nawpół wypróżnionego woru, tak pomarszczone miała ciało. Twarz była jeszcze dość świeża, niebrzydka i okolona kręcącemi się blond włosami.
— Ach! niechże ta pani wejdzie, jeżeli chce nam pomódz, bo już, Bóg widzi, tak dłużej być nie może!... Ach! proszę pani, wszak to już dwa tygodnie zwlec się z barłogu nie mogę... porobiły mi się wielkie krosty, a potem jakby dziury na biodrach... Nic dziwnego, że ani grosza nie ma w domu, bo ja przecież nic zarobić nie mogę. Miałam dwie koszule, to je kazałam Wiktorowi sprzedać, bo inaczej jużbyśmy byli z głodu pozdychali.
Potem, podnosząc głos, dodała:
— No! wyłaźże, chłopcze! Przecież ta pani nie zrobi ci nic złego!
Pani Karolina wzdrygnęła się: nagle bowiem poruszyła się w koszu jakaś czarna masa, która wydawała jej się dotąd kupą gałganów. Był to Wiktor ubrany w obdarte spodnie i dziurawą płócienną kurtkę, przez którą wyglądało nagie ciało. Gdy stanął nawprost drzwi, tak że światło na twarz mu padało, pani Karolina oniemiała ze zdziwienia na widok podobieństwa jego do Saccarda. Wszystkie jej wątpliwości rozwiały się w mgnieniu oka: oczywistość zmuszała ją do uwierzenia w ojcostwo Saccarda.
— Nie głupim! — odburknął chłopak — abo ja chcę iść do szkoły! Dajcie mi święty pokój!
Pani Karolina nie spuszczała z niego oka, przejęta nader przykrem a z każdą chwilą wzmagającem się uczuciem. Pomimo tego podobieństwa tak niezaprzeczalnego, ohydnie wyglądał Wiktor z jedną połową twarzy tłuściejszą od drugiej, z nosem skrzywionym na prawo, z głową spłaszczoną jak gdyby skutkiem uderzenia o schody, na których matka go poczęła. Przytem wydawał on się niezmiernie rozwiniętym na swój wiek; nie bardzo wysoki, barczysty, obrosły już jak dzikie zwierzę, w dwunastym roku życia sprawiał wrażenie dorosłego mężczyzny. Zuchwałe, palące spojrzenie i zmysłowe usta zdradzały rozbudzone już żądze. To też w tem dużem dziecku — o cerze delikatnej jeszcze, prawie dziewczęcej — męzkość owa tak przedwcześnie rozkwitła drażniła i przerażała, wydając się czemś potwornem.
— Czyż tak bardzo boisz się szkoły, mój chłopcze? — spytała wreszcie pani Karolina. — A jednak lepiejby ci tam było niż tutaj... Gdzież ty sypiasz?
Wiktor wskazał ręką na siennik.
— Tam, z nią.
Niezadowolona z tak szczerej odpowiedzi chłopca, Eulalia próbowała znaleźć jakieś usprawiedliwienie.
— Z początku dałam mu osobne łóżko z siennikiem, ale potem musieliśmy je sprzedać. Cóż tu poradzić? człowiek musi spać gdziebądź, jeżeli nie ma ani grosza!
Méchainowa uznała za stosowne wtrącić słowo nagany, chociaż w rzeczywistości wiedziała dobrze, co się tu działo.
— W każdym razie przyzwoitość na to nie pozwala, Eulalio... A ty, nicponiu, nie mógłżeś przychodzić na noc do mnie, zamiast sypiać z nią razem?
Ale Wiktor wyprostował się dumnie, jak gdyby szukając chluby w przedwcześnie dojrzałej męzkości.
— A toż po co? Albo to ona nie jest moją żoną?
Nie widząc innego ratunku, Eulalia śmiać się zaczęła, aby obrócić w żart ohydną tę prawdę. W głosie jej przebijało się tkliwe uwielbienie.
— Oho! co prawda, gdybym miała córkę, nigdybym jej nie zostawiła pod opieką tego chłopaka... To prawdziwy mężczyzna!
Pani Karolina drżała jak liść. Tak potworna rzeczywistość przejmowała ją wstrętem niewypowiedzianym. Jakto, więc dwunastoletni ten chłopak, wyrodek prawdziwy, żyje z tą czterdziestoletnią, schorowaną kobietą?... oboje oddają się rozpuście na cuchnącym barłogu, wpośród łachmanów i brudu?... Cóż straszniejszego nad nędzę?... wszystko ona niszczy i wszędzie szerzy zepsucie!
Rzuciwszy im dwadzieścia franków, uciekła jak najszybciej do mieszkania Méchainowej, chcąc coś postanowić i porozumieć się z nią ostatecznie. Na widok takiego upadku, przyszedł jej nagle na myśl „Dom pracy“: nie jest-że to zakład utworzony dla takich właśnie istot wykolejonych, dla podjętych z rynsztoka dzieci, które starano się odrodzić fizycznie i moralnie za pomocą środków hygienicznych, oraz nauki pożytecznych rzemiosł? Tak, należało jak najprędzej wyrwać Wiktora z tej kałuży zepsucia, umieścić go tam, stworzyć mu nowe, zupełnie nowe życie! Dotąd jeszcze sama myśl o jego położeniu dreszczem ją przejmowała. Równocześnie jednak, prawdziwie kobiecą delikatnością powodowana, uczyniła jeszcze jedno postanowienie: zamilczeć o tem wszystkiem przed Saccardem i nie pokazywać mu tego potwora, dopóki choć trochę nie zostanie oczyszczonym z błota, bo sama wstydziła się niemal, że przyjaciel jej ma takiego syna, cierpiała nad upokorzeniem, jakiegoby on doznał. Za kilka miesięcy będzie już mogła wszystko mu powiedzieć i wtedy z radością zbierze owoce swego dobrego uczynku.
Méchainowa zdawała się z początku nie rozumieć, o co chodzi.
— Dobrze, dobrze, jak się pani podoba. Ja chcę tylko dostać zaraz moje sześć tysięcy franków... Wiktor się ztąd nie ruszy, dopóki nie będę miała w ręku tych pieniędzy.
Żądanie to wprawiało panią Karolinę w rozpacz. Nie posiadała takiej sumy a — rzecz naturalna — nie chciała prosić o nią Saccarda. Nadaremnie jednak zaklinała i błagała Méchainową.
— Nie, nie! nigdy się na to nie zgodzę. Muszę chłopca trzymać w zastawie, bo by mnie wystrychnięto na dudka... Znam ja się na tem.
Wreszcie widząc, że sześć tysięcy franków stanowi zbyt wielką sumę i że nic nie dostanie, zgodziła się uczynić pewne ustępstwo.
— No! niechże mi pani da teraz przynajmniej dwa tysiące franków, to na resztę poczekam. Ale uczynienie zadość i temu żądaniu było równie kłopotliwem dla pani Karoliny. Zrozpaczona zadawała sobie pytanie, zkąd dostać owe dwa tysiące franków, gdy nagle przyszło jej na myśl, aby się zwrócić do Maksyma. Nie zastanawiając się dłużej, przypuszczała, że on zgodzi się zapewne zachować całą tę sprawę w tajemnicy i że nie odmówi pożyczki niewielkiej sumy, którą za parę miesięcy ojciec zwróci mu z wdzięcznością. Powziąwszy taki zamiar, pożegnała Méchainową, przyrzekając, że nazajutrz przyjedzie po Wiktora.
Piąta była dopiero. Pałając chęcią zakończenia tej sprawy jak najprędzej, wsiadła do dorożki i kazała jechać na ulicę L’Impératrice, gdzie mieszkał Maksym. Lokaj, otworzywszy jej drzwi oświadczył, że pan jego ubiera się teraz.
— Ale pomimo tego pójdę zaraz powiedzieć, że pani chce się z nim widzieć — dodał łaskawie.
Wszedłszy do saloniku, pani Karolina w pierwszej chwili doznała przykrego uczucia, że tchu w piersiach jej braknie. Mieszkanie Maksyma urządzone z przepychem świadczyło o zamożności właściciela. Kosztowne obicia pokrywały ściany, miękie kobierce głuszyły odgłos kroków, delikatna aromatyczna woń unosiła się w ciepłych cichych pokojach. Ładnie tu było, uroczo i zacisznie, pomimo braku ręki kobiecej, gdyż młody wdowiec, doszedłszy do majątku dzięki śmierci żony, wziął odtąd za cel życiu bałwochwalczą część dla siebie samego i jako człowiek doświadczony wyrzekł się na przyszłość rozkoszy rodzinnego ogniska. Nie chciał on aby inna kobieta pozbawiła go możności korzystania z uciech życiowych — możności, którą żonie swej zawdzięczał. Przesycony występkiem, wstrzemięźliwie używał rozkoszy zmysłowych niby łakoci, które mu były wzbronione z powodu zepsutego żołądka. Od dawna już zaniechał powziętego niegdyś zamiaru zostania członkiem rady stanu, nie posyłał nawet ogierów swych na wyścigi, bo konie znudziły go wreszcie, podobnie jak kobiety. Prowadził więc życie samotne, bezczynne, czuł się zupełnie szczęśliwym, zjadając majątek swój umiejętnie i ostrożnie, z okrucieństwem zepsutego do szpiku kości hulaki, który ustatkował się wreszcie.
— Proszę pani — rzekł lokaj, wróciwszy do saloniku — pan kazał panią prosić do swego pokoju.
Stosunek Maksyma z panią Karoliną stanął na poufałej stopie, odkąd, przychodząc do ojca na śniadanie, widywał ją zawsze zarządzającą jego domem. Wchodząc do pokoju, pani Karolina zauważyła, że rolety były zapuszczone, a sześć świec płonących na kominku i na okrągłym stoliczku rzucały łagodne światło na to gniazdeczko, wysłane jedwabiami i puchem, miękkie i wytworne jak sypialnia pięknej kobiety, sprzedającej swe wdzięki, zastawione wygodnemi fotelami i olbrzymiem łóżkiem, na którem leżały stosy poduszek. Był to ulubiony pokój Maksyma, który gromadził tu najwykwintniejsze sprzęty i drobiazgi. Wykwintne cacka, kosztowne zabytki minionego stulecia nikły tu i tonęły w fałdach najprzepyszniejszych materyj.
Nagle Maksym ukazał się w otwartych na rozcież drzwiach od sąsiedniego pokoju.
— Cóż panią do mnie sprowadza? — zapytał. — Przypuszczam, że ojciec nie umarł nagle?
Wyszedłszy przed chwilą z kąpieli, miał na sobie elegancki biały flanelowy szlafrok. Przystojny to był mężczyzna, ale twarz jego zdradzała rozpustę i znużenie, wyraz zaś jasno-niebieskich oczu dziwnie był bezmyślnym. Przezedrzwi słychać jeszcze było szmer wody, spływającej z kranu do wanny a zapach esencyi kwiatowych napełniał powietrze, wilgocią przesycone.
— Nie, nie! nic tak złego się nie stało — odrzekła pani Karolina, zmieszana trochę spokojnym, lecz żartobliwym tonem jakim rzucił jej to pytanie. — A jednak jestem trochę zakłopotana tem, co mam panu powiedzieć... Wszak pan się nie gniewa, że wpadłam tu tak niespodzianie?
— Naturalnie, że się nie gniewam... Idę dziś wprawdzie na obiad proszony, ale zdążę jeszcze ubrać się na czas... Słucham pani...
Maksym czekał na odpowiedź; ona zaś wahała się teraz, słów znaleźć nie mogła, odurzona przepychem i tą wykwintnością używania, jaką czuła dokoła siebie. Dziwna bojaźń ogarnęła ją nagle, brak jej było odwagi do wypowiedzenia wszystkiego. Czyż to podobna, aby życie tak skąpe dla tamtego dziecięcia, gnijącego w niezdrowej, cuchnącej atmosferze, tak hojnie darami swemi obdarzyło tego człowieka, posiadającego bogactwa i umiejącego ich używać? Z jednej strony tyle ohydnych brudów, głód i w ślad za nim idące zepsucie — a z drugiej wyszukany przepych i obfitość wszystkiego. Czyż to pieniądz jedynie stanowi o wychowaniu, zdrowiu i rozumie człowieka? A jeśli zawsze błoto na dnie kryć się musi, czyż cywilizacya nie zapewnia przynajmniej tej wyższości, że można otaczać się miłemi zapachy i wieść życie wygodne?
— Ach! mój Boże! długa to historya! Zdaje mi się, że dobrze uczynię, opowiadając ją panu. Zresztą konieczność zmusza mnie do tego, bo potrzebuję pańskiej pomocy.
Maksym słuchał z początku, stojąc; potem usiadł jednak, bo ze wzruszenia i zdziwienia nogi chwiać się pod nim zaczęły. Gdy pani Karolina skończyła wreszcie swoją opowieść:
— Jakto! — zawołał — to ja nie jestem jedynakiem! Miła historya, ni ztąd ni zowąd braciszek spada mi z nieba!
Przypuszczając że chodzi mu o pieniądze, pani Karolina napomknęła o spadku po ojcu.
— Et! ktoby tam na to liczył! — przerwał Maksym, czyniąc ręką ruch lekceważący, którego znaczenia ona pojąć nie mogła. Cóż to znaczy? Czyżby Maksym nie dowierzał zdolnościom ojca, oraz niewątpliwym szansom zebrania przezeń majątku? — Nie, nie, zadawalniam się tem, co posiadam i nic od nikogo nie potrzebuję... Ale naprawdę, cała ta historya jest tak zabawna, że nie mogę wstrzymać się od śmiechu.
W istocie śmiał on się, ale z widocznem rozdrażnieniem i niepokojem, gdyż przyzwyczajony myśleć zawsze tylko o sobie, nie zdążył jeszcze zastanowić się, o ile cała ta historya może mu przynieść szkodę lub pożytek. Po chwili milczenia mimowoli wyrwało mu się zdanie, wymownie myśl jego malujące:
— W gruncie rzeczy kpię sobie z tego!
Podniósł się z miejsca, przeszedł do sąsiedniego pokoju, zkąd powrócił po chwili i gładząc paznogcie szyldkretowym nożykiem, dorzucił:
— Ostatecznie, co pani myśli zrobić z tym potworem? Niepodobna przecież wtrącić go do Bastylii, jak „Maskę żelazną“.
Wtedy dopiero pani Karolina wspomniała o rachunku Méchainowej, przedstawiła swój zamiar umieszczenia Wiktora w „Domu pracy“ i zwróciła się do niego z prośbą o pożyczenie dwóch tysięcy franków.
— Chciałabym, aby ojciec pański nie dowiedział się teraz o tem a nie wiem, do kogo oprócz pana udać bym się mogła. Musisz pan pożyczyć tymczasem te pieniądze.
Ale Saccard odmówił bez ogródki.
— Ojcu nigdy w życiu ani grosza nie pożyczę! Czy wie pani, iż przysięgłem sobie, że gdyby ojciec potrzebował solda dla zapłacenia za przejście przez most, jeszczebym mu nie przyszedł z pomocą. Niech mi się pani nie dziwi!... Bywają nieraz na świecie głupstwa do przesady posunięte, a ja nie chcę okryć się śmiesznością.
Pani Karolina ze zdziwieniem patrzyła na Maksyma zmieszana tem, czego ze słów jego domyślać się musiała. W naglącej tej chwili nie miała ani czasu, ani ochoty do żądania bliższych wyjaśnień.
— A mnie? — spytała nagle — czy mnie osobiście pożyczyłbyś pan te dwa tysiące franków?
— Pani... pani.. — wahająco powtarzał Maksym, nie przestając gładzić paznogci i wpatrując się w nią bystrym wzrokiem, jak gdyby chciał przejrzeć do głębi jej serca.
— Pani... to co innego — dokończył wreszcie — pani nie mogę odmówić... Zresztą pani posiadasz tyle zręczności, że niezawodnie zmusisz go do oddania.
Potem wyjął z biurka dwa błękitne banknoty po tysiąc franków i oddając je pani Karolinie, ujął obie jej ręce i uścisnął je serdecznie z poufałością pasierba, życzliwie dla macochy swej usposobionego.
— O! pani łudzi się co do mego ojca!.. Proszę mi nie zaprzeczać, nie mam bynajmniej zamiaru wdzierać się w wasze stosunki... Doprawdy, kobiety są dziwnemi istotami, poświęcenie stanowi dla nich nieraz rozrywkę i dobrze czynią, poświęcając się, bo każdy powinien ubiegać się o to, w czem przyjemność znajduje... Ale gdyby pani zauważyła kiedykolwiek, że dobroć pani nie jest należycie ocenioną, proszę zwrócić się do mnie a pogadamy o tem.
Wsiadłszy znów do dorożki, pani Karolina odurzona jeszcze ciepłą atmosferą panującą w mieszkaniu Maksyma i zapachem heliotropu, którym przesiąkło całe jej ubranie, drżała z obawy, jak gdyby zamknęły się za nią drzwi podejrzanej jakiejś miejscowości. Dziwną trwogę wzbudzały w niej zagadkowe słowa Maksyma, szydercze naigrawanie się jego z ojca — naigrawanie, które zwiększało jej podejrzenia co do tajemniczej przeszłości Saccarda. Ale zadowolona ze zdobycia pieniędzy, o niczem więcej wiedzieć teraz nie chciała. Uspokoiwszy się trochę, zaczęła układać w myśli plan dnia jutrzejszego, tak aby przed nadejściem wieczoru mogła wyrwać dziecko z tej otchłani zepsucia.
To też od rana wybiegła z domu, gdyż trzeba było załatwić mnóstwo formalności, aby uzyskać przeświadczenie, że jej protegowany zostanie przyjętym do „Domu pracy“. Stanowisko jej jako sekretarza rady nadzorczej, do której założycielka, księżna Orviedo, powołała dziesięć pań — ułatwiło jej przezwyciężenie wszystkich tych trudności i popołudniu mogła już pojechać po Wiktora. Zabrawszy z sobą porządne ubranie, pojechała przejęta niepokojem, że chłopiec, który słyszeć nawet nie chciał o szkole, będzie stawiał opór jej woli. Méchainowa, uprzedzona bilecikiem o jej przybyciu, oczekiwała na nią przed domem i zaraz na wstępie nie bez wzruszenia zawiadomiła ją o tem, co tu zaszło od dnia poprzedniego. Oto Eulalia skonała nagle w nocy.. doktór nawet nie wiedział dokładnie na co umarła... może na apopleksyę a może też skutkiem zepsucia krwi. Najokropniejsze było to, że Wiktor, śpiący z nią razem, nie wiedział w ciemności, że umarła i domyślił się prawdy dopiero wtedy, gdy poczuł obok siebie zimne i sztywne jej ciało. Resztę nocy przepędził u Méchainowej, ogłupiony niespodzianą tą przygodą i takim strachem przejęty, że ubrał się bez oporu a nawet okazał pewne zadowolenie, gdy mu powiedziano, że będzie mieszkał w domu, przy którym znajduje się duży ogród. Teraz nic go już tutaj nie zatrzymywało, skoro — jak mówił — „tłusta baba zgnije do reszty w dole“.
Jednakże Méchainowa, dając pokwitowanie z odbioru dwóch tysięcy franków, stawiała znów swoje warunki.
— A zatem pani mi zapłaci resztę za pół roku? Czy tak? W przeciwnym razie będę musiała udać się do pana Saccarda.
Pożegnanie Wiktora ze starą opiekunką nie było zbyt czułem: ona pocałowała go w głowę, on myślał o tem tylko, aby jak najprędzej usiąść w powozie. Przytem Méchainowa wyłajana przez Buscha za to, że zgodziła się przyjąć zaliczkę na rachunek, przeżuwała głucho żal, jakiego doznawała, widząc, że zakładnik z rąk jej się wymyka.
— Mam nadzieję, że pani postąpi ze mną uczciwie — mówiła jeszcze — bo inaczej mogłaby pani gorzko tego pożałować.
W drodze do „Domu praoy“ położonego przy bulwarze Bineau, pani Karolina nie mogła wyciągnąć z Wiktora nic, prócz kilku wyrazów bez związku. Chłopak pożądliwym wzrokiem pożerał drogę, szerokie aleje, przechodniów i wspaniałe domy. Nie umiał on wcale pisać, zaledwie czytał trochę, gdyż zwykle uciekał ze szkoły i włóczył się po wałach miejskich. W twarzy tego przedwcześnie dojrzałego dziecka odbijały się niepohamowane żądze i gwałtowna chęć użycia, zwiększone nędzą oraz ohydnemi przykładami wśród których wzrastał. Na bulwarze Bineau żywszy, dziki blask zapałał w jego oczach, gdy wysiadłszy z dorożki, przechodził przez główny dziedziniec, po obu stronach którego stały budynki, stanowiące na prawo pomieszczenie chłopców, na lewo zaś — dziewcząt. Wzrok jego pałający ciekawością dostrzegł już owe rozległe place wysadzane pięknemi drzewami, owe wykładane fajansem kuchnie, z których przez otwarte okna rozchodziła się woń mięsiwa, owe sale jadalne zdobne w marmury, długie i wysokie jak nawy kościelne — słowem cały ów przepych królewski, którym księżna uparcie trwając w postanowieniu powetowania krzywd, otoczyć chciała ubogich. Minąwszy wreszcie dziedziniec i wszedłszy do tej części gmachu, gdzie mieściła się administracya, prowadzony z biura do biura, w celu dopełnienia zwykłych formalności przyjęcia, przysłuchiwał się z radością stukaniu swoich nowych butów po olbrzymich korytarzach, po prawdziwie pałacowych schodach, oblanych potokami światła i powietrza. Nozdrza drżały mu z chciwości... wszak wszystkiego tego jak swojej własności używać będzie!
Pani Karolina zmuszona raz jeszcze zejść na dół dla podpisania jakiegoś papieru, kazała mu iść innym korytarzem i doprowadziła go do oszklonych drzwi, przez które zobaczył kilkunastu chłopców w swoim wieku stojących przy warsztatach i uczących się snycerstwa na drzewie.
— Widzisz — rzekła pani Karolina — ci chłopcy pracują, bo każdy musi pracować, jeżeli obce być zdrowym i szczęśliwym... Wieczorami odbywają się lekcye a mam nadzieję, że i ty będziesz grzeczny i dobrze się będziesz uczył. Wszak mnie nie zawiedziesz, nieprawdaż? Od ciebie tylko, moje dziecko, zależy, aby cię kiedyś spotkała taka przyszłość, o jakiej pewnie nigdy nie marzyłeś.
Wiktor gniewnie zmarszczył czoło, słowa nie odpowiedział a oczy jego, iskrzące się jak ślepia młodego wilczka, spoglądały z ukosa na ten zbytek, z pożądliwością, któraby przed rozbojem się nawet nie cofnęła. Ach! posiąść to wszystko ale bez trudu, bez pracy! zdobyć siłą kłów i szponów a potem napaść się tem do syta! W tej chwili był to już tylko buntownik, więzień knujący zamysły kradzieży i ucieczki.
— No, teraz wszystko jest już w porządku — rzekła znowu pani Karolina. — Chodźmy więc na górę do łazienki.
W „Domu pracy“ panował zwyczaj, że każdy nowo przyjęty wychowaniec musiał przedewszystkiem iść do kąpieli. Łazienki mieściły się na górze, w pokoikach przylegających do infirmeryi, która składała się z dwóch sal: jednej dla chłopców a drugiej dla dziewcząt. Obok infirmeryi znajdował się skład bielizny. Sześć sióstr miłosierdzia królowało zarówno w tym składzie pełnym głębokich szaf o trzech półkach jak i w infirmeryi jasnej, wesołej i z wzorową czystością utrzymywanej. Panie należące do rady nadzorozej przychodziły tu często po południu na godzinkę, nietyle dla kontroli, ile w chęci przyłożenia się osobistem poświęceniem do popierania szlachetnej tej instytucyi.
I teraz oto hrabina de Beauvilliers, oraz jej córka znajdowały się w sali, położonej między infirmeryami. Hrabina przyprowadzała tu niekiedy Alicyę, chcąc jej dać możność czynienia miłosierdzia. Tego dnia Alicya pomagała jednej z sióstr w przygotowywaniu bułeczek z konfiturami dla dwóch powracających do zdrowia dziewczynek, którym pozwolono zakosztować tego przysmaku.
— A! oto nowy nasz przybysz! — odezwała się hrabina, zobaczywszy Wiktora, któremu kazano poczekać tutaj, dopóki kąpiel nie będzie przyrządzona.
Zazwyczaj zachowywała się ona bardzo obojętnie względem pani Karoliny, witała ją zaledwie lekkiem skinieniem głowy, lękając się może zawiązania sąsiedzkich stosunków. Ale ten chłopiec przez nią wprowadzony, poczciwe i serdeczne zainteresowanie się nim, wzruszyło ją zapewne i przełamało lody. Zaczęła się więc między obu paniami rozmowa prowadzona półgłosem.
— Gdyby pani wiedziała, z jakiego piekła go wyrwałam! — mówiła pani Karolina. — Polecam go pobłażliwości i sercu pani, tak jak będę się starała polecić go wszystkim opiekunom i opiekunkom naszego zakładu.
— Czy on ma rodziców? Czy pani zna go bliżej?
— Matka jego już nie żyje, nie ma więc nikogo... oprócz mnie.
— Biedny chłopiec! Boże, ileż to nędzy jest na tym świecie!
Podczas tej rozmowy, Wiktor nie spuszczał oka z bułek leżących na stole. Wyraz dzikiej pożądliwości malował się w jego spojrzeniu; spoglądał chciwie na konfitury, przyglądał się szczupłym, białym rękom Alicyi, długiej jej szyi, całej wątłej postaci dziewicy, która więdła w daremnem oczekiwaniu chwili zamążpójścia. Ach! gdyby tu nikogo więcej nie było, z jakąż radością palnąłby ją głową w brzuch, aż by się zatoczyła pod ścianę a tymczasem złapałby wszystkie te bułki! Zauważywszy pełen pożądliwości wzrok chłopca, Alicya porozumiała się spojrzeniem z siostrą miłosierdzia.
— Czy chce ci się jeść, moje dziecko? — spytała.
— Tak.
— A lubisz konfitury?
— Tak.
— Chciałbyś pewnie, żebym ci przygotowała ze dwa kawałki bułki z konfiturami i żebym ci je dała po wyjściu z kąpieli?
— Tak.
— I lepiej by ci smakowało, gdybyś dostał mały kawałek bułki a dużo konfitur, prawda?
Alicya śmiała się i żartowała; Wiktor zaś siedział poważny, z otwartemi ustami, pożądliwym wzrokiem pożerając i ją i te smaczne rzeczy, które mu obiecywała.
W tej chwili wesołe radosne krzyki rozległy się w około. Była to godzina czwarta, o której rozpoczynała się rekreacya. Ze wszystkich pracowni wysypywały się tłumy chłopców na plac, aby przez pół godziny użyć odpoczynku i odetchnąć świeżem powietrzem.
— Widzisz, moje dziecko — powiedziała pani Karolina, prowadząc Wiktora do okna — chłopcy pracują tutaj, a potem bawią się wesoło. A ty czy lubisz pracować?
— Nie.
— A bawić się lubisz?
— Tak.
— No, to jeśli chcesz się bawić, musisz także pracować... Przyzwyczaisz się do tego i jestem pewna, że będziesz grzeczny i rozsądny.
Wiktor nic nie odpowiedział. Rumieniec radości oblał mu lica na widok tylu rówieśników, wypuszczonych na swobodę, bawiących się i krzyczących wesoło, a oczy powracały wciąż do posmarowanych już bułek, które Alicya układała teraz na talerzu. Tak, obecnie nie pragnął on niczego prócz swobody, ciągłej i nieustannej zabawy!
Dano wreszcie znać, że kąpiel gotowa i zaprowadzono go do łazienki.
— Zdaje mi się, że z tym chłopcem dużo będzie kłopotu — odezwała się łagodnie zakonnica. — Nie dowierzam w ogóle dzieciom, które śmiało w oczy nie patrzą.
— A jednak niebrzydki to chłopaczek! — wtrąciła Alicya. — Sądząc z wyrazu jego oczu, możnaby przypuszczać, że ma już co najmniej osiemnaście lat.
— Istotnie, Wiktor jest bardzo rozwinięty na swój wiek — potwierdziła pani Karolina głosem nieco drżącym.
Przed opuszczeniem zakładu, Alicya chciała jeszcze sprawić sobie przyjemność zobaczenia, z jakim apetytem dziewczynki będą zajadały przygotowane przez nią bułeczki. Jedna z tych chorych zwłaszcza wzbudziła żywe jej zajęcie. Dziesięcioletnia jasna blondynka z rozumnemi oczkami odznaczała się powagą dorosłej osoby; bladą i chorobliwą miała ona cerę, jak w ogóle dzieci na przedmieściach paryzkich wyrosłe. Historya jej była bardzo powszednią. Ojciec, pijak, sprowadzał kochanki z ulicy do domu, aż wreszcie zniknął z jedną z nich; matka rozpiła się i żyła to z jednym, to z drugim z sąsiadów, którzy bili dziewczynkę albo też próbowali ją zgwałcić. Pewnego poranku matka wyrwała ją przemocą z objęć murarza którego dniem przedtem sprowadziła do domu. W upadku swym nawet zachowawszy uczucie miłości macierzyńskiej, błagała sama, aby jej dziecko zabrano i dlatego pozwalano jej od czasu do czasu odwiedzać córkę. I teraz oto przyszła do Domu pracy. Niemłoda już, chuda, o żółtej zwiędniętej twarzy, z zaczerwienionemi od łez powiekami, siedziała przy białem łóżeczku, na którem córeczka jej czyściutko ubrana siedziała wsparta na poduszkach i zajadała bułkę z konfiturami.
Poznała panią Karolinę, którą poprzednio widziała była u Saccarda, gdy przybiegła do niego, błagając o ratunek.
— Ach! droga pani, oto znowu moja biedna Magdusia jest ocalona! To dziecko ma we krwi całe nasze nieszczęście i doktór powiedział, że umrze niezawodnie, jeżeli pozostanie w domu, gdzie ją ciągle szturchano. A tutaj ma spokój, mięso, wino, oddycha świeżem powietrzem... Proszę, niech pani powie temu dobremu panu, że do ostatniej chwili życia błogosławić go nie przestanę.
Łkanie głos jej tłumiło, serdeczna wdzięczność przepełniała serce. Mówiła ona o Saccardzie, gdyż podobnie jak większość rodziców, których dzieci były w Domu pracy, nie znała nikogo, oprócz niego. Księżna Orviedo nie pokazywała się nikomu, on zaś przez czas długi zajmował się gorliwie zaludnianiem tego zakładu, wyciągając nędzarzy z błota i rynsztoków, pragnąc jak najrychlej puścić w ruch tę maszynę miłosierdzia, która po części i jego była dziełem. Przywykły ulegać zawsze pierwszemu popędowi, nieraz z własnej kieszeni rozdawał po kilka franków biednym rodzicom, których dzieciom zapewniał schronienie. Nie dziw też, że dla tych wszystkich nędzarzy był i pozostał jedynem opiekuńczem bóstwem litości.
— Nieprawdaż, że pani mu powie, iż jest na świecie jedna biedna kobieta, która się codzień modli za niego?... Ach! nie jestem pobożna, nie umiem kłamać, nigdy nie byłam fałszywą. Nie! oddawna nie byłam w kościele, bo już my o tem nawet nie myślimy, to na nic się nie przydało, daremne tylko chodzenie i strata czasu. Ale to mi nie przeszkadza wierzyć, że ktoś czuwa nad nami i dlatego lżej mi się robi na sercu, gdy proszę o błogosławieństwo niebios dla takiego zacnego, dobrego człowieka.
To mówiąc, wybuchnęła rzewnym płaczem, łzy spływały po zwiędłych jej policzkach.
— Słuchaj, Magdusiu, słuchaj! — mówiła, szlochając.
Dziewczynka siedząca na łóżku w śnieżnej koszulce z wyrazem radości w oczach zlizywała łakomie konfitury z bułki. Na wezwanie matki podniosła głowę i słuchała uważnie, nie odrywając jednak od ust przysmaku.
— Codzień wieczorem, przed uśnięciem, złożysz rączki i będziesz mówiła: „Wielki Boże, wynagródź pana Saccarda za jego dobroć! daj mu szczęście i długie życie“. Słyszysz, Magdusiu, czy będziesz tak prosiła Boga?
— Będę, mamo.
Podczas następnych kilku tygodni pani Karolina żyła w stanie niewypowiedzianego niepokoju moralnego. Nie wiedziała teraz, co właściwie sądzić powinna o charakterze Saccarda. Historyą urodzenia i porzucenia Wiktora, smutna przeszłość Rozalii zgwałconej na schodach tak brutalnie, że została kaleką, wystawione i nie zapłacone weksle, nieszczęśliwe dziecko pozbawione ojca i wzrastające w błocie — cała ta opłakana przeszłość bólem ściskała jej serce. Siłą woli usuwała z przed oczu te obrazy przeszłości, nie chciała też niedyskretnemi pytaniami dowiedzieć się prawdy od Maksyma. Bezwątpienia wiele tam być musiało win dawnych, które ją strachem przejmowały i które stałyby się dla niej powodem ciężkiej boleści. Potem znów przychodziła jej na myśl ta kobieta, która ze łzami w oczach składała ręce córki do modlitwy za tego samego człowieka. W takich chwilach innym zupełnie wydawał jej się Saccard — wielbiony jak Bóg dobroci, który zbawił dusz tysiące, przejęty energią i zapałem człowieka czynu. W istocie posiadał on te zalety, które podnosiły go do wyżyn cnoty, ilekroć miał przed sobą cel piękny i szlachetny. Po długiej walce wewnętrznej postanowiła wreszcie żadnego o nim nie wydawać sądu, mówiąc sobie — jak przystało rozumnej, oczytanej i myślącej kobiecie — że i on, podobnie jak wszyscy ludzie, posiadał dodatnie i ujemne strony charakteru, lecz jedne i drugie do wysokiej podniesione potęgi.
A jednak dziwny wstyd ogarniał ją znowu na samą myśl, że raz do niego należała. Wspomnienie tej chwili oszołamiało ją zawsze i uspakajała się tem tylko, że to zapomnienie, ten szał niepojęty nigdy już, nigdy się nie powtórzył. Upłynęło już trzy miesiące, podczas których dwa razy tygodniowo odwiedzała Wiktora, aż oto pewnego wieczoru... nieświadomie prawie... znalazła się znów w objęciach Saccarda... Teraz już stanowczo do niego należała... przystała na trwały, regularny z nim stosunek... Cóż za zmiana zaszła zatem w jej sercu? Czyż i ona, jak wiele innych, uległa grzesznej ciekawości? Czy owe mętne, dawne jego miłostki, o których się teraz dowiedziała, rozbudziły w niej zmysłową żądzę użycia? Czy też raczej dziecko to stało się nowym między nimi łącznikiem, powodem zbliżenia się ojca z nią — matką przybraną? Tak, wszystko to musi być tylko wynikiem czułostkowej jakiejś przewrotności.. Tak, to opłakiwana przez lat tyle bezdzietność doprowadziła ją teraz do zupełnego rozstroju woli, skoro wśród tak niezwykłych i wstrząsających okoliczności podjęła się opieki nad dzieckiem tego człowieka. Z dniem każdym coraz niepodzielniej oddawała się Saccardowi, a na dnie tej namiętnej miłości ukrywało się pragnienie macierzyństwa. Zresztą była to kobieta rozsądna i trzeźwo myśląca; godziła się więc z każdym faktem spełnionym, nie tracąc daremnie czasu na tłomaczenie go sobie, na wykrywanie tysiąca zawiłych przyczyn, z których każdy najdrobniejszy fakt powstaje. Takie rozplątywanie nici serca i mózgu, taka subtelna analiza, która — że tak powiem — chciałaby nawet włosek jeszcze na czworo rozkrajać, wydawała jej się li tylko rozrywką odpowiedzią dla dam światowych, nie mających domu do prowadzenia, ani dzieci do kochania. Według niej, rozmyślaniom takim oddawać się mogły przewrotne a rzekomo wykształcone kobiety, które szukają usprawiedliwienia dla swego upadku i znajomością praw ducha osłonić pragną żądze cielesne, wspólne zarówno księżniczkom, jak i dziewkom folwarcznym. Uczona, oczytana, przez czas długi pałająca chęcią poznania olbrzymiego świata i przyjęcia czynnego udziału w sporach filozofów społecznych, żywiła ona bezgraniczną pogardę dla tych „zabawek psychologicznych“, które w dzisiejszych czasach tak często zastępują fortepian i roboty na kanwie i o których mówiła ze śmiechem, że więcej kobiet do upadku przywiodły, niżeli zbłąkanych wprowadziły na drogę obowiązku. To też ilekroć czuła próżnię w sercu, ilekroć spostrzegła, że wola jej się chwieje a trzeźwość sądu paczyć zaczyna, znajdowała zawsze odwagę skonstatowania dokonanego faktu i uznania go bez oporu. Nie traciła nadziei, że praca życiowa zmaże plamę, naprawi zło — podobnie jak soki w ciele dębu krążące zabliźniają ranę, jaką zadała siekiera i z biegiem czasu tworzą nowe drzewo i nową korę. Chociaż teraz wbrew własnej woli stała się kochanką Saccarda, nie będąc pewną, czy go kocha a nawet czy go szanuje, przed własnem sumieniem podnosiła się z tego upadku, uznając go godnym siebie, oddając sprawiedliwość jego zaletom człowieka czynu znamionującym, jego energii w dążeniu do zwycięztwa, jego dobroci i usiłowaniu przyniesienia wszystkim pożytku. Uczucie wstydu, jakie ją pierwotnie ogarniało, znikło teraz zagłuszone wrodzonem każdemu człowiekowi pragnieniem usprawiedliwienia swoich błędów. W istocie stosunek ich na rozsądku oparty wydawał się bardzo naturalnym i spokojnym: on czuł się szczęśliwym, przepędzając z nią wieczory, gdy spracowany nie wychodził z domu; ona uspakajała wzburzone jego nerwy z macierzyńską niemal pieczołowitością. Korsarza tego szerzącego rozboje na bruku paryskim, z sercem wytrawionem i spalonem w tylu operacyach finansowych spotkało teraz niezasłużone szczęście, nagroda skradziona tak jak wszystko, co posiadał, było kradzionem. Tak! niczem nie zasłużył on na to szczęście, aby posiąść na własność tę prześliczną kobietę, młodą i piękną jeszcze, chociaż szron siwizny przypruszył bujne jej włosy, rozsądną, odważną, posiadającą prawdziwie ludzki rozsądek, wierzącą w życie i niezniechęconą, pomimo świadomości, że prąd życia tyle błota z sobą unosi.
Kilka miesięcy upłynęło a wyznać należy, że pani Karolina nie łudziła się, podziwiając energię i ostrożność Saccarda podczas trudnej epoki początkowej działalności Banku powszechnego. Dawne jej podejrzenia o jakieś szachrajskie matactwa, obawy, że ją i jej brata skompromitować może, rozwiały się bez śladu w obec bezustannej jego walki z takiemi trudnościami, istnienia których nawet nie przypuszczała. Widziała go teraz zapracowanego od rana do wieczora, wszędzie obecnego, nie usuwającego się od żadnej roboty, byle tylko zapewnić się, że prawidłowo działa wielka ta nowa maszyna, której koła i tryby skrzypiały jeszcze strasznie, grożąc co chwila rozpadnięciem się w gruzy. Patrząc na taką pracę, podziwiała go i czuła ku niemu bezgraniczną wdzięczność.
W istocie Bank powszechny nie rozwijał się tak świetnie, jak się tego z początku Saccard spodziewał, bo wszystkie wyższe sfery finansowe spoglądały na jego istnienie z niechęcią. Ustawicznie krążyły jakieś złowrogie pogłoski, na każdym kroku powstawały nowe przeszkody, unieruchamiając kapitał, nie pozwalając rzucić się na korzystne a wielkie operacye. To też Saccard uważał sobie za obowiązek zastosować się do tej powolności rozwoju, do jakiej go zmuszano; z najwyższą ostrożnością stąpał naprzód, wybierając miejsca bezpieczne, unikając krętych dróg i wybojów, zanadto zajęty tem, aby nie wpaść w błoto, iżby mógł próbować szczęścia w grze hazardownej. Niecierpliwość go pożerała; z wściekłością dreptał na miejscu jak ognisty rumak, którego zmuszają iść stępa, ale bądź co bądź żadna instytucya kredytowa nie postępowała w początkach swego istnienia tak uczciwie i tak bez zarzutu. Fakt ten wzbudzał wielkie zdziwienie na giełdzie.
Saccard doczekał się wreszcie terminu pierwszego ogólnego zebrania akcyonaryuszów, które oznaczono na dzień 25 kwietnia. Na kilka dni przedtem Hamelin powrócił ze Wschodu, aby przewodniczyć zebraniu, umyślnie w tym celu zawezwany przez Saccarda, który dusił się w tej ciasnej atmosferze. Zresztą inżynier przywoził bardzo pomyślne wieści: udało mu się pozawierać kontrakty z różnemi towarzystwami, które przyrzekły przystąpić do generalnego towarzystwa statków połączonych; miał już w kieszeni koncesye zapewniające towarzystwu francuzkiemu eksploatacyę kopalni srebra w górach Karmelu, nie mówiąc już o banku narodowym tureckim, którego podstawy założył już w Konstantynopolu, a który miał być w przyszłości filią Banku powszechnego. Co się zaś tyczy budowy kolei żelaznych w Azyi Mniejszej, była to sprawa jeszcze niedojrzała, którą należało odłożyć na później; zresztą Hamelin miał tam powrócić natychmiast po zebraniu, w celu prowadzenia dalszych studyów. Uszczęśliwiony Saccard odbył z nim długą naradę, której była obecną i pani Karolina i bez żadnego trudu przekonał ich o konieczności powiększenia kapitału zakładowego, jeżeli się chce podołać wszystkim tym wielkim przedsięwzięciom. Najgłówniejsi akcyonaryusze, których zdania zasięgano, Daigremont, Huret, Kolb, Sédille zgodzili się na to powiększenie, tak że w przeciągu dwóch dni można już było roztrząsnąć propozycyę Saccarda i przedstawić ją radzie zarządzającej w przeddzień ogólnego zebrania akcyonaryuszów.
Specjalne w tym celu zwołanie rady zarządzającej wyglądało istotnie uroczyście. Wszyscy członkowie zarządu zgromadzili się w wielkiej, poważnej sali, przed oknami której wznosiły się odwieczne drzewa ogrodu, należącego do pałacu Beauvilliersów. Zazwyczaj posiedzenia rady zarządzającej odbywały się tylko dwa razy miesięcznie: w połowie miesiąca ważniejsze małe zebranie, na które przybywali tylko rzeczywiści naczelnicy, czynnie zarządzający interesami — i w ostatni dzień miesiąca wielkie zebranie, na którem bywali także niemi figuranci i ci, którzy do ozdoby salonu służyli a zbierali się tutaj po to tylko, aby podpisać papiery i potwierdzić uchwały, na poprzedniem ścisłem zebraniu powzięte. Tego dnia margrabia de Bohain, na którego drobnej arystokratycznej twarzy malował się wiekuiście wyraz znudzenia, zjawił się jeden z pierwszych, świadcząc swem przybyciem o przychylnem usposobieniu całej szlachty francuzkiej. Wicehrabia Robin de Chagot, bodący prezesem rady, człowiek słodki w obejściu i chciwy, miał obowiązek przytrzymywania u wejścia członków nieobeznanych z przedmiotem obrad i komunikowania im szeptem rozkazów dyrektora, będącego tu panem istotnym. Szło mu to z łatwością: każdy nowo wchodzący lekkiem skinieniem głowy przyrzekał uległość i posłuszeństwo.
Nareszcie zagajono posiedzenie. Hamelin przedstawił zgromadzonym sprawozdanie przeznaczone do odczytania na ogólnem zebraniu akcyonaryuszów. Był to długi referat, nad którym Saccard pracował oddawna, a który teraz ułożył ostatecznie w ciągu dwóch dni, dołączywszy doń różne notatki, zebrane przez inżyniera. Pomimo tego jednak słuchał teraz skromnie, twarz jego wyrażała żywe zajęcie, jak gdyby całe to sprawozdanie było zupełnie nieznaną mu rzeczą. Sprawozdanie tyczyło się przedewszystkiem interesów dokonanych od chwili założenia Banku powszechnego: były to wszystko drobne sprawy bieżące, przeprowadzane z dnia na dzień zwykłym banalnym biegiem instytucyj kredytowych. Pomimo tego dosyć znaczne zyski zapowiadały się na pożyczce meksykańskiej, którą wypuszczono przed miesiącem właśnie, po wyjeździe cesarza Maksymiliana do Meksyku. Była to pożyczka zagmatwana, z szalonemi premiami, a Saccard nie posiadał się z wściekłości, że z powodu braku pieniędzy nie mógł zapuścić większych sieci w tę toń mętną. Wszystko to było operacye zwykłe, pospolite, świadczyły jednak o żywotności banku. Za pierwszy peryod eksploatacyi, który obejmował tylko niespełna trzy miesiące — od daty założenia, to jest od 5-go października do 31-go grudnia — przewyżka zysków wynosiła czterykroć sto tysięcy kilkanaście franków, dzięki czemu można było zamortyzować czwartą część kosztów pierwotnego urządzenia, zapłacić akcyonaryuszom pięć od sta i przelać dziesięć od sta do kapitału zapasowego. Oprócz tego członkowie zarządu wzięli zapewnione im ustawą dziesięć od sta i pozostało jeszcze około sześćdziesięciu ośmiu tysięcy franków, którą to sumę zamierzono przelać do następnego peryodu eksploatacyi. Nie było tylko żadnej dywidendy. Rezultaty takie skromne wprawdzie były nieskończenie uczciwe i wzbudzające poważanie dla instytucyi. Co się zaś tyczyło kursu akcyj Banku powszechnego na giełdzie, podniosły się one z pięciuset na sześćset franków powoli, bez gwałtownej zwyżki lub wstrząśnięć, ruchem normalnym, podobnie jak się podnosi kurs walorów wszystkich banków, które używają dobrej sławy. Od dwóch miesięcy już kurs ten pozostawał bez zmiany, nic bowiem nie przyczyniało się do podniesienia go wyżej w zwykłym biegu spraw codziennych, nad załatwianiem których drzemać się zdawała nowo utworzona instytucya.
Sprawozdanie przewodniczącego przechodziło następnie do przyszłości, zapowiadając szybkie rozszerzenie działalności, otwierając szerokie widnokręgi dla niezliczonej ilości nowych a wielkich przedsięwzięć. Hamelin kładł szczególny nacisk na generalne towarzystwo połączonych statków, którego to towarzystwa Bank powszechny miał emitować akcye. Celem tego towarzystwa, posiadającego piędziesiąt milionów franków kapitału, miało być zmonopolizowanie żeglugi na morzu Śródziemnem. W towarzystwie tem połączyłyby się dwa wielkie współzawodniczące z sobą towarzystwa a mianowicie: „la Phocéenne“, którego statki kursowały do Konstantynopola, Smyrny i Trebizondy przez Pireus i cieśninę Dardanelską, oraz „Towarzystwo żeglugi morskiej“, utrzymujące komunikacyę z Aleksandryą przez Messynę i Syryę. Nie liczono już nawet mniejszych firm, któreby także weszły do syndykatu, jako to: „Combarel i S-ka“ do Algieru i Tunisu, „Wdowa po Henryku Lotard“ również do Algieru przez Hiszpanię i Marokko, „Bracia Féraud Giraud“ do Włoch, Neapolu i całego wybrzeża Adryatyku przez Civita-Vecchia. Zespoliwszy w jedno olbrzymie towarzystwo wszystkie kompanie i firmy, współzawodniczące z sobą i podkopujące się nawzajem, można było zawładnąć całem morzem Śródziemnem. Dzięki zcentralizowanym kapitałom, można będzie zbudować wspaniałe okręty, przewyższające wszelkie statki szybkością i wygodnem urządzeniem, następnie zająć się tem, aby okręty te kursowały częściej, wreszcie urządzić nowe przystanie i uczynić Wschód przedmieściem Marsylii. A jakże doniosłego znaczenia nabrałoby towarzystwo, gdyby po ukończeniu kanału Suezkiego można było skierować okręty do Indyj, Tonkinu, Chin i Japonii! Żaden projekt nie przedstawiał nigdy równie rozległych i pewnych szans powodzenia. W dalszym ciągu sprawozdania była mowa o pomocy niesionej Bankowi narodowemu tureckiemu, o którym pomieszczono mnóstwo dokładnych szczegółów, dowodzących technicznie niezachwianej jego pewności. Długi ten wykład o przyszłych operacyach kończył się zapowiedzią, że Bank powszechny przyrzeka poparcie francuzkiemu towarzystwu eksploatacyi kopalni srebra w górach Karmelu, które to towarzystwo posiadało dwadzieścia milionów franków kapitału zakładowego. Analizy chemiczne wykazały, że w próbkach rudy znajduje się znaczny procent czystego kruszcu. Ale stokroć więcej niż wyniki wiedzy technicznej, poetyczny a starożytny urok tych miejsc świętych opromieniał świetnemi blaski zamiar wydobycia tego srebra, które w deszcz cudowny zamieniał. Nie kruszec to, lecz dar boski, jak określił Saccard w szumnym na zakończenie danym frazesie, z którego sam bardzo był zadowolonym.
Nakoniec po wszystkich tych obietnicach świetnej przyszłości, sprawozdanie przechodziło wreszcie do powiększenia kapitału zakładowego. Należy go podwoić, należy go podnieść z dwudziestu pięciu do piędziesięciu milionów. W tym celu proponowano system emisyi jak najprostszy, aby zasady jego każdy z łatwością mógł zrozumieć; należy zatem utworzyć piędziesiąt tysięcy nowych akcyj i ofiarować je sztuka za sztukę posiadaczom pierwszych piędziesięciu tysięcy akcyj, skutkiem czego nawet subskrybcya publiczna byłaby niepotrzebną. Uczyniono wszakże zastrzeżenie, że nowe te akcye liczyć się będą nie po pięćset, ale po pięćset dwadzieścia franków, tak aby owa nadwyżka dwudziestu franków mogła być zaliczoną do kapitału zapasowego, który tym sposobem wyniesie odrazu milion franków. Obciążenie akcyonaryuszów tym drobnym podatkiem było rzeczą słuszną i rozsądną, skoro dawano im tak korzystne pierwszeństwo przed innymi finansistami. Zresztą obowiązkową będzie natychmiastowa wpłata tylko czwartej części każdej akcyi, oraz owej dwudziestofrankowej premii.
Zaledwie Hamelin skończył czytać, głośny szmer zadowolenia rozległ się w całej sali. Znakomicie, doskonale obmyślane! ani jednego zarzutu uczynić niepodobna! Przez cały czas czytania raportu, Daigremont, zajęty pilnem przyglądaniem się swoim paznogciom, uśmiechał się, widocznie myśląc o czem innem; Huret siedział rozparty w fotelu z przymkniętemi oczyma i drzemał, myśląc zapewne, że się znajduje na posiedzeniu parlamentu; bankier Kolb z niewzruszonym spokojem i nie ukrywając tego, co czyni, zapisywał jakieś liczby na arkuszach papieru, które leżały przed nim, podobnie jak przed każdym z członków zarządu. Sédille wszakże bojaźliwy zawsze i nieufny, chciał zadać kilka pytań; co się stanie z akcyami pozostawionemi przez tych akcyonaryuszy, którzy nie zechcą z praw swoich korzystać? Czy towarzystwo zatrzyma je na swój rachunek, co było przeciwnem prawu, skoro wymagana przez prawo rejentalna deklaracya mogła być uczynioną wtedy tylko, gdy kapitał zostanie całkowicie zapisany? Jeżeli zaś towarzystwo zamierza pozbyć się tych akcyj, komu i w jaki sposób spodziewa się je ustąpić? Ale zaledwie fabrykant jedwabiów otworzył usta, margrabia de Bohain, widząc niecierpliwość Saccarda, przerwał mu dalszą mowę i z godnością oświadczył, że co się tyczy tych szczegółów, rada polega w zupełności na zdaniu prezesa i dyrektora, do których ma bezwzględne zaufanie. Wszyscy winszowali sobie powodzenia i posiedzenie zakończyło się ogólnym zachwytem.
Nazajutrz prawdziwie rozczulające manifestacye miały miejsce na ogólnem zebraniu, które się odbyło przy ulicy Blanche, w sali balów publicznych, należącej niegdyś do zrujnowanego obecnie przedsiębiorcy. Przed przybyciem prezesa sala zapełniła się a wszyscy powtarzali bardzo pomyślne wieści, jedną zwłaszcza, którą sobie do ucha szeptano: brat dyrektora, minister Rougon, którego stanowisko podkopywała wzmagająca się wciąż lewica, gotów był popierać Bank powszechny pod warunkiem, aby dziennik towarzystwa „l’Espérance“, były organ katolicki, stanął w obronie rządu. Pewien deputowany z lewicy krzyknął w izbie: „Dzień 2-go grudnia jest zbrodnią!“ a zuchwały krzyk ten rozległ się echem po całej Francyi, budząc z uśpienia sumienie ogółu. Należało wielkiemi czynami na to odpowiedzieć: przyszła wystawa powszechna zwiększy dziesięćkrotnie liczbę interesów, zarobi się grubo na Meksyku, gdy tryumf cesarstwa dojdzie do najwyższej potęgi. W pośród zaś małych akcyonaryuszów, nad zjednywaniem których pracowali Jantrou i Sabatini, śmiano się szczerze z innego deputowanego, któremu podczas rozpraw nad kwestyą wojskowości przyszła oryginalna myśl postawienia wniosku, aby zaprowadzono we Francyi pruski system poborowy. Cała izba wybuchnęła śmiechem: czyżby terroryzm Prus tak dalece zaniepokoił niektóre umysły w skutek zatargów z Danią i pod wrażeniem urazy, jaką Włochy żywiły względem Francyi od czasów Solferina? Szmer rozmów, oraz wrzawa w całej sali panująca ucichły w mgnienia oka, gdy ukazał się Hamelin otoczony urzędnikami. Saccard z większą jeszcze niż na posiedzeniu rady nadzorczej skromnością, usunął się na stronę i zniknął w tłumie. Poprzestawał on tylko na dawaniu hasła do oklasków, potwierdzając sprawozdanie, które przedstawiało zgromadzonym rachunek za pierwszy rok działalności. Sprawozdanie to zostało przejrzanem i przyjętem przez komisyę rewizyjną, która składała się z panów: Lavignière’a i Rousseau, proponując wraz z radą podwojenie kapitału zakładowego. Ogólne zebranie tylko posiadało prawo zadecydowania, czy należy podwoić kapitał, zgromadzeni dali jednomyślnie odpowiedź przychylną, bo wszystkich upoiły miliony Generalnego towarzystwa połączonych statków, oraz Banku narodowego tureckiego. Uznawano zresztą konieczność postawienia kapitału zakładowego w odpowiednim stosunku do powagi i stanowiska, jakie Bank powszechny miał zająć. Projekt eksploatacyi kopalni srebra w górach Karmelu przyjęto z religijnem niemal uwielbieniem. A gdy akcyonaryusze rozeszli się wreszcie, postanowiwszy na zakończenie zapisać w protokóle podziękowanie prezesowi, dyrektorowi i członkom rady nadzorczej, wszyscy marzyli o Karmelu, o tym deszczu cudownym, który spaść miał na Ziemi świętej, okalając ich skronie aureolą chwały niebiańskiej.
We dwa dni później, Hamelin i Saccard wraz z wiceprezesem, wicehrabią de Robin Chagot, udali się na ulicę św. Anny, do rejenta Lelorraina, celem zaregestrowania owego podwyższenia kapitału zakładowego, który został zadeklarowany jako pełnowpłacony. W rzeczywistości jednak około trzech tysięcy akcyj, nieprzyjętych przez akcyonaryuszy, do których prawnie należały, pozostało na własność towarzystwa i takowe przeszły znowu na rachunek Sabatiniego przez prosty zapis buchalteryjny. Była to dawna nieprawidłowość powiększona tylko; byłto tenże sam system polegający na utajeniu w kasach Banku powszechnego pewnej ilości własnych walorów, co stanowiło rodzaj wojennej rezerwy, pozwalającej dyrekcyi spekulować i rzucić się w wir walki giełdowej w razie, gdyby to okazało się potrzebnem.
Hamelin potępiał wprawdzie to nielegalne postępowanie, ostatecznie jednak zdał się w zupełności na Saccarda we wszystkiem, co dotyczyło operacyj finansowych. W tej kwestyi odbyła się między nimi a panią Karoliną długa narada o owych pięciuset akcyach, do wzięcia których Saccard zmusił ich przy pierwszej emisyi, a które teraz podwoiły się naturalnie. Stanowiło to ogółem tysiąc akcyj, przedstawiających pod względem wkładu i premii sumę stu trzydziestu pięciu tysięcy franków. Brat i siostra obstawali przy zapłaceniu tej sumy, tem więcej, że niespodzianie otrzymali oni spadek, wynoszący około trzykroć stu tysięcy franków po ciotce, zmarłej w dziesięć dni po śmierci jedynego syna. Oboje padli ofiarą zaraźliwej gorączki. Saccard pozwolił im wnieść pieniądze do kasy, nie zastanawiając się nawet nad tem, w jaki sposób spłaci własne akcye.
— Ach! ten spadek! — z radością mówiła pani Karolina — to pierwsze prawdziwe szczęście, jakie nas spotyka... Doprawdy, zaczynam wierzyć, że to pan nam szczęście przynosisz... Mój brat dostaje trzydzieści tysięcy franków pensyi, oraz znaczną sumę na koszta podróży a teraz oto tyle pieniędzy spada na nas dlatego zapewne, że ich już nie potrzebujemy... Możemy teraz śmiało powiedzieć o sobie, że jesteśmy bogaci.
Patrzyła na Saccarda wzrokiem pełnym serdecznej wdzięczności i zaufania, zapominając o wszelkich podejrzeniach, tracąc z dniem każdym dawna przenikliwość, w miarę jak coraz więcej przywiązywała się do niego. Pomimo tego jednak, idąc za popędem wrodzonej szczerości, dorzuciła po chwili:
— Bądź co bądź jednak, gdyby te pieniądze zarobione były przezemnie, zaręczam panu, że nie włożyłabym ich w wasze interesy... Ale spadek ten pochodzi od jakiejś ciotki, której nie znaliśmy prawie; zdaje mi się chwilami, że są to pieniądze znalezione na ulicy, niezupełnie uczciwie posiadane, co mnie nawet wstydem przejmuje... Rozumiesz pan, nie przywiązuję do nich wielkiej wagi i dlatego nie zależy mi na tem, czy one nie przepadną.
— Dlatego też właśnie — takimże żartobliwym tonem odrzekł Saccard — pieniądze te rosnąć będą i dadzą wam miliony. Nie ma nic pewniejszego jak stawiać na grę pieniądze skradzione. Najdalej za tydzień sama się pani przekona, jaka będzie zwyżka na giełdzie!
W samej rzeczy Hamelin, którego niespodziane okoliczności zmusiły do opóźnienia wyjazdu, nie mógł wyjść ze zdziwienia, widząc, jak nagle podniosły się akcye Banku powszechnego. W ostatnich dniach maja, przy końcomiesięcznej likwidacyi, kurs akcyj doszedł przeszło do siedmiuset franków. Było to zwykłe następstwo, wynikające zawsze z powiększenia kapitału, ów zwrot klasyczny, sposób popędzenia fortuny, peryod galopu kursów za każdą nową emisyą. Ale przyczyniała się też do niego i rzeczywista doniosłość przedsięwzięć, jakie bank zamierzał wytworzyć: wielkie żółte afisze porozlepiane po całem mieście a zwiastujące bliską eksploatacyę kopalni srebra w górach Karmelu, wprowadzały ostateczny zamęt w umysłach ogółu, rozniecały pewnego rodzaju upojenie, niepohamowaną namiętność, która wzmagając się nieustannie, miała wreszcie w zupełności zagłuszyć głos rozsądku. Cesarstwo stanowiło wyborny ku temu grunt, użyźniony rozbudzonemi żądzami — grunt w wysokim stopniu sprzyjający rozwojowi tych szalonych skoków spekulacyi, które co lat dwadzieścia zawalają i zatruwają giełdę, pozostawiając po sobie krew i ruiny. Mnóstwo podejrzanych stowarzyszeń rodziło się już jak grzyby po deszczu, wielkie towarzystwa zaczynały przyjmować udział w ryzykownych operacyach finansowych, zacięta gorączka gry ogarniała wszystkich w pośród całej świetności rządów Cesarstwa, w pośród blasku rozkoszy i przepychu, którego najświetniejszą a kłamliwą apoteozą miała być wystawa powszechna.
A w tym szale ogarniającym tłumy, w natłoku mnóstwa innych doskonałych interesów, nastręczających się na bruku ulicznym, Bank powszechny ruszał nareszcie w drogę, jak potężna maszyna mająca wszystkich oszołomić i zgruchotać wszystko — maszyna, którą rozgrzewano nad miarę nicierpliwemi rękoma, nie pomnąc, że ściany jej pęknąć wreszcie mogą.
Po wyjeździe brata na Wschód, pani Karolina, pozostawszy sama z Saccardem, powróciła z nim do stosunku serdecznej, małżeńskiej niemal zażyłości. Pomimo zmiany, jaka zaszła w położeniu majątkowem ich obojga, zarządzała ona jak dawniej jego domem, starając się zaprowadzić wszelkie możliwe oszczędności. Pogodna zawsze i spokojna, odznaczała się niezamąconą równością usposobienia. Jedna tylko rzecz ją niepokoiła, jeden tylko dręczył ją wyrzut sumienia — niepewność, co uczynić z Wiktorem, czy i nadal jeszcze ukrywać przed ojcem jego istnienie? W „Domu pracy“ wszyscy byli z niego bardzo niezadowoleni. Czyż teraz, po upływie owych sześciu miesięcy próby, miała pokazać ojcu tego potwora, który nie wyrzekł się dotąd ani jednego z ohydnych swoich nałogów? Wątpliwości te były dla niej powodem prawdziwej boleści.
Pewnego wieczoru już była zdecydowaną wyjawić całą prawdę. Saccard, który trapił się nieustannie szczupłością lokalu zajmowanego przez Bank powszechny a nie miał jeszcze odwagi zaproponować budowę wspaniałego gmachu, namówił radę nadzorczą do wynajęcia parteru w domu sąsiednim, celem powiększenia biur. Teraz więc znowu kazał przebijać drzwi, wyrzucać ściany i ustawiać nowe kratki. Pani Karolina wracała właśnie z „Domu pracy“, zrozpaczona postępowaniem Wiktora, który w przystępie gniewu o mało nie odgryzł ucha jednemu z towarzyszów. Spotkawszy Saccarda na dziedzińcu, prosiła go, aby poszedł z nią do mieszkania.
— Mam ci cóś ważnego do powiedzenia, mój drogi przyjacielu.
Ale gdy Saccard wszedł w surducie powalanym wapnem, zachwycony nowym pomysłem oszklenia dziedzińca w sąsiednim domu, zabrakło jej odwagi zatrucia mu dnia wyjawieniem strasznej tej tajemnicy. Nie! lepiej poczekać jeszcze!... przecież ten nicpoń musi się kiedyś poprawić!.. Wobec boleści innych, pani Karolina zawsze była bezsilną.
— Właśnie o tym dziedzińcu chciałam pomówić z tobą — rzekła ostatecznie. — Dziwna rzecz! i mnie także ta sama myśl przychodziła.
Redakcya dziennika „l’Espérance — tego katolickiego organu, kupionego przez Saccarda w skutek propozycyi Jantrou — mieściła się przy ulicy św. Józefa, w starym wilgotnym domu, w głębi dziedzińca na pierwszem piętrze. Z przedpokoju wchodziło się w długi korytarz, w którym gaz się palił od rana do późnej nocy; ztąd na lewo znajdował się gabinet redaktora Jantrou, oraz drugi pokój, który Saccard zachował dla siebie; na prawo zaś — wspólny salon redakcyi, gabinet sekretarza i kilka jeszcze pokojów przeznaczonych dla innych współpracowników. Po drugiej stronie sieni wchodowej mieściła się kasa i administracya połączona z redakcyą wewnętrznym korytarzem.
Tego dnia Jordan, siedząc w wspólnym salonie, kończył z pośpiechem pisanie jakiejś kroniki. Umyślnie przyszedł wcześniej niż zwykle, aby mu nie przeszkadzano w pracy. Gdy czwarta wybiła, podniósł się i wyszedł na korytarz, gdzie woźny redakcyi, Dejoie, przy świetle gazu — palącego się tutaj, pomimo iż był to dzień czerwcowy, jasny i pogodny — czytał z wielkiem zajęciem biuletyn giełdowy, o którego treści chciał się dowiedzieć przed innymi.
— Słuchaj-no, Dejoie, czy to pan Jantrou przyszedł przed chwilą?
— Tak, proszę pana.
Młody człowiek zawahał się chwilę, chmura poważnej troski zasępiła mu czoło. W trudnych początkach szczęśliwego pożycia małżeńskiego dawne długi trapiły go srodze i chociaż szczęśliwym trafem znalazł ten dziennik, w którym mógł pomieszczać swoje artykuły, niedostatek czuć się dawał w domu, tembardziej że nałożono mu areszt na pensyę, a dziś — jakby na domiar złego — musiał płacić nowy weksel pod grozą zajęcia mebli przez komornika. Dwa razy już bezskutecznie udawał się z prośbą o zaliczkę do redaktora, lecz ten odmawiał stanowczo, wymawiając się aresztem położonym na pensyę.
Po chwili wahania, zdecydował się jednak i zmierzał już ku drzwiom, gdy woźny dodał:
— Ale, proszę pana, pan redaktor nie jest sam.
— Któż tam jest?
— Pan redaktor przyszedł tu z panem Saccardem i pan Saccard powiedział mi najwyraźniej, abym nie wpuszczał nikogo oprócz pana Hureta, na którego czeka.
Jordan odetchnął swobodniej, zadowolony z tej przymusowej zwłoki, bo każda prośba o pieniądze sprawiała mu niewypowiedzianą przykrość.
— Dobrze, pójdę tymczasem skończyć artykuł. Daj mi znać, jak tylko pan redaktor będzie wolny.
Zawrócił się już, gdy Dejoie zatrzymał go znowu:
— Czy pan wie, że akcye Banku powszechnego podniosły się do 750? — zapytał rozpromieniony.
Młody człowiek lekceważąco machnął ręką na znak, że kwestya ta jest mu najzupełniej obojętną i powrócił do sali redakcyjnej.
Codzień prawie po giełdzie Saccard wstępował do redakcyi i niejednokrotnie nawet w przeznaczonym dla siebie pokoju przyjmował rozmaitych interesantów, załatwiając z nimi ważne a tajemnicze sprawy. Co się tyczy Jantrou, oficyalnie był on tylko redaktorem „l’Espérance“, gdzie pomieszczał artykuły polityczne, dowodzące literackiego wykształcenia, kwiecistym stylem pisane, „przyprawne solą attycką“, jak przyznawali nawet przeciwnicy pisma. Oprócz tego mówiono pocichu, że jest on agentem Saccarda i że przykłada ręki do różnych spraw bardzo delikatnej natury. Pomiędzy innymi on to wytworzył szeroki rozgłos Bankowi powszechnemu. Z pośród niezliczonego mnóstwa małych dzienników, których ilość wzmagała się nieustannie, wybrał i nabył na własność kilkanaście. Najlepsze z nich należały do dość podejrzanych domów bankowych a trzymały się bardzo prostej taktyki, polegającej na tem, że naznaczano cenę prenumeraty w ilości dwóch lub trzech franków rocznie, to jest w sumie niewystarczającej nawet na pokrycie kosztów przesyłki; wynikające ztąd straty wynagradzano sobie na handlu pieniędzmi i walorami klientów, których ów dziennik sprowadzał. Pod pretekstem ogłaszania kursów giełdowych, tabel losowań pożyczek oraz innych wskazówek technicznych, potrzebnych małym kapitalistom, zaczynały stopniowo wsuwać się reklamy, zrazu skromne i umiarkowane, potem już bezczelne, miary ni granic nie znające, z całym spokojem szerzące ruinę w pośród zbyt łatwowiernych prenumeratorów. Z pośród całej tej falangi dwóchset czy też trzechset wydawnictw, podkopujących w ten sposób kraj i społeczeństwo, Jantrou, kierując się delikatnym swym węchem, wybrał te, które dotąd mniej od innych okłamywały i mniej były zdyskredytowane. Niezadawalając się tem, miał on nieustannie na myśli stokroć grubszy interes a mianowicie kupno dziennika, „la Cote financière“, które od lat dwunastu posiadało opinię pisma bardzo uczciwie prowadzonego, ale na nieszczęście, za uczciwość tę drogo sobie płacić kazało. Jantrou czekał zatem chwili, w której Bank powszechny dość na to będzie bogatym i zajmie takie stanowisko, aby po rozgłośnych przygrywkach ostatnia trąba ta zabrzmieć wreszcie mogła hymnem tryumfu i zwycięztwa. Usiłowania jego nie ograniczały się zresztą na gromadzeniu całego zastępu dzienników, które w każdym numerze głosiły pokornie sławę działalności Saccarda; wchodził on w tajemne układy z większemi pismami politycznemi i literackiemi, pomieszczał w nich przychylne wzmianki, za które brał stale umówioną cenę od wiersza — zapewniał sobie ich pomoc przez podarunki akcyj za każdą nową emisyą. Zbytecznem byłoby rozwodzić się dłużej nad szczegółami codziennej walki, którą pod jego rozkazami prowadzono w „l’Espérance“ nie za pomocą gwałtownych sporów lub pochlebstw bezwzględnych ale drogą wyjaśnień, utarczek nawet. Słowem Jantrou nie zaniedbywał żadnych środków, aby stopniowo zawładnąć całym ogółem i zdusić go umiejętnie.
Tego dnia Saccard przyszedł do redakcyi, aby pomówić z Jantrou o sprawach dotyczących samego dziennika. W porannym numerze pomieszczono artykuł Hureta, wychwalający z taką przesadą mowę, jaką Rougon wypowiedział był poprzedniego dnia w izbie, że oburzony Saccard postanowił rozmówić się ostro z deputowanym i w tym właśnie celu czekał teraz na niego. Cóż to znowu? czyliż on jest na żołdzie brata? czy ktokolwiek płaci mu za to, aby sprzeniewierzać się miał tendencyi dziennika i zapełniał go bezgranicznemi pochwałami dla każdego kroku ministra? Wzmianka o tendencyi dziennika wywołała ironiczny uśmiech na ustach Jantrou. Przekonawszy się, że burza nie na jego spadnie głowę, redaktor słuchał z niewzruszonym spokojem, przyglądając się z uwagą swoim paznogciom. Z całym cynizmem dziennikarza pozbawionego wszelkich złudzeń, żywił on wysoką pogardę dla literatury, nie dbał ani o pierwszą, ani o drugą, jak mawiał, wskazując na szpalty dziennika, na których mieściły się jego nawet artykuły. Ogłoszenia jedynie zajmowały go żywiej. Jantrou ubierał się teraz bardzo starannie: nosił zwykle obcisły, elegancki surdut, w butonierce miewał bukiecik kwiatów o bardzo jaskrawych barwach, latem ukazywał się w paltocie z jasnego materyału, zimą zaś w futrze, które kosztowało sto luidorów. Specyalną wagę przywiązywał do uczesania, cylinder jego lśnił się zawsze jak lustro. Pomimo tej elegancyi, uderzał jednak dziwny brak harmonii; patrząc na niego, doznawało się niemiłego wrażenia; z pod eleganckiego ubrania przeglądał brud dawnego profesora, który spadł z liceum na giełdę paryską. Zdawałoby się, że skóra Jantrou była nawskróś przesiąkniętą ohydnemi brudami, które przez lat dziesięć wycierał. Podobnie też jego sposób obejścia — pomimo zarozumiałej pewności siebie — odznaczał się niejednokrotnie pokorą: płaszczył się on i co chwila usuwał na drugi plan, jak gdyby przejęty obawą, że znowu — jak niegdyś — kopną go nogą i za drzwi wyrzucą. Zarabiając sto tysięcy franków rocznie, wydawał dwa razy tyle, nie wiadomo na co, bo nie słyszano nigdy, aby miał kochankę. Prawdopodobnie musiał on ukradkiem oddawać się jakiemuś ohydnemu nałogowi, skutkiem czego zapewne odebrano mu nauczycielską katedrę. Zresztą wódka podkopywała stopniowo jego siły, szerząc dalej dzieło zniszczenia, rozpoczęte niegdyś w brudnych kawiarniach a prowadzone teraz dalej w zbytkownie urządzonych resursach. Resztki włosów wypadały mu z głowy, ogołacając czaszkę i twarz, której jedyną ozdobę stanowiła teraz czarna wachlarzowato rozczesana broda, nadająca mu pozór przystojnego mężczyzny. Gdy Saccard wspomniał znowu o tendencyi dziennika, Jantrou przerwał mu natychmiast, czyniąc ręką ruch wyrażający znużenie człowieka, który nie lubi tracić czasu na bezpożyteczne wybuchy gniewu i pragnąłby pomówić o poważniejszych sprawach, zanim Huret nadejdzie.
Od pewnego czasu Jantrou nosił się z myślą rozpoczęcia nowych wydawnictw. Przedewszystkiem zamierzał napisać niewielką — z dwudziestu stronic co najwyżej złożoną — broszurę o wielkich przedsięwzięciach Banku powszechnego. Broszura ta miała być ujętą w formę powieściową i napisana stylem bardzo przystępnym, tak aby można zalać nią całą prowincyę i sprzedawać za bezcen w najodleglejszych zakątkach kraju. Następnie myślał on o utworzeniu agencyi, którąby redagowała biuletyny giełdowe dla rozsyłania ich do kilkudziesięciu — stu blisko — główniejszych dzienników prowincyonalnych. Jantrou dowodził, że możnaby posyłać im te biuletyny darmo lub za najniższą możliwie cenę, żeby tym sposobem posiąść wkrótce broń potężną, siłę, z którą wszystkie współzawodniczące domy bankowe liczyćby się musiały. Znając Saccarda, podsuwał mu swoje pomysły dopóty, dopóki dyrektor banku nie przyjął ich, nie przyswoił sobie a następnie, rozszerzywszy ich zakres, nie postanowił w czyn ich wprowadzić. Czas upływał niepostrzeżenie; Saccard i Jantrou obliczyli koszta potrzebne na wydawnictwo w następnym kwartale, na subwencye, jakie zapłacić należało wielkim dziennikom, na opłacenie milczenia groźnego dziennikarza, który zamieszczał sprawozdania finansowe instytucyi, współzawodniczącej z Bankiem powszechnym; obliczyli koszt wzięcia w dzierżawę czwartej stronicy jednego z pism najstarszych i najwięcej szanowanych. A w całej ich rozrzutności, w sumach tych, które bez żadnego ładu rzucali na cztery strony świata, przebijała się bezgraniczna pogarda, jaką inteligentni i obrotni ci ludzie żywili względem ogółu, względem ciemnoty tłumu, gotowego dawać wiarę wszelkim baśniom, niepojmującego zawikłanych operacyj giełdowych do tego stopnia, że najbezczelniejsze nawet podszepty wzbudzały powszechny zapał objawiający się gradem nieopatrznie sypanych milionów.
Jordan trudził się nad obmyśleniem pięćdziesięciu wierszy potrzebnych mu do dopełnienia dwóch kolumn, gdy nagle Dejoie go zawołał.
— Ah! czy pan Jantrou jest już teraz sam? — zapytał.
— Nie, proszę pana, ale pańska żona przyszła i chciałaby widzieć się z panem.
Mocno zaniepokojony Jordan wybiegł natychmiast na korytarz. Od kilku miesięcy a właściwie od chwili, gdy Méchainowa dowiedziała się, że on pomieszcza w dzienniku „l’Espérance“ artykuły podpisane swojem nazwiskiem, Busch nie dawał mu ani chwili spokoju, domagając się zrealizowania sześciu weksli po piędziesiąt franków wystawionych niegdyś jakiemuś krawcowi. Chociaż z niemałym wysiłkiem mógłby on jeszcze zapłacić owe trzysta franków, figurujące na wekslach, ale w prawdziwą rozpacz wprowadzały go procenty zaległe od tak dawna, że dług wynosił obecnie siedemset trzydzieści franków i piętnaście centymów. Wszedł jednak w układy z Buschem i zobowiązał się płacić po sto franków miesięcznie, ale i z tego zobowiązania wywiązać się nie mógł, bo w młodem gospodarstwie ciągle zdarzały się naglące a nieprzewidziane wydatki. Dług wzmagał się nieustannie a położenie Jordana stawało się coraz kłopotliwszem i przykrzejszem. W tej chwili właśnie był on bardzo zgryziony i sfrasowany.
— Co się stało? — zapytał, zobaczywszy żonę w przedpokoju.
Młoda kobieta nie zdążyła jeszcze odpowiedzieć, gdy drzwi od gabinetu otworzyły się nagle i na progu stanął Saccard, wołając:
— Słuchaj-no, Dejoie, czy pana Hureta jeszcze nie ma?
— Nie, proszę pana — wybełkotał woźny zaskoczony niespodzianie. — Cóż począć?... nie mogę przecież sprowadzić go prędzej!
Saccard zaklął z gniewu i zatrzasnął drzwi za sobą. Jordan wprowadził żonę do jednego z sąsiednich pokojów i teraz wreszcie mógł zapytać ją spokojnie:
— Powiedz że mi, moja droga, co się stało?
Wesoła i odważna zwykle Marcela, na której pogodnej twarzy ze śmiejącemi się oczyma i karminowemi usteczkami malował się wyraz szczęścia nawet w najcięższych chwilach życia, była teraz wzburzona i przejęta obawą.
— Ach! żebyś ty wiedział, Pawle, jak ja się przestraszyłam!... Podczas twojej nieobecności przyszedł do mnie jakiś szkaradny człowiek... okropnie brudny i brzydki a nawet, o ile mi się zdaje, trochę nietrzeźwy, bo było czuć wódkę od niego... Powiedział on mi, że wszystko już przepadło i że na jutro naznaczono termin wystawienia na licytacyę naszych mebli... Miał on z sobą jakiś papier i chciał koniecznie przylepić go na drzwiach naszego mieszkania.
— Ależ to być nie może! — zawołał Jordan. — Nie doręczono mi żadnego pozwu... muszą być przecież jakieś formalności, których dopełnić należy.
— Ale gdzietam! ty się na tem znasz jeszcze mniej, aniżeli ja... Ile razy przyniosą jakie papiery, nie czytasz ich nawet... Obawiałam się, aby on naprawdę nie przylepił tego wyroku, dałam mu więc dwa franki i co tchu przybiegłam tutaj, aby cię o tem uprzedzić.
Oboje byli zrozpaczeni. Nie ma więc żadnego ratunku! Wszystko przepaść musi i drobne sprzęty, zapełniające ich mieszkanko przy ulicy Clichy i mahoniowe mebelki kryte niebieskim wełnianym rypsem, które przez tyle miesięcy spłacali ratami, z których byli tak dumni, chociaż niejednokrotnie sami żartowali, dowodząc, że są one w brzydkim, mieszczańskim guście! Lubili jednak te sprzęty, gdyż one były świadkami ich szczęścia, począwszy od pierwszej nocy poślubnej; lubili te dwa maleńkie pokoiki takie słoneczne, z takim rozległym widokiem, że można było sięgnąć wzrokiem aż do Mont-Valerien. Ileż to on tam gwoździ powbijał! z jakiemże staraniem ona układała perkalowe portyery, aby nadać mieszkanku pozór artystyczny! Czy podobna, aby im to wszystko zabrano, aby ich wypędzono z tego rozkosznego kącika, w którym nędza nawet była im miłą?
— Posłuchaj — rzekł wreszcie Jordan — zrobię wszystko, co będzie w mej mocy; poproszę, aby mi dano zaliczkę, ale niewiele mam nadziei.
Po chwili milczenia, Marcela powiedziała nieśmiało, co czynić zamierza:
— Powiem ci teraz, co mi przychodziło na myśl!... O! nie zrobiłabym tego nigdy bez twego pozwolenia i dlatego przyszłam tu, aby przedewszystkiem z tobą się rozmówić... Wiesz co, Pawełku, może najlepiej byłoby zwrócić się do moich rodziców?
— O nie! nigdy! — zawołał żywo Jordan — czyż nie wiesz, że nie chcę im nic zawdzięczać?
Wprawdzie państwo Maugendre byli zawsze bardzo uprzejmi dla zięcia, ale obchodzili się z nim chłodno zwłaszcza od chwili, gdy po śmierci jego ojca — który zrozpaczony bankructwem odebrał sobie życie — przystać musieli na małżeństwo córki, której stanowczość pokonała wreszcie ich opór. Oddając mu córkę, postawili upokarzające warunki, a między innemi ten, że nie dadzą ani grosza posagu, bo młody człowiek, trudniący się pracą dziennikarską, niechybnie wszystkoby roztrwonił. Dopiero po ich śmierci córka miała odziedziczyć cały majątek. Oboje młodzi małżonkowie poprzysięgli sobie umrzeć raczej z głodu, aniżeli cokolwiek przyjąć od rodziców oprócz kolacyi, na której bywali zawsze co tydzień w niedzielę wieczorem.
— Słowo ci daję — dowodziła Marcela — że oboje jesteśmy śmieszni z tą naszą dumą. Przecież ja jestem jedynem ich dzieckiem... przecież i tak kiedyś wszystko mi się dostanie... Mój ojciec rozpowiada wszystkim, że na fabryce płócien w la Villette zrobił majątek, który mu przynosi piętnaście tysięcy franków rocznej renty, oprócz tego rodzice mają własny domek z tym pięknym ogrodem, gdzie teraz mieszkają... To nie ma sensu, abyśmy cierpieli taką nędzę, podczas kiedy im na niczem nie zbywa. W gruncie rzeczy oboje byli dla mnie zawsze bardzo dobrzy. Powtarzam ci, Pawełku, że trzeba koniecznie, abym ja poszła do nich.
Stała przed nim uśmiechnięta z odważną minką, z niezłomnem postanowieniem przyniesienia szczęścia ukochanemu mężowi, który pracował tak ciężko, nie mogąc uzyskać od publiczności i krytyków nic więcej, prócz bardzo wyraźnej obojętności i kilku przykrych docinków. Ach! nieraz marzyła ona o tem, aby uzbierać pełną beczkę pieniędzy i jemu je oddać... a on szaleńcem byłby chyba, gdyby się wzdragał przyjąć. Czyż ona nie kocha go nadewszystko? czyż nie jemu wszystko zawdzięcza? W rozmarzonej jej główce snuły się fantastyczne a czarujące opowieści: jak ów Kopciuszek pragnęła zagarnąć skarby królewskiej swej rodziny, złożyć je u stóp ukochanego, zubożałego księcia, dopomódz mu do zdobycia sławy i uznania!
— Mój drogi — rzekła wesoło, obejmując go za szyję — muszę przecież przydać ci się na coś... nie podobna, abyś sam znosił wszystkie przykrości.
Przekonany jej prośbami, Jordan uległ wreszcie. Stanęło na tem, że Marcela pojedzie natychmiast do Batignolles, gdzie rodzice jej mieszkali i że powróci z pieniędzmi, aby Paweł mógł zapłacić dług jeszcze przed wieczorem. Gdy on wyprowadził ją na schody tak wzruszony, jak gdyby niebezpieczeństwo jakieś jej groziło, ujrzeli biegnącego z pośpiechem Hureta, który teraz nareszcie przybywał.
Wracając do sali redakcyjnej, aby dokończyć kronikę, Jordan usłyszał gniewnie podniesione głosy w gabinecie Jantrou.
Czując się potężnym, wszechwładnym panem położenia, Saccard żądał od wszystkich bezwzględnej uległości; wiedział bowiem, że wszystkich trzyma w swej mocy nadzieją zysków, oraz obawą strat w tej wielkiej gonitwie za pieniędzmi, w której oni wraz z nim udział brali.
— Ach! jesteś pan nareszcie! — zawołał, spostrzegłszy Hureta. — Przypuszczam, że siedziałeś pan tak długo w izbie po to, aby wręczyć ministrowi swój artykuł oprawny w złote ramki... Posłuchaj pan, dosyć już tych kadzideł i pochlebstw, któremi go pan obsypujesz. Czekałem tu umyślnie, aby panu powiedzieć, że powinno się to skończyć wreszcie i że odtąd będziesz pan inaczej dla nas pisywał.
Zmieszany ostrą tą wymówką, Huret spojrzał na redaktora, ale ten nie myślał stanąć w jego obronie z obawy, aby nie ściągnąć burzy na samego siebie. Siedział więc, patrząc bezmyślnie przed siebie i rozczesując palcami długą, piękną brodę.
— Jakżeż mam pisywać inaczej? — odezwał się wreszcie deputowany — wszak piszę to właśnie, czegoście sami odemnie żądali... Kupując, l’Espérance“, będący wtedy dziennikiem skrajnie katolickim i rojalistycznym, oraz prowadzącym zaciętą walkę z Rougonem, prosiłeś mnie pan przecież o napisanie całego szeregu artykułów, wysławiających działalność ministra. Mówiłeś mi pan wtedy, że chcesz tym sposobem przekonać brata o przychylnem dla niego usposobieniu, oraz jawnie zamanifestować zmianę tendencyi pisma.
— A ja właśnie czynię panu zarzut, że artykułami swemi stajesz w sprzeczności z tendencyą pisma! — nie posiadając się z gniewu, zawołał Saccard. — Czyż ja zaprzedałem się w niewolę memu bratu? Bezwątpienia, nie zapierałem się nigdy uwielbienia i wdzięczności dla rządów cesarskich, wiem co im zawdzięczamy wszyscy w ogóle, ja zaś w szczególności. Znajduję jednak, że, wykazując popełnione błędy, nie sprzeniewierzamy się rządowi, lecz przeciwnie spełniamy obowiązek wiernych poddanych. Tendencyą naszego pisma jest przywiązanie do dynastyi, ale zupełna niezależność od ministrów i od wszelkich osobistości, które dla osobistych korzyści kręcą się w Tuileries i wydzierają sobie względy dworu.
I Saccard zaczął rozwodzić się nad położeniem politycznem, dowodząc, że cesarz ulega wpływowi złych doradców. Zarzucał Rougonowi utratę dawnej energii i wiary we władzę absolutną, oskarżał go o wchodzenie w układy z pojęciami liberalnemi jedynie w celu pozostania u steru i utrzymania teki ministeryalnej. Bijąc się pięścią w piersi, dowodził, że zasady jego pozostały niewzruszone, że od początku aż do obecnej chwili był zawsze bonapartystą, że był wiernym idei, która stworzyła zamach stanu, że — zdaniem jego — zarówno teraz, jak przed laty — zbawienie Francyi zależy od siły i geniuszu jedynego władcy. Tak, zamiast przykładać ręki do wyniesienia brata na wyższe stanowisko, zamiast dopuszczać do tego, aby cesarz zabijał się coraz to nowemi politycznemi ustępstwami, wolałby raczej drwić z przeciwników dyktatury i zawrzeć przymierze ze stronnictwem katolickiem, aby przeszkodzić nagłemu a łatwemu do przewidzenia upadkowi. Niechże Rougon ma się teraz na baczności, bo „l’Espérance“ może stanąć w obronie interesów Rzymu!
Huret i Jantrou słuchali, nie mogąc wyjść ze zdziwienia, żaden z nich bowiem nie przypuszczał, aby Saccard wyznawał tak gorące przekonania polityczne. Huret ośmielił się wreszcie wystąpić w obronie działalności rządu w ostatnich latach.
— Ba! nic w tem dziwnego, że rząd dąży do swobody... wszak cała Francya popycha go do tego. Cesarz skłania się ku temu, a Rougon musi iść za jego przykładem.
Ale Saccard podnosił już inne zarzuty, nie troszcząc się o to, aby logicznie i konsekwentnie motywować swe rozumowania.
— Zastanówmy się naprzykład nad naszem stanowiskiem względem państw zagranicznych... Niewesoło, niewesoło się dzieje!... Od traktatu w Villafranca i od bitwy pod Solferino, Włochy żywią do nas urazę za to, że nie wytrwaliśmy do końca wojny i nie oddaliśmy im Wenecyi i oto dlaczego weszły w przymierze z Prusami, w nadziei, że Prusy pomogą im pobić Austryę. Niechno tylko wojna wybuchnie a zobaczycie, jaki zamęt powstanie i ile kłopotów spadnie na nas, tembardziej, że, lekceważąc traktaty, jakie Francya podpisała, pozwoliliśmy na to, że Bismark i król Wilhelm zagarnęli księztwa po wojnie duńskiej. Nie ma co mówić, dostaliśmy policzek i teraz nie pozostaje nam nic innego, jak z chrześciańską pokorą nadstawić twarz, aby dostać drugi... O! wojna stanowczo wybuchnąć musi! czy pamiętacie, jak niespodzianie spadły francuzkie i włoskie papiery w przeszłym miesiącu, gdy przypuszczano, że możemy wystąpić jako pośrednicy w sprawie Niemiec? Kto wie, czy za dwa tygodnie pożar wojny nie ogarnie całej Europy!
Huret niewymownie zdziwiony uniósł się, wbrew swemu zwyczajowi.
— Ależ pan wygłaszasz zupełnie takie zdanie, jak dzienniki opozycyjne, a sądzę, że nie życzyłbyś pan sobie, aby nasze pismo wstąpiło w ślady „Siècle“ i innych podobnych dzienników. W takim razie nie pozostałoby nam nic innego, jak tylko powtórzyć za temi pismami, że cesarz zniósł upokorzenie w sprawie księztw i nie położył tamy rozrostowi państwa Pruskiego dlatego tylko, że unieruchomił wszystkie siły wojenne w wyprawie Meksykańskiej... No, możesz pan być dobrej myśli, sprawa z Meksykiem skończona i nasze wojska już wracają. W ogóle, nie rozumiem pana zupełnie... Jeżeli pan chcesz, aby papież utrzymał się w Rzymie, dlaczegóż sądzisz tak surowo pokój przedwcześnie zawarty w Villafranca? Nie ulega wątpliwości, że odzyskawszy Wenecyę, włosi za dwa miesiące najdalej siedzieliby już w Rzymie; wiadomo to panu równie dobrze, jak mnie, a i Rougon wie o tem także, chociaż wygłasza z trybuny wręcz przeciwne poglądy.
— Ach! widzisz pan, jaki to oszust! — wyniośle zawołał Saccard. — Nikt nie ośmieli się wyrządzić krzywdy papieżowi, bo cała katolicka Francya stanie jak jeden mąż w jego obronie... My sami oddalibyśmy mu wszystko, co posiadamy, wszystkie kapitały Banku powszechnego! Mam ja swój projekt... Dajmy zresztą pokój temu, bo jątrzysz mnie pan tak, że gotówbym powiedzieć rzeczy, które pragnąłbym jeszcze utrzymać w tajemnicy!
Coraz więcej zaciekawiony, Jantrou słuchał uważnie, zaczynając wreszcie rozumieć i usiłując wyciągnąć dla siebie korzyść ze słów nierozważnie wyrzeczonych przez dyrektora.
— Ostatecznie — odezwał się Huret — chciałbym wiedzieć, jakiej zasady mam się trzymać w moich artykułach; musimy porozumieć się w tej mierze. Pragniesz pan zbrojnej interwencyi, czy nie? Jeżeli jesteśmy za zasadą narodowości, jakiemże prawem mamy się mieszać w sprawy Włoch i Niemiec? Czy chciałbyś pan, abyśmy stanęli w obronie zagrożonych granic i wypowiedzieli wojnę Bismarkowi?
Ale Saccard, niezdolny dłużej panować nad sobą, zerwał się i wybuchnął gniewem.
— Chcę przedewszystkiem, aby Rougon nie drwił sobie nadal ze mnie! Czyż mało dotąd dla niego uczyniłem? Kupuję pismo należące do najzaciętszych jego nieprzyjaciół, czynię zeń organ przychylny jego polityce, pozwalam wam przez tyle czasu śpiewać na cześć jego hymny pochwalne, a ten łotr ani razu dotąd w niczem mnie nie poparł i dziś jeszcze czekam nadaremnie na jakąkolwiek pomoc z jego strony!
Deputowany ośmielił się wtrącić uwagę, że poparcie ministra dopomogło wielce Hamelinowi na Wschodzie i ułatwiło mu pracę, skutkiem nacisku wywartego na niektóre osobistości.
— Dajże mi pan z tem święty spokój! — przerwał Saccard. — Rougon musiał to uczynić, bo nie wypadało mu postąpić inaczej. Zajmując takie stanowisko, musi zawsze najpierwszy wiedzieć o wszystkiem, a czy kiedykolwiek zawiadomił mnie zawczasu o zwyżce lub zniżce na giełdzie? Ileż to razy polecałem panu, abyś go wybadał! widujesz go pan codzień, a czy dotychczas przyniosłeś mi pan chociażby jedną ważną wiadomość? Nie zadałby sobie przecież wielkiego trudu, gdyby powiedział panu parę słów, którebyś mi pan powtórzył!
— Zapewne, ale on tego nie lubi. Powiada, że są to szachrajstwa, które prędzej czy później na złe wychodzą.
— I pan temu wierzysz? Dlaczegóż on nie ma takich skrupułów w postępowaniu z Gundermanem? Jemu na każdym kroku udziela objaśnień, a wobec mnie gra rolę męża nieposzlakowanej uczciwości.
— Ba! Gunderman, to zupełnie inna rzecz! Oni wszyscy potrzebują Gundermana, bo bez niego nie mogliby wypuścić ani jednej pożyczki.
Saccard tryumfująco klasnął w dłonie.
— No, złapałeś się pan, teraz dopiero prawda na jaw wyszła! Cesarstwo zaprzedało się żydom, ohydnym, cuchnącym tłumom żydostwa. Wszystkie nasze kapitały skazane są na to, aby wpadły w ich zakrzywione szpony. I Bank powszechny runąć musi wobec niezmierzonej ich potęgi.
Teraz dopiero puścił wodze plemiennej nienawiści i nie posiadając się z gniewu, ciskać począł gromy na ten naród oszustów i lichwiarzy — naród, który podobny plugawym pasorzytom od tylu wieków wpija się w ciało ludzkości i krwią jej się tuczy — naród oplwany i pośmiewiskiem okryty a jednak pomimo tylu upokorzeń dążący wytrwale do zagarnięcia pod swą władzę świata całego. I prędzej lub później wzgardzone to plemię stanie się panami świata, dzięki najwyższej, niezwalczonej sile, jaką daje pieniądz. Przedewszystkiem jednak Saccard napadał na Gundermana, ulegając dawnej swej zawiści i niepodobnemu do urzeczywistnienia, lecz szalonemu pragnieniu obalenia jego potęgi. Napadał na niego, chociaż przeczucie mu mówiło, że o tę właśnie zaporę rozbiją się wszystkie jego usiłowania, skoro dzień walki stanowczej nadejdzie... Ach! ten Gunderman!... to prusak w głębi serca, chociaż urodził się i życie całe spędził we Francyi!... Nie stara się on nawet taić swojej sympatyi dla prusaków i nie zawahałby się pomagać im pieniędzmi a kto wie, czy tego potajemnie nie czyni!... Przecież pewnego dnia oświadczył głośno, że jeżeli kiedykolwiek wybuchnie wojna między Prusami a Francyą, to niewątpliwie Francya poniesie porażkę!...
— Dosyć już mam tego! — wołał blady z gniewu — rozumiesz mnie pan, panie Huret? Zechciej-że pan odtąd pamiętać, że skoro mój brat w niczem mi nie pomaga, to ja także wspierać go nie będę... Przynieś mi pan od niego jakie poczciwe słówko... właściwie mówiąc, jakąś ważną wiadomość, któraby nam była użyteczną... a wtedy pozwolę panu znów układać panegiryki głoszące jego sławę. Wszak to, co mówię, jest jasnem?
W istocie było to aż zanadto jasnem. Jantrou — który teraz dopiero zrozumiał, w jakim celu Saccard przywdziewa maskę teoretyka politycznego — zaczął znów spokojnie rozczesywać palcami brodę. Huret zaś — zagrożony w swej przezornej dwulicowości — nie mógł utaić swego zmartwienia, gdyż w obu braciach położywszy nadzieję zrobienia majątku, nie chciałby ściągnąć na siebie niełaski ani jednego, ani drugiego.
— Masz pan słuszność — szepnął wreszcie łagodnym tonem — potrzeba koniecznie jakiegoś hamulca, potrzeba zagłuszyć ten hałas, tembardziej że nikt przewidzieć nie może, jaki będzie przyszły bieg wypadków. Przyrzekam panu najuroczyściej, że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy, aby uzyskać zaufanie tego wielkiego męża stanu... Usłyszawszy od niego chociażby jedną ważną wiadomość, wsiadam natychmiast do dorożki i dzielę się z panem tą zdobyczą.
Odegrawszy już swoją rolę, Saccard przybrał teraz ton swobodny i żartobliwy.
— Przecież ja pracuję nie dla siebie, ale dla was wszystkich, moi drodzy... Mniejsza tam o mnie, zawsze bywałem bez grosza a jednak wydawałem milion franków rocznie. — Po chwili, wracając do spraw dziennikarskich, dorzucił. — Słuchaj-no pan, panie Jantrou, potrzebaby postarać się o to, aby sprawozdania giełdowe były pisane w trochę weselszym tonie... Wierzaj mi pan, należy wtrącić gdzieniegdzie to jakiś dowcip, to znów coś dwuznacznego, publiczność przepada za tem i dowcip zawsze najlepiej trafia jej do przekonania. No cóż? będą dowcipki?
Teraz znów Jantrou uczuł się dotkniętym, szczycił się bowiem elegancyą i wytwornością swego stylu. Rad nie rad, musiał jednak przyrzec, że zastosuje się do woli dyrektora a nawet napoczekaniu wymyślił historyjkę, jakoby parę pięknych kobiet przyrzekło mu, że pozwolą wytatuować ogłoszenia o banku na najbardziej ukrytych częściach swego ciała. Wszyscy trzej uśmieli się serdecznie z tego pomysłu i znów zupełna zgoda zapanowała między nimi.
Tymczasem Jordan, skończywszy wreszcie kronikę, oczekiwał niecierpliwie powrotu żony. Redaktorowie pojedynczych działów schodzili się kolejno, rozmówił się więc z nimi, poczem wyszedł do przedpokoju. Tu niemiłego doznał wrażenia, schwytawszy woźnego Dejoie na gorącym uczynku podsłuchiwania pod drzwiami gabinetu dyrektora, podczas gdy jego córka, Natalia, stała na straży przy drzwiach wchodowych.
— Niech pan tam nie wchodzi — jąkał się zmieszany woźny — pan Saccard jeszcze nie wyszedł. Stanąłem przy drzwiach, bo zdawało mi się, że mnie wołają.
W rzeczywistości jednak starego opanowała niepohamowana żądza zysku, odkąd za pieniądze otrzymane po śmierci żony nabył na własność osiem zupełnie wpłaconych akcyj Banku powszechnego; z gorączkową niecierpliwością wyczekując ciągle wieści o podnoszeniu się ich kursu, przejęty uwielbieniem dla Saccarda — wierzył mu ślepo jak wyroczni. Ilekroć wiedział, że dyrektor jest w redakcyi, nie mógł się oprzeć pragnieniu poznania tajników jego myśli, dowiedzenia się, jakie wyroki wypowiada ten bóg w kole swych powierników. Zresztą gorączkowa ta chęć zysku nie wynikała z egoistycznych pobudek: starzec myślał tylko o swojej córce i nie posiadał się z radości, obliczając, że osiem jego akcyj po kursie siedmiuset piędziesięciu franków dawały mu już zysku tysiąc dwieście franków, która to suma dodana do kapitału stanowiła pięć tysięcy dwieście franków. Niechaj akcye podniosą się tylko o sto franków, a on posiędzie już wtedy owe wymarzone sześć tysięcy franków — posag, którego domagał się introligator, aby pozwolić synowi ożenić się z jego córką. Na tę myśl serce biło mu żywiej, oczy napełniały się łzami, gdy patrzył na to dziecko, które sam wychował, któremu prawdziwą był matką w tem ubogiem a szczęśliwem życiu, jakie wiedli razem, odkąd Natalię odebrał od mamki.
Zmieszany i zaniepokojony, Dejoie mówił dalej, co mu na myśl przychodziło, byle tylko pokryć swe zakłopotanie.
— Natalia, która przed chwilą właśnie przyszła powiedzieć mi dzień dobry, mówiła, że spotkała pańską żonę.
— Tak, proszę pana — dodała młoda dziewczyna — pani Jordan skręciła na ulicę Feydeau... A biegła tak prędko!...
Ojciec pozwalał Natalii wychodzić ile razy jej się podobało, mówiąc, że jest pewnym jej uczciwości. W istocie miał on słuszność, wierząc jej pod tym względem, gdyż dziewczyna była zanadto chłodna i zanadto pragnęła względnego dobrobytu, aby lekkomyślnem postępowaniem narazić miała na zerwanie małżeństwo, od tak dawna ułożone. Szczupła i wysoka, z bladą twarzyczką i dużemi jasnemi oczyma, nadewszystko na tym świecie kochała siebie.
— Moja żona szła na ulicę Feydeau? — ze zdziwieniem zapytał Jordan, przypuszczając, że słuch go myli.
Nie miał jednak czasu pytać o nic więcej, gdyż w tej chwili wbiegła zadyszana Marcela. Jordan zaprowadził ją natychmiast do sąsiedniego gabinetu, ale zastawszy tam redaktora działu sądowego, nie mógł rozmówić się z żoną spokojnie. Wyszedłszy więc ztamtąd, usiedli na ławeczce w głębi korytarza.
— No i cóż?
— Otóż widzisz, mój drogi, wszystko udało się szczęśliwie, ale niełatwo mi to poszło.
Uradowany, Jordan zauważył jednak chmurę smutku na czole żony, która szeptem opowiadała mu teraz szczegóły swej wyprawy. Idąc tu, postanowiła wprawdzie przemilczeć niektóre rzeczy, nie umiała jednak ukryć czegokolwiek przed mężem.
Od jakiegoś czasu państwo Maugendre zmienili się bardzo w postępowaniu z córką. Marcela zauważyła, że rodzice mniej przywiązania jej okazują i że oddają się coraz więcej namiętności gry na giełdzie. Pospolita to i zwykła historya: on otyły, łysy i flegmatyczny; ona wysoka, chuda, zawsze czynna i ruchliwa, dorobiwszy się niewielkiego majątku, mieszkali we własnym domu, znudzeni bezczynnością żyli — względnie do swoich potrzeb — dość dostatnio z piętnastu tysięcy franków procentu pobieranego od kapitału. Odtąd jedyną rozrywkę pana Maugendre stanowiło obliczanie posiadanych pieniędzy. Dawniej oburzał się on na wszelką spekulacyę, wzruszał ramionami z gniewu i litości, ilekroć była mowa o głupcach, którzy pozwalają się okradać w tych oszustwach, równie podłych jak brudnych. Wkrótce jednak, gdy okoliczności zmusiły go do podniesienia dość znacznej sumy, przyszło mu na myśl, aby ją obrócić w kaucye reportowe. Zdaniem jego, nie była to żadna spekulacya, lecz prosta lokacya kapitału a jednak od tej pory codzień przy pierwszem śniadaniu czytał uważnie w dziennikach sprawozdania giełdowe, śledząc różnice kursów. I tu właśnie był początek złego: stopniowo ogarniała go coraz silniejsza gorączka, gdy patrzył na ten taniec walorów, gdy oddychał zatrutem powietrzem gry i z zawiścią myślał o milionach, które w ciągu jednej godziny zdobyć można, podczas gdy on trzydziestoletnią ciężką pracą zebrał zaledwie kilkaset tysięcy franków. Przy obiedzie nie mógł przezwyciężyć pokusy podzielenia się z żoną swemi wrażeniami: opowiadał jej jakieby świetne robił interesy, gdyby nie był poprzysiągł sobie, iż nigdy grać nie będzie; z umiejętną taktyką dowódcy, układającego przy biurku plan bitwy, objaśniał cały bieg operacyi, obracał kapitałami i zawsze odnosił zwycięztwo nad fikcyjnym współzawodnikiem, pochlebiał sobie bowiem, że w kwestyach premii i reportu nikt mu teraz dorównać nie zdoła. Przerażona pani Maugendre oświadczyła, iż wolałaby się utopić, aniżeli być świadkiem tego, aby mąż zaryzykował grosz jeden na te spekulacye. On natychmiast uspokoił jej obawy: za kogóż go bierze?... nigdyby się na to nie odważył. Wkrótce jednak nadarzyła się ku temu sposobność... Od pewnego czasu oboje pałali chęcią postawienia w ogrodzie niewielkiej oranżeryi, któraby kosztowała najwyżej pięć do sześciu tysięcy franków. Pewnego wieczoru pan Maugendre drżącemi ze wzruszenia rękoma położył przed żoną sześć tysięcy franków, mówiąc, że je zarobił na giełdzie. Była to — jak dowodził — gra niepołączona z żadnem ryzykiem, ale bądź co bądź nieuczciwa... nigdy już więcej sobie na to nie pozwoli... teraz uczynił to jedynie przez wzgląd na ową upragnioną oranżeryę. Żona, rozgniewana ale zarazem uszczęśliwiona widokiem pieniędzy, nie śmiała czynić mu wyrzutów. W następnym miesiącu pan Maugendre puścił się na operacye z premią, dowodząc żonie, że niczego się nie obawia, gdyż straty są ograniczone... Zresztą wpośród tych wszystkich szalbierstw można przecież znaleźć niejeden interes uczciwy!.. dlaczegóżby miał być głupcem i patrzyć na to, jak inni osiągają korzyści?... I tak brnąc dalej, zaczął grać na dostawę terminową z początku na małe sumy, potem stopniowo na coraz większe. Pani Maugendre, miotana niepokojem a jednak nie posiadająca się z radości na widok najmniejszego zysku, przepowiadała mu wciąż, że na starość nie będą mieli własnego dachu. Najwięcej jednak kapitan Chave, brat pani Maugendre, oburzał się na postępowanie szwagra. Wprawdzie i on także grywał na giełdzie, nie mogąc się utrzymać z emerytury wynoszącej osiemnaście tysięcy franków, ale któż poszczycić się może taką przenikliwością, jaką on posiada? Na giełdę chodzi tak, jak urzędnik do biura, operuje tylko na gotówkę, zadawalniając się dwunastoma frankami zysku, żadna więc katastrofa spotkać nie może takiej gry skromnej i bezpiecznej. Po wyjściu za mąż Marceli, siostra proponowała mu, aby się przeniósł do nich, gdyż mają za obszerne dla siebie mieszkanie, ale kapitan odmówił, usprawiedliwiając się, że ma swoje przyzwyczajenia i nadewszystko ceni swobodę; zajmował więc w głębi ogrodu przy ulicy Nollet jeden pokój, do którego raz po raz wsuwały się różne postacie kobiece. Wszystkie jego zyski rozchodziły się na ciastka i cukierki dla przyjaciółek. Przy każdej sposobności przestrzegał on szwagra, aby zaniechał gry i raczej rozkoszy życia używał, a gdy rozgniewany Maugendre zapytywał: „A ty?“ — kapitan prostował się dumnie, mówiąc: „O! ja to co innego! ja nie mam piętnastu tysięcy franków rocznej renty!“ Kapitan utrzymywał, że grywa dlatego tylko, iż skąpy rząd żałuje starym weteranom rozkoszy w starości. Najpoważniejszy jego argument przeciwko grze polegał na matematycznem obliczeniu, iż gracz zawsze przegrywa: wygrawszy, musi odliczyć kurtaż i stempel, przegrawszy zaś, ponosi też same ciężary; skutkiem czego gdyby nawet zysk równoważył stratę, gracz wydaje zawsze z własnej kieszeni na kurtaż i stempel. Podatki te na giełdzie paryzkiej tworzą rocznie kapitał osiemdziesięciu tysięcy milionów. Z najwyższem oburzeniem powstawał zawsze na olbrzymi ten podatek ściągany przez państwo, przez kulisierów i meklerów giełdowych.
Siedząc na ławeczce w głębi korytarza, Marcela opowiadała mężowi główniejsze szczegóły powyższej historyi.
— Przedewszystkiem muszę ci powiedzieć, mój drogi, żem się wybrała w złą porę. Mama gniewała się na ojca, czyniąc mu wyrzuty za to, że przegrał jakąś sumę na giełdzie... Zdaje mi się, że ojciec siaduje teraz na giełdzie od rana do wieczora. Doprawdy w głowie mi się to nie mieści, bo dawniej ojciec wierzył tylko w pracę i nie rozumiał, aby można było inaczej zarabiać pieniądze... Jednem słowem, rodzice kłócili się... na atole leżał przed nimi dziennik „La côte financière“, który mama porwała i rzuciła ojcu w twarz, mówiąc, że on nie zna się na niczem i że ona od dawna przewidywała zniżkę. Wtedy ojciec poszedł do swego pokoju, przyniósł numer „l’Espérance“ i chciał jej pokazać artykuł, z którego zaczerpnął wskazówkę... Pełno tam u nich różnych pism, w których grzebią całemi dniami a zdaje mi się, że i mama puszcza się już na spekulacye, chociaż się tak na nie oburza.
Jordan nie mógł się powstrzymać od śmiechu, patrząc na żonę, która pomimo zmartwienia, z wymownemi gestami opowiadała scenę, jakiej przed chwilą była świadkiem.
— Ostatecznie, powiedziałam im co nam grozi i prosiłam, aby nam pożyczyli dwieście franków dla powstrzymania postępowania sądowego. Gdybyś ty był słyszał, z jakiem oburzeniem zawołali oboje: „Co? mamy pożyczyć dwieście franków w chwili, gdyśmy przegrali na giełdzie dwa tysiące?... Czy ty z nas żartujesz, czy też chcesz doprowadzić nas do nędzy?...“ Nigdy jeszcze takimi ich nie widziałam... Mój Boże! a dawniej tacy byli dobrzy, tacy poczciwi dla mnie, oddaliby ostatni grosz, byle tylko sprawić mi przyjemność! Chyba Pan Bóg rozum im odebrał, bo doprawdy trzeba być szaleńcem na to, aby sobie tak dobrowolnie zatruwać stare lata, mogąc żyć spokojnie i szczęśliwie w tym ślicznym domku i używać pieniędzy zdobytych tak ciężką pracą!
— Spodziewam się, żeś nie nalegała dłużej? — wtrącił Jordan.
— I owszem, nalegałam i wtedy dopiero zaczęli napadać na ciebie... Mówię ci wszystko, chociaż postanowiłam nie powtarzać tego, ale nie umiem nic zachować przed tobą w tajemnicy... Oświadczyli mi oboje, że mieli słuszność, przewidując, że niepodobna się utrzymać z pisywania artykułów dziennikarskich i że oboje umrzemy kiedyś z nędzy w szpitalu... Nie mogłam słuchać tego spokojnie, trzęsłam się z gniewu i chciałam już odejść, gdy niespodzianie zjawił się kapitan. Wiesz, że wujaszek zawsze najwięcej mnie kochał. Zobaczywszy go, rodzice umitygowali się trochę, tembardziej że wujaszek z tryumfującą miną zapytał ojca, czy długo jeszcze pozwoli się tak okradać. Wtedy mama wyprowadziła mnie do drugiego pokoju i wsunęła mi w rękę piędziesiąt franków, mówiąc, że z temi pieniędzmi możemy zyskać parę dni czasu, dopóki się zkądinąd nie znajdzie ratunek.
— Piędziesiąt franków! I ty przyjęłaś tę jałmużnę?
Marcela uściskała go serdecznie, uspakajając go czułemi i rozsądnemi słowy.
— O! nie gniewaj się na mnie, mój najdroższy! Przyjęłam te pieniądze a nawet będąc pewną, że nie śmiałbyś zanieść tak małej sumki komornikowi, pobiegłam wprost ztamtąd do niego na ulicę Cadet. Ale wyobraź sobie, że nie chciał ich przyjąć, dowodząc mi, że otrzymał od pana Boscha wyraźne polecenie zajęcia rzeczy i że pan Busch tylko ma prawo powstrzymać licytacyę. Ach! ten Busch!... wiesz że nie mam nienawiści do nikogo, ale sam widok tego człowieka do rozpaczy mnie doprowadza i budzi we mnie wstręt nieprzezwyciężony!... Zresztą nie czas mówić teraz o tem!.. pobiegłam więc na ulicę Feydeau i ostatecznie musiał poprzestać tymczasowo na tych piędziesięciu frankach. Teraz przynajmniej mamy znów ze dwa tygodnie spokoju!
Silne wzruszenie malowało się na twarzy Jordana; tłumione łzy cisnęły mu się do oczu, błyszcząc kroplami na spuszczonych powiekach.
— I ty to zrobiłaś, moja droga, najukochańsza żoneczko?
— No tak, ja to zrobiłam!... Cóż w tem dziwnego? Nie chcę, żeby ci dokuczano ciągle od rana do wieczora. Wolę sama narazić się na niegrzeczność, byłeś ty mógł pracować spokojnie.
I śmiejąc się wesoło, opowiadała swoją wyprawę do Buscha, wejście do pokoju napełnionego brudnemi, pleśnią porosłemi papierami, brutalne obejście się z nią lichwiarza, który groził, że im nie zostawi ani jednej szmatki, jeżeli mu natychmiast nie zapłacą wszystkiego do ostatniego grosza. Najzabawniejszem było to, że ona doznawała szczególniejszego zadowolenia, rozmyślnie wyprowadzając go z cierpliwości i zarzucając mu nieprawne posiadanie tej wierzytelności, tych weksli na trzysta franków, która to suma urosła do siedmiuset trzydziestu franków piętnastu centymów przez doliczenie do niej kosztów. On sam najniezawodniej kupił te weksle w paczce makulatury lub ze staremi gałganami i zapłacił za nie najwyżej pięć franków. Busch trząsł się ze złości: przedewszystkiem te właśnie weksle kosztowały go bardzo drogo, a powtóre, czyż za nic się liczy stracony czas, podjęta praca, bieganina po całym Paryżu, aby znależć podpisanego na wekslach dłużnika, oraz inteligencya, jaką rozwinąć musiał w tej obławie? Czyż mu się nic za to nie należy?... Tem gorzej dla tych, którzy się złapać dali!... Ostatecznie jednak przyjął owe piędziesiąt franków, bo system ostrożności, którego się zwykł trzymać, nakazywał mu wchodzić zawsze we wszelkie układy.
— Ach! jakaś ty poczciwa, Marcelko! Jakże cię kocham serdecznie! — zawołał Jordan i uściskał żonę, nie zważając na obecność sekretarza redakcyi, który w tej chwili przechodził przez korytarz.
Potem przyciszonym nieco głosem zapytał:
— Ileż ci zostało pieniędzy?
— Siedem franków.
— Chwała Bogu! — zawołał uszczęśliwiony. — Wystarczy nam to przynajmniej na dwa dni a ja nie będę zmuszonym prosić o zaliczkę, której zresztą odmówionoby mi prawdopodobnie... Każda prośba tyle mi sprawia przykrości!... Jutro spróbuję umieścić artykuł w „Siècle“. Ach! żebym mógł wreszcie skończyć rozpoczętą powieść, możeby mi się udało nieźle ją sprzedać!
Teraz znowu Marcela zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Nie martw się, mój drogi, zobaczysz, że damy sobie radę!... Wszak pójdziesz teraz ze mną do domu, nieprawdaż? Po drodze wstąpimy do sklepu przy ulicy Clichy i kupimy tam śledzia wędzonego na jutrzejsze śniadanie. Dziś na kolacyę mamy kartofle ze słoniną.
Jordan wyszedł z żoną, poprosiwszy poprzednio jednego z kolegów, aby zrobił za niego korektę kroniki. Saccard i Huret także już wychodzili. W tejże chwili przed drzwiami redakcyi zatrzymała się kareta, z której wysiadła baronowa Sandorff i powitawszy przechodzących uprzejmem skinieniem głowy, wbiegła szybko na schody. Od czasu do czasu przyjeżdżała tu ona z wizytą do głównego redaktora, pana Jantrou. Saccard, na którym błyszczące, podsiniałe oczy baronowej sprawiały zawsze silne wrażenie, chciał w pierwszej chwili powrócić za nią do redakcyi.
Wszedłszy na górę do gabinetu redaktora, baronowa nie chciała nawet usiąść, usprawiedliwiając się, że wstąpiła tylko na chwilę, aby mu powiedzieć dzień dobry i zapytać, czy nie wie nic nowego. Pomimo niespodziewanego wyniesienia pana Jantrou, traktowała go ona zawsze jak w owej epoce, gdy, poszukując zleceń jako remisyer, zjawiał się codzień pokornie w biurze jej ojca, pana Ladrcourt. Ojciec jej znanym był ze swej porywczości, baronowa nigdy zapomnieć nie mogła, jak pewnego dnia, rozdrażniony poniesioną stratą, kopnął remisyera nogą i za drzwi go wyrzucił. Widząc, że Jantrou może teraz posiadać wiadomości z najpierwszego źródła, obchodziła się z nim poufale i usiłowała cokolwiek z niego wydobyć.
— Jakto? nic pan nie wiesz?
— Słowo pani daję, że o niczem zupełnie nie wiem.
Ale ona patrzyła na niego z przymileniem i uśmiechała się znacząco, przekonana, że Jantrou musi coś wiedzieć, tylko nic wyjawić nie chce. Wreszcie, pragnąc zmusić go do zwierzeń, napomknęła o spodziewanej a niedorzecznej wojnie, która rozpocznie się pomiędzy Austryą, Włochami i Prusami. Spekulacya głowy potraciła, szalona zniżka ujawnia się na walorach włoskich, podobnie jak zresztą i na wszystkich innych papierach. Wszystko to wprawiało ją w wielki kłopot, nie wiedziała bowiem, jak dalece powinna iść za tym ruchem, zwłaszcza że znaczne sumy ma już zaangażowane do likwidacyi końcomiesięcznej.
— A pan baron nie udzielił pani żadnej rady? — żartobliwym tonem spytał Jantrou. — On przecież, będąc w dyplomacyi przy ambasadzie, musi doskonale wiedzieć o wszystkiem.
— Ach! mój mąż! — przerwała baronowa, wzgardliwie wzruszając ramionami — od niego nigdy się niczego dowiedzieć nie mogę.
Ośmielony Jantrou pozwolił sobie teraz napomknąć o jej kochanku, prokuratorze generalnym Delcambre, który — jak mówiono — płacił jej przegrane kursowe, jeżeli ona decydowała się na ich zapłacenie.
— A przyjaciele pani, czyż także nie wiedzą o niczem?
Baronowa udała, że nie rozumie znaczenia tych słów i spuściwszy oczy, dodała tonem błagalnej prośby:
— No, bądź pan dobrym dla mnie, panie Jantrou! Jestem pewną, że musisz pan cóś wiedzieć!
Niejednokrotnie już, ubiegając się za wszelkiemi — czy to eleganckiemi, czy też brudnemi — spódniczkami, które się o niego ocierały, ogarniała go chętka zafundowania sobie — jak się prostacko wyrażał — tej szulerki obchodzącej się z nim tak poufale. Ale za pierwszym wyrazem, za pierwszym jego gestem, baronowa zmierzyła go tak pogardliwem i lodowatem spojrzeniem, że poprzysiągł sobie nigdy już więcej szczęścia nie próbować. Co! ona miałaby zniżyć się do tego człowieka, którego jej ojciec kopnięciem nogi za drzwi wyrzucał!... O nie! nie upadła jeszcze tak nisko!
— I po cóż miałbym być grzecznym? — podjął Jantrou z wymuszonym uśmiechem. — Pani nie jesteś wcale uprzejmą dla mnie.
Ona spoważniała nagle, złowrogi blask zajaśniał w jej oczach. Odwróciła się już ku drzwiom, chcąc odejść, gdy Jantrou dorzucił:
— Jeżeli się nie mylę, spotkałaś pani przed bramą Saccarda... Trzeba było od niego zasięgnąć wiadomości, on przecież nic pani odmówić nie może.
Baronowa zawróciła się ode drzwi.
— Co to ma znaczyć? — gniewnie spytała.
— Może pani tłómaczyć sobie moje słowa jak jej się podoba. Przestańmy grać w ślepą babkę, widziałem panią u niego a wiem, co to za ptaszek.
Głuchy bunt wrzał teraz w jej piersiach; niewygasłe jeszcze poczucie dumy rodowej odzywało się z mętnych głębin błota, w którem namiętność do gry pogrążała je nieustannie. Baronowa nie uniosła się jednak gniewem, odparła tylko spokojnym lecz ostrym tonem:
— Za kogóż mnie pan bierzesz, panie Jantrou? Oszalałeś pan chyba... Nie! nie jestem kochanką Saccarda, bo zostać nią nie chciałam!
Jantrou skłonił jej się głęboko z wytwornością wykształconego literata.
— Ha! w takim razie pozwolę sobie powiedzieć, że pani uczyniłaś źle, bardzo źle!... Wierzaj mi pani, że to się da naprawić, nie należy na drugi raz opuszczać takiej sposobności. O ile mi wiadomo, uganiasz się pani bezustannie za różnemi wiadomościami, które dałoby się znaleźć bez trudu pod poduszką Saccarda... Tak! tak! gniazdko urządzi się prędko i będzie pani mogła wsunąć w nie swoje śliczne paluszki!
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, baronowa roześmiała się, niby uczyniwszy postanowienie niezważania na jego cynizm. Żegnając ją, Jantrou poczuł, że miała rękę jak lód zimną. Czyżby ta zalotna kobieta, której purpurowe usta zdradzały zmysłowość, zadowolnić się mogła li tylko przymusowym stosunkiem z kościstym i zużytym Delcambrem?
Minął już miesiąc czerwiec, w połowie którego Włochy wypowiedziały wojnę Austryi. Jednocześnie znów Prusy w przeciągu dwóch tygodni zaledwie, idąc szalonym marszem, zagarnęły Hanower, zajęły oba księztwa Heskie, Bawaryę i Saksonię, zastając ludność nieuzbrojoną i nieprzygotowaną do wojny. Francya nie uczyniła ani kroku a na giełdzie i w dobrze poinformowanych sferach krążyły pogłoski o jakiemś tajemnem porozumieniu, zawartem podczas wizyty Bismarka u cesarza w Biarritzu. Szeptano o kompensatach, jakiemi Prusy mają wynagrodzić Francyi jej neutralność. Tem niemniej zniżka dawała się we znaki coraz dotkliwiej. Nadeszła 4-go lipca wiadomość o zwycięztwie prusaków pod Sadową uderzyła w giełdę jak grom, powodując gwałtowny spadek kursu wszystkich walorów. Przypuszczano, że wojna zawzięcie prowadzoną będzie nadal, bo Austrya pomimo porażki doznanej od prusaków, odniosła znowu zwycięztwo nad Włochami pod Custozzą; mówiono nawet, że zbiera garstkę niedobitków, opuszczając Czechy. Zlecenia sprzedaży zalewały „kosz“ a kupujących nie było zupełnie.
Dnia 4-go lipca Saccard, przyszedłszy do redakcyi po szóstej dopiero, nie zastał redaktora, który od jakiegoś czasu z powodu swoich nałogów stał się nieakuratnym. Niejednokrotnie Jantrou znikał na dwie lub na trzy godziny, a gdy powrócił zmordowany, z dziwnie zamglonemi oczyma, niepodobna było odgadnąć, co niszczyło go więcej: nałóg pijaństwa, czy też rozpusta. O tej porze nikogo nie było w redakcyi, oprócz woźnego Dejoie, który jadł obiad w przedpokoju. Napisawszy dwa listy, Saccard wyjść już zamierzał, gdy nagle Huret rozgorączkowany, z rozpaloną twarzą, wpadł jak huragan, nie zamykając nawet drzwi za sobą.
— Proszę pana, proszę pana! — wołał gorączkowo. Nie mogąc tchu złapać ze zmęczenia, przyciskał pierś obiema rękoma.
— Przychodzę wprost od Rougona... Biegłem pędem przez ulicę, bo nie mogłem znaleźć dorożki... Wreszcie jednak złapałem ją... Rougon otrzymał ztamtąd depeszę... Nowina, wielka nowina!...
Saccard schwycił go silnie za ramię, pobiegł ku drzwiom i zamknął je, zauważywszy, że Dejoie krąży już w pobliżu, nadstawiając uszu.
— Mówże pan teraz, co się stało?
— Słuchaj pan! Cesarz austryacki odstępuje Wenecyę cesarzowi francuskiemu i godzi się na jego pośrednictwo. Napoleon zwróci się do króla pruskiego i do Włoch z propozycyą zawarcia zawieszenia broni.
Przez chwilę milczeli obaj.
— A zatem będziemy mieli pokój? — zapytał Saccard.
— Naturalnie!
Zdziwiony tą wieścią, Saccard, który nie mógł jeszcze zdać sobie jasno sprawy z tego, co mu uczynić należy, zaklął straszliwie:
— Do kroćset stu tysięcy dyabłów! a tu jak na złość cała giełda pędzi ku zniżce!
Po chwili zapytał machinalnie:
— Więc nikt dotąd o tem nie wie?
— Nikt. Rougon otrzymał depeszę konfidencyonalną, jutro nawet nie będzie o tem jeszcze wzmianki w „Monitorze“. Przynajmniej przez dwadzieścia cztery godzin jeszcze wiadomość ta pozostanie tajemnicą dla całego Paryża.
Teraz dopiero Saccard zrozumiał jasno całą doniosłość tej wieści. Pobiegł znowu ku drzwiom, aby się przekonać, czy nikt nie podsłuchuje, następnie wrócił do deputowanego i drżącemi ze wzruszenia rękoma schwycił go za wyłogi surduta.
— Milcz pan! na miłość Boską, nie mówmy tak głośno!.. Jeżeli Gunderman i jego klika nie są o tem uprzedzeni, to my jesteśmy panami rynku... Rozumiesz mnie pan, nie piśnij pan ani słówka nikomu na świecie, ani żonie, ani żadnemu z przyjaciół! A to prawdziwe szczęście! Jantrou jest nieobecny a zatem my dwaj tylko o tem wiemy i mamy czas do działania. Rzecz naturalna, że ja myślę pracować nie dla siebie wyłącznie, ale i dla pana i dla wszystkich współuczestników Banku powszechnego. Ale wiadomo z doświadczenia, że każda nowina przestaje być tajemnicą, skoro kilka osób wie o niej. Wszystko przepadnie, jeżeli pan powiesz chociażby jedno nieostrożne słówko przed jutrzejszą giełdą.
Huret wzruszony, oszołomiony doniosłością spraw, do których wspólnie przystąpić mieli, przyrzekł milczeć jak ryba. Podzielili obaj pracę między siebie, postanowiwszy że należy bezzwłocznie wziąść się do dzieła. Saccard kładł już kapelusz, gdy nagle przyszło mu na myśl jeszcze jedno pytanie:
— Więc to Rougon przysłał pana do mnie z tą wiadomością?
— Naturalnie! — po chwili wahania odparł Huret. Zapewnienie to było kłamstwem, dowiedział się bowiem wszystkiego z leżącej na biurku ministra depeszy, którą pozwolił sobie przeczytać, zostawszy na chwilę sam w gabinecie. Jednakże ponieważ osobisty jego interes wymagał aby obaj bracia byli w zgodzie, kłamstwo to wydało mu się bardzo zręcznem, tembardziej iż wiedział, że nie tęsknią oni nawzajem do siebie i unikają wszelkiego spotkania.
— Nie ma co mówić! — rzekł Saccard — tym razem minister postąpił bardzo uczciwie. No, ruszajmy w drogę!
W przedpokoju nie było nikogo oprócz Dejoie, który nadaremnie usiłował pochwycić chociażby jedno słówko. A jednak instynktownie przeczuwał on nadzieję olbrzymich zysków i rozgorączkowany, odurzony zapachem pieniędzy unoszącym się w powietrzu, wybiegł aż na schody i stanął w oknie, aby raz jeszcze spojrzeć na nich, gdy przechodzili przez dziedziniec.
Największa trudność polegała na tem, że należało działać pośpiesznie ale zarazem zachować wszelkie możliwe ostrożności. To też zaraz przed bramą obaj wspólnicy się rozstali. Huret wziął na siebie małą giełdę wieczorną. Saccard zaś udał się na poszukiwanie remisyerów, członków kulisy i agentów giełdowych, w celu dania im zleceń kupna. Lękając się wzbudzić podejrzeń, postanowił on rozdrobnić i rozdzielić o ile możności te zlecenia, nadewszystko jednak pragnął spotkać niby przypadkowo potrzebnych mu ludzi zamiast iść do ich mieszkania, co mogłoby się wydać krokiem niezwykłym. Los sprzyjał mu tym razem, gdyż na bulwarze spotkał agenta Jacoby’e go i zamieniwszy z nim kilka nic nieznaczących słów, dał mu zlecenie znacznej operacyi, nie budząc jego zdziwienia. O sto kroków dalej zobaczył wysoką blondynkę, która — jak wiedział — była kochanką szwagra Jacoby’ego, agenta Delarocque, a dowiedziawszy się, że ona tej właśnie nocy czeka na niego, prosił ją o oddanie mu biletu, na którym pośpiesznie nakreślił parę słów ołówkiem. Następnie przypomniawszy sobie, że Mazaud miał tego wieczoru iść na kolacyę z kilku dawnymi kolegami szkolnymi, wstąpił do restauracyi i zmienił zlecenie dane przed kilku godzinami. Gdy około północy Saccard zmordowany wracał już do domu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności spotkał jeszcze Massiasa, wychodzącego z teatru „Variétés“. Idąc z nim ulicą Saint Lazare, Saccard z początku odgrywał rolę oryginała, wierzącego, że kiedyś... nie tak prędko wprawdzie... musi nastąpić zwyżka i ostatecznie obarczył Massiasa różnemi zleceniami kupna dla Nathansona i innych kulisyerów, twierdząc, że działa w imieniu swojem, oraz kilku kolegów — co w gruncie było prawdą. Po tak pracowitym dniu, kładąc się do łóżka, Saccard był zaangażowany na zwyżkę przeszło na pięć milionów walorów.
Nazajutrz o siódmej rano Huret wpadł już do Saccarda, zdając mu sprawę, w jaki sposób operował na małej giełdzie przy wejściu do Opery. Polecił on kupować z umiarkowaniem, aby zbytnio nie podnieść kursów, pomimo tego jednak dane przez niego zlecenia wynosiły około miliona franków. Nie chcąc poprzestać na tak skromnych rezultatach, postanowili obaj sami na własną ręką operować. Mieli jeszcze przed sobą cały ranek; przedewszystkiem jednak z niepokojem przerzucili ranne dzienniki, drżąc z obawy, czy nie znajdą jakiejkolwiek wiadomości lub najkrótszej wzmianki, któraby zburzyła cały gmach ich kombinacyj. Ale na szczęście nie było tam nic! ani słówka! widocznie prasa nie wiedziała jeszcze o niczem, bo wszystkie pisma mówiły li tylko o wojnie, podawały telegramy, oraz najdrobniejsze szczegóły dotyczące bitwy pod Sadową. Jeżeli żadna wieść nie rozejdzie się do drugiej po południu, jeżeli uda im się operować przez godzinę, przez pół godziny chociażby na giełdzie, wszystkie oczekiwania zostaną ziszczone i można będzie „ograbić żydostwo“ — jak się Saccard wyrażał. Nie tracąc czasu, rozeszli się znowu: każdy pobiegł w inną stronę, aby zaciągać do walki milionowe kapitały.
Przez cały ranek Saccard biegał po mieście, owładnięty tak nieprzepartą potrzebą ruchu, że załatwiwszy najpilniejsze sprawy, odesłał powóz do domu. Wstąpił do Kolba, gdzie dźwięk przesypywanego złota wydał mu się obietnicą zwycięztwa i znalazł dość siły, aby nie zdradzić się ani słówkiem przed bankierem, który o niczem nie wiedział. Następnie poszedł do Mazauda nie po to, aby zmienić rozporządzenia, lecz aby udać niepokój o trafność zleceń danych dnia poprzedniego. Tam także o niczem nie wiedziano. Pomimo tego, zachowanie się Flory’ego wzbudziło w nim pewną obawę, bo młody człowiek ustawicznie kręcił się koło niego. Istotną tego przyczyną był zachwyt Flory’ego nad finansową przenikliwością dyrektora Banku powszechnego a ponieważ panna Chuchu zaczynała kosztować za drogo, Flory puszczał się na drobne spekulacye i marzył o tem tylko, aby dowiedzieć się o zleceniach wielkiego finansisty i do tego grę swoją zastosować.
Wreszcie po krótkiem śniadaniu w restauracyi Champeaux — gdzie z prawdziwą radością wysłuchał pesymistycznych utyskiwań Mosera a nawet Pilleraulta, przepowiadającego nową zniżkę kursów — Saccard już o wpół do pierwszej udał się na plac giełdy, pragnąc być świadkiem zgromadzenia się tłumów. Tego dnia upał był nieznośny; promienie słońca padały prostopadle na kamienne stopnie; z przedsionka buchał żar jak z rozpalonego pieca; niezajęte jeszcze krzesła trzeszczały w tej gorącej atmosferze, podczas gdy spekulanci stali skupieni w wąskich smugach cienia, jaki rzucały kolumny. Rzuciwszy okiem w ogród, Saccard dojrzał Buscha i Méchainową, którzy stali pod drzewem a spostrzegłszy go, żywo z sobą rozmawiać zaczęli; zdawało mu się nawet, że mieli ochotę zbliżyć się do niego i po chwili namysłu zmienili zamiar. Czyżby ci brudni gałganiarze, czyhający nieustannie na walory walające się w rynsztoku, wiedzieli już cokolwiek?... Na samą tę myśl, dreszcz przeszedł go od stóp do głów. Nagle usłyszał, że ktoś go woła: obejrzawszy się, poznał siedzących na ławce Maugendre’a i kapitana Chave. Obaj kłócili się zapamiętale, gdyż Maugendre drwił ciągle z mizernej gry szwagra i z tych dwudziestu franków dziennego zysku, przypominających mu — jak dowodził — rezultat gry w pikietę, gdzieś w kawiarni na zapadłej prowincyi. Możeby dziś chociaż zdecydował się na poważną operacyę? wszak zniżka jest tak pewna i jasna jak słońce?... I przyzywał Saccarda na świadka, zapytując, czy nie ma słuszności, twierdząc, że kursy spadną jeszcze niżej? On sam poczynił znaczne zaangażowania na zniżkę i tak jest pewnym wygranej, że gotów by zaryzykować cały swój majątek!... Zagadnięty wprost Saccard odpowiedział tajemniczym uśmiechem i wzruszeniem ramion, bo sumienie wyrzucało mu, że rozmyślnie ukrywa prawdę przed człowiekiem, który niegdyś znanym mu był z ostrożności i pracowitości. Ale poprzysiągł sobie milczenie i po chwilowem wahaniu przemogło w nim ostatecznie okrucieństwo gracza, który nie chce psuć szans powodzenia. Nagle uwagę jego zwróciła przejeżdżająca właśnie w tej chwili kareta baronowej Sandorff. Z bijącem sercem Saccard śledził ją oczyma i dostrzegł, że zatrzymała się na rogu ulicy Bankowej. Złowrogie przeczucie ogarnęło go teraz: niewątpliwie baronowa wie o wszystkiem od swego męża, radcy w ambasadzie austryackiej... z właściwą kobietom niezręcznością może ona zepsuć wszystko!... Przejęty rozpaczą, przebiegł ulicę i zaczął krążyć koło karety, na koźle której nieruchomo siedział sztywny woźnica. Wreszcie jedna szyba opuściła się, Saccard ukłonił się i podszedł.
— I cóż, panie Saccard, wszak zniżka trwa ciągle?
— Zapewne, proszę pani — odparł Saccard, sądząc, że baronowa podstępnie zadaje mu to pytanie.
Zauważywszy jednak, że młoda kobieta spogląda na niego z niepokojem, mrużąc oczy w sposób właściwy wielu graczom, uspokoił się, że i ona również nic nie wie o niczem. Gorąca fala krwi uderzyła mu do głowy, serce jego zabiło niewymowną radością.
— A zatem nic mi pan nie powie?
— Nie, pani, nie mam do powiedzenia nic takiego, o czemby pani już nie wiedziała.
Oddalając się od karety, myślał w duchu „Nie chciałaś być czulszą dla mnie, pijże teraz piwo, któregoś sama nawarzyła! Może przynajmniej na drugi raz okażesz się przystępniejszą.“ Nigdy baronowa nie wydała mu się równie jak dzisiaj powabną, pocieszał się też nadzieją, że kiedyś z pewnością ją posiądzie.
Wracając na plac giełdy, zadrżał z obawy, ujrzawszy Gundermana, zmierzającego w tę samą stronę z ulicy Vivienne. Z oddali król bankierów wydawał się mniejszym, niżeli był w istocie, ale Saccard pewien był, że się nie myli i że go poznaje. Gunderman szedł wolnym, majestatycznym krokiem, z dumnie podniesioną głową, niby król, który spojrzeć nie raczy na otaczający go tłum poddanych. Saccard spoglądał na niego z przerażeniem, starając się przeniknąć znaczenie każdego jego ruchu. Spostrzegłszy, że Nathanson podchodzi do bankiera, pomyślał, że już wszystko stracone i wtedy dopiero odzyskał nadzieję, gdy kulisier odszedł z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Nagle serce zabiło mu żywiej z radości. Gunderman bowiem wszedł do cukierni po cukierki dla wnucząt, czego nie zwykł czynić nigdy w dnie kryzysów. Przekonywający ten dowód rozproszył ostatecznie wszystkie obawy Saccarda!
Wybiła pierwsza; dzwonek zwiastował otwarcie giełdy. Pamiętny to był dzień dla spekulantów, dzień jednej z tych wielkich klęsk poniesionych w grze na zwyżkę a tak rzadkich, że wspomnienie ich, jak legenda, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Z początku, wpośród przygnębiającego upału, kursy spadały jeszcze niżej. Potem niespodzianie dały się słyszeć tu i owdzie pojedyńcze kupna, niby wystrzały przednich straży w chwili rozpoczęcia bitwy. Ale z powodu ogólnej nieufności dokonanie tych operacyj napotykało wiele utrudnień. Żądania kupna stawały się coraz częstsze, głośniejsze; rozlegały się wszędzie z kulisy, z parkietu; słyszano tylko głosy Nathansona pod kolumnami, Mazauda, Jacoby’ego i Delarocque’a w „koszu“; wszyscy oni krzyczeli jednogłośnie, że kupują wszystkie walory po wszelkich cenach. Wówczas wpośród zgromadzonych powstał ogólny popłoch, wzburzenie wzrastało, lecz nikt nie śmiał ryzykować, nie mogąc odgadnąć przyczyn tej niewytłómaczonej zwyżki. Kursy podniosły się jeszcze trochę, Saccard zdążył tymczasem dać Massiasowi nowe zlecenia dla Nathansona. Spostrzegłszy przechodzącego Flory’ego, zwrócił się i do niego z prośbą o doręczenie Mazaudowi kartki, zawierającej polecenie kupowania większej jeszcze ilości walorów. Flory przebiegł kartkę oczyma i pełen wiary w instynkt wielkiego męża, zaczął także kupować na własny rachunek. O trzy kwadranse na drugą, jak uderzenie piorunu, uderzyła w giełdę wiadomość, że Austrya odstępuje Wenecyę cesarzowi! wojna skończona! Zkąd wieść ta pochodziła? — nikt nie wiedział... zabrzmiała ona jednocześnie na ustach wszystkich... dochodziła nawet z ulicy. Ktoś pierwszy przynieść ją musiał... teraz powtarzali ją wszyscy a wrzawa rosła, potężniała, niby huk przypływu morza. Wpośród przerażającego zgiełku, kursy podnosić się zaczęły teraz w tak szalonych podskokach, że dosięgły już czterdziestu do piędziesięoiu franków, zanim rozległ się dźwięk dzwonka, oznajmiającego zamknięcie giełdy. Było to niepodobne do opisania zamieszanie — jedna z tych bitew, w której zarówno oficerowie, jak żołnierze ogłuszeni, oślepieni, niezdolni zdać sobie sprawy z położenia, rzucają się w nieładzie na siebie, pragnąc jedynie uchronić się od zagłady. Pot spływał im po twarzach, nieubłagane słońce, paląc żarem kamienne schody, oświetlało gmach cały jaskrawemi blaskami — niby łuną pożaru.
Przy likwidacyi, przypuszczalnie uczynione obliczenie wykazało, jak olbrzymie były straty. Na pobojowisku snuł się teraz tłum ciężko dotkniętych lub też do zupełnej ruiny przywiedzionych. Zniżkowiec Moser należał do tych, którzy najwięcej ucierpieli. Pillerault odpokutował ciężko słabość, jakiej dał dowód, po raz pierwszy zwątpiwszy o korzyściach gry na zwyżkę. Maugendre stracił piędziesiąt tysięcy franków a pierwsza znaczniejsza strata wprawiła go wraz z żoną w tak ciężką rozpacz, że oboje przypłacili ten dzień chorobą. Baronowa Sandorff miała do zapłacenia tak wielkie różnice, że — jak mówiono — Delcambre słyszeć nawet o nich nie chciał; ona zaś mieniła się z gniewu i oburzenia na samą wzmiankę o mężu, który czytał ową depeszę jeszcze przed Rougonem i ani słowa jej nie powiedział. Największą jednak porażkę poniosły wielkie banki, zwłaszcza banki żydowskie, gdzie wszczęła się rzeź prawdziwa. Utrzymywano, że na samego Gundermana przypadało osiem milionów franków straty! Fakt ten wprawiał wszystkich w niewypowiedziane zdumienie: jakimże sposobem stać się mogło, aby „on“ nie został uprzedzony?... on, który niezaprzeczenie jest panem rynku... który wywiera wpływ przeważny na ministrów a nawet dowolnie działalnością państw wszystkich rozporządza?!... Był to bezwątpienia wyjątkowy zbieg okoliczności; krach to był nagły, nieprzewidziany, przekraczający granice ludzkiego rozumu i logiki!
Zaczęto tymczasem rozgłaszać tę historyę i Saccard pozyskał nagle sławę wielkiego człowieka. Jednym zamachem zagrabił on wszystkie prawie pieniądze stracone przez zniżkowców. Osobiste jego zyski wynosiły dwa miliony franków, reszta miała przejść do kas Banku powszechnego a raczej stopić się w rękach członków rady zarządzającej. Z wielką trudnością udało mu się wreszcie przekonać panią Karolinę, że udział jej brata w tym łupie — tak prawnie zdobytym na żydach — wynosi milion franków. Huret, który w walce osobisty przyjmował udział, zagarnął lwią część zdobyczy. Inni zaś, jak Daigremont lub margrabia de Bohain, nie wzdragali się przyjąć pieniędzy. Wszyscy dziękowali serdecznie i winszowali powodzenia znakomitemu dyrektorowi. Najżywszą wdzięcznością dla Saccarda biło serce Flory’ego, który zarobił dziesięć tysięcy franków — sumę stanowiącą dla niego majątek. Teraz miał on już za co wynająć dla swojej Chuchu mieszkanko przy ulicy Condoroet; teraz mógł ją prowadzić na kolacyjki do tych samych drogich restauracyj, w których bywał Gustaw Sédille z Germaną Coeur. W redakcyi trzeba było dać gratyfikacyę redaktorowi Jantrou, który oburzał się, że go o niczem nie uprzedzono. Jeden tylko Dejoie pozostał smutnym, wiekuiście nosząc w sercu żal, że nie skorzystał z chwili, w której — jak mówił — „szczęście samo lazło mu w ręce“.
Pierwszy ten tryumf Saccarda wydawał się jakby odbłyskiem tryumfu, jaki odniosło cesarstwo stojące teraz u szczytu sławy i potęgi. Tegoż samego wieczoru, gdy on wzniósł się na ruinach upadłych fortun, gdy giełda była podobną do stosu opustoszałych zwalisk, iluminowano ulice Paryża, wyścielano je dywanami i chorągwiami, jak gdyby na cześć świetnego zwycięztwa. Zabawy publiczne, oraz wielki bal wydany w Tuileries głosiły sławę Napoleona III, jako pana Europy, jako tak potężnego, tak wielkiego władcę, że cesarze i królowie wybierali go na sędziego w sporach swoich i składali w jego ręce całe prowincye, aby je dowolnie między nich rozdzielał. Odzywały się wprawdzie w izbie głosy protestu, złowróżbni prorocy przepowiadali smutną przyszłość, że Prusy powiększą granice swoje, że Austrya porażkę poniesie, a Włochy niewdzięcznością się odpłacą... Ale szydercze śmiechy i krzyki oburzenia zagłuszyły te przepowiednie nieszczęścia a Paryż cały — ogniskiem świata będący — nazajutrz po Sadowie rozniecił tysiące świateł na wszystkich gmachach i ulicach, nie przewidując tych ciemnych, lodowatych, ponurych nocy, w których tylko światła przelatujących granatów rozjaśniały na chwilę ciemności. Tego wieczoru Saccard, upojony powodzeniem, przechadzał się po placu Zgody, po polach Elizejskich, po wszystkich ulicach, na których płonęły kagańce. Porywany co chwila przez falę przechodniów, olśniony tą jasnością światłu dziennemu dorównywającą, mógł doznawać złudzenia, że cała ta uroczystość ku jego czci się odbywa. Czyż i on także nie był w tym dniu największym zwycięzcą i nie wzbił się na trupach mas zrujnowanych? Jedna tylko okoliczność zatruwała mu chwilę szczęścia: Rougon, dowiedziawszy się o tem, co zaszło na giełdzie, wypędził Hureta. A zatem było to kłamstwem że wielki mąż stanu w dowód braterskiego uczucia nadesłał mu tę wiadomość? Czyliż i nadal będzie zmuszonym obchodzić się bez poparcia ministra? Nagle, stojąc naprzeciwko pałacu Legii Honorowej, na szczycie którego płonął olbrzymi krzyż ognisty, Saccard powziął postanowienie wypowiedzenia wojny ministrowi, skoro tylko dostateczną siłę posiądzie. Odurzony śpiewami tłumów i powiewem chorągwi powrócił wreszcie na ulicę Saint Lazare.
We dwa miesiące później, to jest we wrześniu, Saccard, rozzuchwalony jeszcze więcej owem zwycięztwem odniesionem nad Gundermanem, postanowił dodać nowego bodźca działalności Banku powszechnego. Bilans przedstawiony na ogólnem zebraniu w końcu kwietnia wykazywał za 1864 r. dziewięć milionów zysku, wliczając w to dwadzieścia franków premii na każdej z piędziesięciu tysięcy nowych akcyj, wypuszczonych od chwili podwojenia kapitału. Zamortyzowano zupełnie koszta pierwotnego urządzenia; wydano akcyonaryuszom pięć procent od sta a członkom rady zarządzającej dziesięć od sta; pozostawiono na kapitał zapasowy sumę pięciu milionów — niezależnie od obowiązkowych dziesięciu procent; z pozostałego zaś miliona franków rozdano dywidendę wynoszącą po dziesięć franków od akcyi. Wspaniałe to były rezultaty zwłaszcza dla instytucyi, istniejącej od dwóch lat niespełna. Ale Saccard pragnął działać z gorączkowym pośpiechem i stosując się do metody forsownej uprawy, zagrzewał, rozpalał grunt finansowy, lekkomyślnie narażając plony na spalenie. Skłonił on do nowego powiększenia kapitału najprzód radę zarządzającą, następnie zaś umyślnie w tym celu zwołane w dniu 15 września nadzwyczajne zebranie ogólne. Postanowiono zatem raz jeszcze podwoić kapitał, podnieść go z piędziesięciu do stu milionów franków przez utworzenie nowych stu tysięcy akcyj, wyłącznie zarezerwowanych dla akcyonaryuszów, sztuka za sztukę. Tym razem wszakże wypuszczono akcye po 675 franków, to jest z premią wynoszącą 175 franków, którą przelać miano do kapitału zapasowego. Wzrastające powodzenie, pomyślny rozwój interesów a zwłaszcza wielkie przedsiębiorstwa, jakie Bank powszechny zamierzał przeprowadzić — oto pobudki, jakie podawano na usprawiedliwienie tego olbrzymiego zwiększania raz po raz kapitału. Należało przecież podnieść znaczenie instytucyi i oprzeć ją na trwałych podstawach odpowiednich interesom, jakie ona przedstawia. Zresztą rezultaty ujawniły się niezwłocznie: akcye, które od kilku miesięcy ciągle stały jednakowo na giełdzie przy przeciętnym kursie siedmiuset piędziesięciu franków, podniosły się w przeciągu trzech dni do dziewięciuset franków.
Nie mogąc powrócić ze Wschodu dla prezydowania na nadzwyczajnem ogólnem zebraniu, Hamelin napisał do siostry list pełen niepokoju i wyraził obawy, jakie wzbudzało w nim prowadzenie Banku powszechnego w sposób tak gorączkowy. Domyślał się on, że złożono znowu fałszywe deklaracye u rejenta Lelorrain. W istocie nie na wszystkie akcye były legalne zapisy; towarzystwu pozostała pewna ilość akcyj, których akcyonaryusze przyjąć nie chcieli i których kapitał nie został wpłacony; zapisano je więc znowu na rachunek Sabatiniego. Oprócz tego, skutkiem podstawienia nowych nazwisk, czy to urzędników, czy też członków rady zarządzającej, Saccard mógł pokryć legalne zapisy, chociaż bank zatrzymywał dla siebie około trzydziestu tysięcy własnych akcyj, przedstawiających kapitał siedemnastu i pół miliona franków. Podobne położenie nietylko było nielegalnem, ale nadto mogło stać się niebezpiecznem: wiadomo bowiem z doświadczenia, że każda instytucya kredytowa, grająca na własne walory, naraża się na groźbę upadku. Pomimo tego jednak, pani Karolina wesoło odpisała bratu, żartując z niego, że stał się teraz takim tchórzem, iż ona — tak dawniej bojaźliwa i nieufna — uspokajać go musi. Zapewniała go, że bacznie czuwa nad wszystkiem a nietylko nie spostrzega nic podejrzanego, lecz przeciwnie zdumiewa się nad jasnością i rozumnem prowadzeniem interesów. W gruncie rzeczy nie domyślała się ona tego, co przed nią ukrywano a zresztą zaślepioną była teraz, bo obrotność i spryt Saccarda przejmowały ją zachwytem, zwiększając dawną dla niego sympatyę.
W grudniu kurs akcyj wynosił już przeszło tysiąc franków. Natenczas, wobec tryumfu Banku powszechnego, wielki ruch wszczął się w innych bankach. Niejednokrotnie widywano na placu Giełdy Gundermana, jak idąc wolnym, miarowym krokiem, niby machinalnie, wstępował do cukierni po słodycze dla wnucząt. Z niewzruszonym spokojem zapłacił on osiem milionów straty; nikt z bliskich nawet nie słyszał z ust jego słowa skargi lub żalu. Ilekroć spotkała go strata — co nadzwyczaj rzadko się zdarzało — mawiał, że dobrze się stało, że jest to nauka, aby na przyszłość działał z większą rozwagą. Słowa te wywoływały niedowierzające uśmiechy, nikt bowiem nie był zdolnym wyobrazić sobie, aby Gunderman uczynił cokolwiek bez zastanowienia. Tym razem jednak „nauka“ ta ciążyła mu widocznie na sercu i niewątpliwie trapić się musiał myślą, że on — pan ludzi i wypadków — on, działający zawsze z zimną krwią, został pobitym przez takiego lekkomyślnego szaleńca jak Saccard. Od tej więc chwili zaczął go śledzić bliżej, pewien odwetu. Napozór obojętnie przyglądał się on zachwytom nad działalnością Banku powszechnego a w duchu myślał, że zbyt raptowne powodzenie bywa zawsze powodem klęsk najcięższych. Ponieważ kurs tysiąca franków był jeszcze umiarkowany, Gunderman czekał przeto więcej sprzyjającej chwili, aby rozpocząć grę zniżkową. Zdaniem jego, niepodobna było nadać giełdzie takiego lub owego kierunku, lecz należało tylko ograniczyć się na przewidywaniu wypadków i na korzystaniu z nich, skoro stały się faktem dokonanym. Logika jest jedyną władczynią, prawda — zarówno w spekulacyi, jak i na wszystkich innych polach działalności — stanowi siłę wszechpotężną. Ilekroć kursy podniosą się nadmiernie, musi nastąpić ich upadek, wówczas zniżka nadejdzie najniezawodniej a on, widząc spełnienie się swoich przewidywań, schowa zyski do kieszeni. Uczyniwszy takie matematyczne obliczenie, postanowił wystąpić do walki z chwilą, gdy kurs akcyj dojdzie do tysiąca pięciuset franków. Skoro chwila ta nadeszła, Gunderman zaczął sprzedawać akcye Banku powszechnego z początku powoli, następnie coraz więcej przy każdej likwidacyi, działając wedle planu z góry ułożonego. Nie uznawał on konieczności utworzenia syndykatu zniżkowców, czuł, że sam sobie da radę i że wszyscy rozsądni ludzie pójdą za jego przykładem. Spokojnie i obojętnie oczekiwał chwili, w której hałaśliwy Bank powszechny — zapychający rynek swojemi papierami i wzbudzający taki postrach w bankach żydowskich — zachwieje się w posadach. Wtedy jednym zamachem można będzie powalić go na ziemię!
Znacznie później opowiadano nawet, że Gunderman sam potajemnie ułatwił Saccardowi kupno starej rudery, którą tenże postanowił zwalić i na jej miejscu zbudować wspaniały gmach, w którym mieściły się biura instytucyi. Po wielu trudach najgorętsze marzenia dyrektora ziszczały się wreszcie: rada zarządzająca uległa jego namowom i w połowie października robotnicy stanęli do pracy.
Tego dnia, w którym z wielką uroczystością położono kamień węgielny nowego pałacu przy ulicy de Londres, Saccard siedział koło czwartej w redakcyi, oczekując na redaktora Jantrou, który zaniósł do kilku przyjaznych dzienników sprawozdanie z tej uroczystości. Nagle do gabinetu weszła niespodzianie baronowa Sandorff, która nie zastawszy redaktora, niby wypadkowo trafiła na dyrektora Banku powszechnego. Saccard przyrzekł uprzejmie udzielić jej żądanych objaśnień i wprowadził ją do swego pokoju, znajdującego się w głębi korytarza. Znalazłszy się sam na sam, baronowa bez oporu uległa brutalnej napaści Saccarda, jak sprzedajna dziewczyna, przygotowana zawczasu do tego, co ją czeka.
Nagle rzeczy przyjęły obrót niespodziewany: pani Karolina, wracając z dzielnicy Montmartre, wstąpiła do redakcyi. Niejednokrotnie wpadała ona tutaj do Saccarda, aby zdać sprawę z powierzonych sobie poleceń lub też dowiedzieć się potrzebnych szczegółów. Zresztą lubiła też pogawędzić z woźnym Dejoie, który jej zawdzięczał miejsce woźnego i zawsze okazywał jej swoją wdzięczność. Nie zastawszy go tego dnia w przedpokoju, weszła w korytarz, gdzie woźny stał, podsłuchując podedrzwiami. Podsłuchiwanie przeszło teraz u niego w istną manię chorobliwą, z dreszczem gorączkowej obawy przykładał ucho do wszystkich dziurek od klucza, aby pochwycić choć jedną tajemnicę giełdową. Widocznie jednak to, co dnia tego usłyszał i zobaczył, zmieszało go trochę, bo ujrzawszy panią Karolinę, uśmiechnął się tajemniczo.
— Wszak pan Saccard jest w gabinecie? — spytała pani Karolina, podchodząc ku drzwiom.
Dejoie zastąpił jej drogę i bełkotał cóś niezrozumiale, nie umiejąc skłamać na razie.
— Tak... proszę pani... ale tam wejść nie można...
— Dlaczego?
— Bo pan Saccard jest z jakąś panią.
Pani Karolina zbladła śmiertelnie a Dejoie, nieświadomy stosunków łączących ją z dyrektorem, przymrużył oczy, wyciągnął szyję i wyrazistemi ruchami malował położenie.
— Cóż to za pani? — spytała szorstko.
Woźny, nie widząc powodu ukrywania prawdy przed swoją dobrodziejką, szepnął jej do ucha:
— To baronowa SandorfF!... Oho! ona już oddawna kręci się koło niego.
Pani Karolina stała przez chwilę nieruchomo. Pomimo ciemności panującej w korytarzu, można było dojrzeć, że twarz jej pokryła się śmiertelną bladością. W serce jej uderzył grom tak straszny, tak dotkliwy!... nigdy w życiu nie doznała jeszcze równie ciężkiej boleści... Cóż uczynić teraz powinna? Czy wysadzić drzwi, rzucić się na tę kobietę i ukarać ich oboje groźbą skandalu?
Stała jeszcze, nie mogąc myśli zebrać, ani ruszyć się z miejsca, gdy podbiegła ku niej Marcela, która przyszła do redakcyi po męża. Młoda kobieta poznała niedawno panią Karolinę.
— Ach! jakże mi miło spotkać drogą panią!... Czy pani uwierzy, że idę dziś z mężem do teatru? Ach! długo nie mogłam się zdecydować z obawy, aby nas to nie kosztowało za drogo!... Ale Pawełek wynalazł jakąś restauracyę, w której płaci się po trzydzieści pięć soldów od osoby.
— I za te pieniądze dostaje się dwie potrawy, po szklaneczce wina i chleba, ile się komu podoba — z uśmiechem przerwał żonie Jordan, który nadszedł właśnie.
— Zresztą — mówiła dalej Marcela — nie potrzebujemy brać dorożki, bo ja tak lubię wracać do domu piechotą o późnej godzinie... Jesteśmy dziś bardzo bogaci i dlatego każemy sobie dodać jeszcze ciastko z migdałami... To dopiero świetna będzie uczta!
I uszczęśliwiona odeszła, podając rękę mężowi. Wszedłszy wraz z nimi do przedpokoju, pani Karolina zdobyła się na smutny, rozpaczliwie smutny uśmiech:
— Życzę wam wesołej zabawy — szepnęła drżącym głosem.
Potem i ona wyszła także z redakcyi. Kochała Saccarda a to, co usłyszała przed chwilą, zadało jej sercu ranę, z którą przed nikim zdradzić się nie chciała!
We dwa miesiące potem, w mglisty, lecz ciepły dzień listopadowy, pani Karolina zaraz po śniadaniu poszła na górę do sali rysunkowej i zabrała się do roboty. Brat jej, bawiący teraz w Konstantynopolu, gdzie go zatrzymywała ważna sprawa dróg żelaznych na Wschodzie — polecił jej uporządkowanie notatek, zebranych podczas pierwszej podróży i ułożenie z nich memoryału, któryby stanowił streszczenie historycznego przebiegu kwestyi. Od dwóch dni pani Karolina pracowała nad tem w nadziei, że praca ta pochłonie całkowicie wszystkie jej myśli. Tego dnia było tak ciepło, że nie dorzuciła drew na kominek a nawet otworzywszy okno, stanęła w niem na chwilę, przypatrując się starym, ogołoconym już z liści drzewom, które rysowały się sinawo na bladem tle niebios.
Zasiadłszy następnie do roboty, przez pół godziny pisała bez przerwy, poczem nie mogąc znaleźć potrzebnego jej dokumentu, zaczęła przerzucać kolejno stosy papierów, leżących na stole. Wstała, przerzuciła inne jeszcze papiery i powróciła do biurka, trzymając w ręku mnóstwo większych i mniejszych świstków. Przeglądając luźne ćwiartki, napotkała między innemi kilka świętych obrazków: wizerunek Grobu Świętego, modlitewkę jakąś ujętą niby w ramki z narzędzi Męki Pańskiej złożone, a stanowiącą nieomylny środek pozyskania zbawienia w chwilach niedoli i dusznego niebezpieczeństwa. I nagle przypomniała sobie, że brat jej — to dorosłe, naiwnie pobożne dziecię — kupił te obrazki w Jerozolimie. Niewymowne wzruszenie ogarnęło ją teraz, łzy strumieniem z oczu trysnęły. Ach! jakże serdecznie zazdrościła bratu, że nie uśmiecha się na widok tego Grobu Świętego, podobnego raczej do pudełka od cukierków, że siłę i spokój ducha daje mu wiara w skuteczność tej modlitwy, cukiernianemi rymami ułożonej! Jerzy stanął jej przed oczyma takim, jakim był w istocie: zbyt łatwowierny może, dający się łatwo wyprowadzić w pole, ale prawy, szlachetny, spokojny, nie znający buntu a nawet walki wewnętrznej. Ona zaś od dwóch miesięcy cierpi i walczy nieustannie... rozumowania filozofów spaliły niwę jej serca... oddawna już straciła wiarę i nadzieję... a jednak w chwilach boleści, jakże gorąco pragnęła dorównać mu prostotą i niewinnością ducha, znaleźć ukojenie dla ran serdecznych w trzykrotnem co rano i co wieczór powtarzaniu dziecinnej modlitewki, którą na tym obrazku otaczają w około gwoździe i włócznie, gąbka i cierniowa korona — Męki Pańskiej symbole!
Nazajutrz, po owem niespodzianem zdarzeniu, skutkiem którego dowiedziała się o stosunku Saccarda z baronową Sandorff, pani Karolina całą siłą woli opierała się żądzy śledzenia ich i poznania bliższych szczegółów. Nie była przecież żoną tego człowieka, nie chciała postąpić jak namiętna kochanka, która w przystępie zazdrości przed skandalem się nawet nie cofa, to też najwięcej cierpiała nad tem, że w ciągłem, codziennem zetknięciu z Saccardem nie miała odwagi wyrwać się z jego objęć. Brak ten odwagi ztąd zapewne pochodził, że na stosunek z nim zapatrywała się zawsze jako na przyjaźń, która doprowadziła ostatecznie do całkowitego oddania: tak bowiem zazwyczaj kończy się przyjaźń między mężczyzną a kobietą. Nie miała lat dwudziestu a bolesne doświadczenie nabyte w epoce pożycia z mężem, uczyniło ją bardzo wyrozumiałą. Mając trzydzieści sześć lat, będąc kobietą rozumną i wolną od wszelkich złudzeń, czyliż nie mogła zamknąć oczu na jego błędy i postępować raczej jak matka niż jak kochanka w stosunku z przyjacielem, któremu oddała się w chwili zupełnej nieświadomości moralnej a dla którego również oddawna już minął wiek bohaterów romansu? Niekiedy powtrzała sobie, że ludzie zbyt wiele wagi przywiązują do tych stosunków cielesnych, częstokroć zupełnie wypadkowych a zawsze wprowadzających taki zamęt w życie dwóch istot. Po namyśle uśmiechała się tylko, spostrzegając niemoralność podobnego rozumowania: bo czyż wobec takiej teoryi wszystkie błędy nie zostałyby usprawiedliwione a wszystkie kobiety nie miałyby prawa należenia do wszystkich mężczyzn?... A jednak ileż to na świecie jest kobiet rozsądnych, które rozumieją konieczność dzielenia się kochankiem z współzawodniczką!... Ileż to razy dobroduszna pobłażliwość odnosi w praktyce zwycięztwo nad zazdrosnem pojęciem posiadania wyłącznego i niepodzielnego!... Ale były to tylko teoretyczne rozumowania, mające na celu uczynienie życia znośniejszem; w rzeczywistości bowiem pani Karolina napróżno usiłowała zaprzeć się samej siebie, napróżno pragnęła zostać i nadal przywiązaną, rozumną służebnicą, która chętnie oddaje ciało swe temu, któremu serce i umysł już oddała: cała jej istota, uczucia wszystkie podnosiły bunt szalony, cierpiała straszne katusze na samą myśl o tem, że nie wie wszystkiego, że nie ma siły zerwać na zawsze, rzuciwszy w twarz Saccardowi tę boleść, jaką on sercu jej zadał. Umiała ona jednak tak dalece zapanować nad sobą, że cierpiała w milczeniu i wydawała się na pozór spokojną i uśmiechniętą, ale żadne zwycięztwo odniesione w smutnem i ciężkiem życiu nie kosztowało jej tyle pracy, nie zużyło takiego zasobu sił moralnych!
Przez chwilę jeszcze trzymała w ręku święte obrazki, wpatrując się w nie z bolesnym uśmiechem niewiary i wzruszenia. Ale teraz nie widziała ich już przed sobą, bo nieświadomą pracą umysłu — wciąż instynktownie powracającego do tego szpiegowania ilekroć puściła wodze myślom — starała się odtworzyć to, co Saccard porabiał dnia wczorajszego i co się dzisiaj z nim działo. Co się tyczy Saccarda, tryb jego życia nie zmienił się wcale na pozór: rano — kłopoty i prace do stanowiska dyrektora przywiązane, popołudniu — giełda, obiady proszone, premiery, kolacye lub też wesoła zabawa w gronie aktorek, o które ona wcale zazdrosną nie była. A przecież pomimo tego, przeczuwała ona w nim żywe zainteresowanie się czemś, co mu zajmowało teraz godziny, dawniej w inny sposób spędzane. Bezwątpienia przyczyną tego zainteresowania się jest owa kobieta i schadzki z nią w miejscowościach, których ona poznać nawet nie choiała. Stała się teraz podejrzliwą i nieufną, mimowoli zaczęła znów „odgrywać rolę policyanta“ — jak brat jej mawiał żartobliwie, śledziła nawet uważnie interesy Banku powszechnego, czego przez czas jakiś zaniechała, bo przywiązanie do Saccarda natchnęło ją bezgraniczną ufnością. Mnóstwo niedopełnionych formalności oburzało ją, sprawiając przykrość niewypowiedzianą. Po chwili zdziwiła się, sama czując, że w głębi duszy działalność Banku stała się jej obojętną, że nie znalazłaby siły do wypowiedzenia słowa przestrogi, lub do zapobieżenia czynem złemu — bo całą jej istotę ogarnął śmiertelny niepokój, wywołany tą zdradą, z którą napróżno pogodzić się usiłowała. Zawstydzona, upokorzona tem, że łzy znowu cisną się jej do oczu, schowała święte obrazki, przejęta głębokim żalem, że nie może pójść do kościoła, paść na kolana u stóp ołtarza i w gorącej modlitwie znaleźć ulgę dla zbolałego serca.
Uspokoiwszy się nareszcie, pani Karolina zaczęła znowu pisać memoryał, gdy w dziesięć minut potem lokaj wszedł z oznajmieniem, że Karol, furman, dnia poprzedniego wydalony ze służby, przyszedł i domaga się, aby go do niej wpuszczono.
Pani Karolina zawahała się chwilę, poczem kazała go zawołać.
Karol, wypędzony przez Saccarda za kradzież owsa, był to wysoki, przystojny chłopak, z twarzą bez zarostu, posiadający pewność siebie człowieka, który wierzy w swoje szczęście do kobiet i którego kobiety za pieniądze nawet zdobywają.
— Proszę pani — zaczął zuchwałym tonem — przyszedłem tu upomnieć się o te dwie koszule, które mi praczka zgubiła a za które nie chce mi zapłacić... Dlaczegóż to ja mam być stratny?... Pani jest tu odpowiedzialna za całą służbę, niechaj więc pani zapłaci za koszule!.. Należy mi się piętnaście franków.
Pani Karolina była nieubłaganie surową w kwestyach tyczących się gospodarstwa. Być może, że zapłaciłaby zresztą piętnaście franków, aby uniknąć dalszych sporów, ale bezczelność tego człowieka, złapanego wczoraj na gorącym uczynku kradzieży, oburzyła ją niewypowiedzianie.
— Nic ci się nie należy i nie dostaniesz ani grosza! Wiem od pana, co uczyniłeś. Pan zabronił mi dopomódz ci w czemkolwiek.
Usłyszawszy taką odpowiedź, Karol przysunął się groźnie.
— Ach! pan tak powiedział!... Domyślałem się tego, ale pan źle zrobił, bo zobaczymy, kto na swojem postawi.. Nie jestem ja taki głupi, jak się zdaje i oddawna już wiem, że pani jest kochanką...
Pani Karolina zaczerwieniła się z gniewu i zerwała się z miejsca, chcąc go wypędzić. Ale on, nie tracąc czasu, mówił coraz głośniej.
— A może pani chciałaby wiedzieć, gdzie też pan bywa między czwartą a szóstą, dwa lub trzy razy na tydzień, jeżeli jest pewien, że tę osobę zastanie samą.
Twarz pani Karoliny pokryła się trupią bladością... wszystka krew zbiegła jej do serca. Groźnie podniosła rękę, jak gdyby chcąc wepchnąć mu w gardło tę wiadomość, której tak starannie unikała już od dwóch miesięcy.
— Milcz!
Ale on krzyczał coraz głośniej:
— To pani baronowa Sandorff... pan Delcambre ją utrzymuje i wynajął dla niej mieszkanie na parterze przy ulicy Caumartin... tuż koło rogu ulicy świętego Mikołaja... w tym samym domu jest owocarnia... Pan Saccard chodzi tam i zajmuje miejsce po tamtym!
Pani Karolina wyciągnęła rękę do dzwonka, aby kazać wyrzucić za drzwi tego zuchwalca. Wstrzymała się jednak z obawy, by nie powtórzył tego samego przy służbie.
— Tak... tak... chodzi on tam po tamtym!... I ja także mam tam przyjaciółkę, Klarcię, pokojówkę pani baronowej... Klarcia mówiła mi, że często widuje ich razem i że pani baronowa jest zimna jak kawał lodu.
— Milcz! ani słowa więcej! — krzyknęła wreszcie pani Karolina! — Masz tu piętnaście franków!
I z niewypowiedzianym wstrętem, rzuciła mu owe pieniądze, zrozumiawszy, że jest to jedyny sposób pozbycia się go wreszcie. W istocie Karol spokorniał natychmiast.
— Powiedziałem to tylko dla dobra pani... W tym samym domu jest owocarnia... Trzeba minąć dziedziniec i wejść do sieni... Dziś mamy czwartek, jest już około czwartej, jeżeli więc pani chce się sama przekonać...
Śmiertelnie blada, pani Karolina popchnęła go ku drzwiom, nie mając siły słowa wymówić.
— Tembardziej, że dziś zobaczyłaby pani może coś bardzo zabawnego... Oho! moja Klarcia nie długo tam pozostanie!.. Poczciwa służąca powinna zostawić po sobie pamiątkę, jeżeli państwo byli dobrzy dla niej... Upadam do nóżek pani!
Wyszedł nareszcie. Pani Karolina stała przez chwilę nieruchomo, starając się zebrać myśli i rozmyślając nad niebezpieczeństwem, jakiem podobna scena groziła Saccardowi. Wreszcie siły ją opuściły, z głuchym jękiem osunęła się na krzesło, stojące przed biurkiem, a łzy tak długo tłumione, strumieniem trysnęły z jej oczu.
W tymże samym czasie owa Klara, chuda, jasnowłosa dziewczyna, zdradziła swoją panią, przyrzekając Delcambre’owi, że mu ją pokaże z innym mężczyzną w tem właśnie mieszkaniu, które on dla niej najmował. Z początku żądała ona za to pięćset franków, ale ze względu na znane skąpstwo prokuratora, po wielu targach musiała ostatecznie poprzestać na sumie dwustu franków, które on przyrzekł wypłacić je w chwili, gdy mu drzwi od pokoju pani otworzy. Klara sypiała w małym pokoiku, tuż obok sypialni baronowej, która przyjęła ją do służby dlatego głównie, aby nie powierzać żonie szwajcara opieki nad mieszkaniem. Klara prowadziła życie próżniacze, nie mając żadnego zajęcia w dnie, w które jej pani nie przychodziła na schadzkę, usuwając się dyskretnie, ilekroć Delcambre lub Saccard przybywał. Tutaj to poznała Karola, który często przychodził wieczorami i bawił się z nią w mieszkaniu, będącem jeszcze w nieładzie po dziennej schadzce; ona to nawet poleciła go Saccardowi jako bardzo pracowitego i uczciwego człowieka. Wypędzenie Karola ze służby przejęło ją oburzeniem tembardziej, że — jak mówiła — pani jej nie jest kobietą porządną i że znalazła inne miejsce, w którem dawano jej o pięć franków miesięcznie więcej. Karol, pałając zemstą, chciał napisać list do barona Sandorffa, ona jednak osądziła, że daleko zabawniejszą i korzystniejszą dla nich rzeczą będzie sprawienie niespodzianki Delcambre’o wi. Tego właśnie czwartku, zaczasu wszystko przygotowawszy, czekała niecierpliwie.
Przyszedłszy o czwartej, Saccard zastał już baronową Sandorff leżącą na szezlongu przed kominkiem.
Zazwyczaj stosowała się ona ściśle do oznaczonych godzin — jako kobieta do interesów przywykła i wartość czasu znająca. Przy pierwszych spotkaniach, Saccard doznał zawodu, nie znalazłszy w niej namiętnych uniesień, jakie zapowiadać się zdawały krucze jej włosy, podkrążone powieki i wyzywające spojrzenie rozszalałej bachantki. Była ona zimna jak marmur, znużona bezskutecznem pożądaniem wrażeń, których nigdy nie doznawała, pochłonięta wyłącznie przez grę, której niepokoje przynajmniej rozpalały krew w jej żyłach. Rozmawiała z nim o giełdzie, zasięgała rady jego i wskazówek, a gdy — wypadkowem zrządzeniem losu — od czasu stosunku z Saccardem, wygrywać zaczęła, stał się on dla niej drogocennym amuletem, który przyciskamy do ust nie dlatego, że ładny, lecz że szczęście nam przynosi.
Na dworze mrok zapadał dopiero, ale w pokoju okiennice były już zamknięte, rolety zapuszczone, a dwie wielkie lampy osłonięte matowemi, okrągłemi kloszami, rzucały łagodnie przyćmione światło na postacie kochanków.
Niebawem, po przybyciu Saccarda, zajechała przed bramę kareta Delcambre’a. Prokurator generalny, osobistemi stosunkami połączony z cesarzem a mający wkrótce zostać ministrem, był to wysoki, chudy mężczyzna lat pięćdziesięciu, z miną uroczystą, z twarzą wygoloną i pooraną mnóstwem głębokich zmarszczek, z dziwnie surowym poniekąd ascetycznym wyrazem fizyonomii. Nos jego, zakrzywiony jak dziób orli, zdawał się świadczyć, że w umyśle tego człowieka nie powstała nigdy myśl ani o możliwości zbrodni, ani też o udzieleniu przebaczenia. Wchodząc teraz na schody poważnym i miarowym krokiem, zachował postawę tak chłodną i uroczystą, jak gdyby za chwilę miał zasiąść na fotelu prokuratorskim i zabrać głos w sprawie poważnej i bardzo doniosłego znaczenia. W całym domu nikt go nie znał — przychodził tu bowiem zawsze tylko późnym wieczorem.
Klara czekała na niego w maleńkim przedpokoju.
— Niech pan idzie za mną... ale cichutko... ostrożnie, żeby nie narobić hałasu.
Delcambre wahał się z początku... Czyż nie byłoby lepiej wejść drzwiami, które prowadzą wprost do pokoju?... Ale Klara szepnęła mu do ucha, że drzwi niezawodnie są zamknięte, że trzebaby kołatać i dobijać się a tymczasem pani uprzedzona, będzie mogła urządzić się odpowiednio... O nie! Tak być nie moż! Chodziło jej o to, aby Delcambre schwytał ich na gorącym uczynku i zobaczył baronową tak, jak ona sama widziała ją pewnego dnia zajrzawszy przez dziurkę od klucza. Z góry przygotowała już ona wszystko w bardzo prosty sposób. Pokoik jej łączył się z pokojem pani przez drzwi, zwykle na klucz zamykane. Bez wielkiego trudu udało jej się wynaleźć klucz wrzucony do jakiejś szuflady; można więc będzie drzwi otworzyć i tą drogą dostać się do sypialni, portyerą tylko od pokoju oddzielonej. Z pewnością pani nie spodziewa się, aby ktokolwiek mógł wejść tędy.
— Niech pan będzie łaskaw spuścić się na mnie we wszystkiem... Przecież i mnie także zależy na tem, aby się to udało...
Wsunęła głowę przez drzwi uchylone i znikła na chwilę, zostawiając Delcambre’a samego w malutkim swym pokoiku, w którym łóżko dotąd było nieposłane a na krześle stała miednica z brudną wodą. Od rana już wyniosła ztąd swój kuferek, aby uciec natychmiast po dokonaniu tego, co zamierzyła. Potem wróciła i ostrożnie przymykając drzwi za sobą:
— Niech pan poczeka jeszcze chwileczkę — rzekła. — Teraz niema nic ciekawego do widzenia. Rozmawiają tylko.
Delcambre stał w milczeniu poważny, nieruchomy, wytrzymując dumnie drwiące spojrzenia tej dziewczyny, która patrzyła na niego z miną zuchwałą. Widocznie jednak niecierpliwił się w duchu, bo nerwowy kurcz ściągał mu lewą stronę twarzy, świadcząc o wściekłem oburzeniu, które coraz silniejszą falą uderzało mu do mózgu. Potworne, niepohamowane żądze, kryjące się pod lodowatą powłoką surowości, zaczynały warczeć głucho. Zaciskał zęby z gniewu na samą myśl, że ktokolwiek ośmielał się kraść ciało tej kobiety, do niego należącej.
— Prędzej! prędzej! — powtarzał, sam nie wiedząc co mówi. Dłonie go paliły jak w gorączce.
Ale Klara, która znowu wybiegła na chwilę, wróciła i na znak milczenia, przykładając palec do ust, błagała go, aby poczekał cierpliwie jeszcze kilka minut.
— Zaklinam pana, niech pan będzie cierpliwy, bo inaczej wszystko się na nic nie zda. Za chwilkę pokażę panu coś bardzo ciekawego.
Czując, że nogi uginają się pod nim, Delcambre musiał usiąść na łóżku służącej. Noc zapadła, w około ciemno było zupełnie, podczas gdy pokojówka wciąż nasłuchując, łowiła uchem najmniejszy szmer, dochodzący z pokoju. Jemu zaś każdy z tych szmerów, wzmocniony tętnem jego pulsów i dziwnym szumem w uszach, wydawał się tak głośnym, jak gdyby odgłos kroków całego oddziału żołnierzy w pochodzie.
Nareszcie poczuł, że Klara lekko dotknęła ręką jego ramienia. Zrozumiał o co chodzi i słowa nie mówiąc, podał jej kopertę, do której poprzednio był włożył umówioną sumę dwustu franków. Ona poszła naprzód, odchyliła portyerę zasłaniającą wejście i wepchnęła go do gabinetu, szepcząc.
— Niechże się pan dobrze przypatrzy...
Przed kominkiem, rzucającym blaski jaskrawe, Saccard w bieliźnie tylko leżał na szezlongu. Przy nim baronowa także rozebrana a światło ognia i dwóch wysokich lamp oświetlało tak żywo obie te postacie, że najmniejszy szczegół występował wyraźnie na tle silnych cieni.
Osłupiawszy na ten widok, Delcambre stał, nie mogąc kroku postąpić; oni zaś, jak gromem rażeni, zdziwieni niespodzianą obecnością tego człowieka, nie ruszali się z miejsca, spoglądając na niego błędnym wzrokiem.
— Ach! świnie! — jęknął nareszcie prokurator generalny. — Świnie! Świnie!
Niezdolny znaleźć innych słów, powtarzał nieustannie ten wyraz i groźnie wymachiwał rękoma, jak gdyby chcąc dodać mu więcej siły. Teraz dopiero baronowa zerwała się jednym susem, szukając ubrania pozostawionego w sąsiednim pokoju. Ale wejść tam nie mogła, bo ten człowiek zagradzał jej drogę. Chwyciła więc tylko rzuconą na krzesło spódnicę i zarzuciła ją na ramiona, przytrzymując w zębach oba końce paska. Saccard podniósł się także z szezlonga z miną niezadowoloną i gniewną.
— Świnie! — powtarzał jeszcze Delcambre — jak śmiecie?... w tym pokoju, za który ja płacę!...
I wygrażając pięścią Saccardowi, nie posiadając się z oburzenia na myśl, że coś podobnego działo się na meblach za jego pieniądze kupionych, wrzeszczał nieludzkim głosem:
— Jesteście tu u mnie... w mojem mieszkaniu!... Ta kobieta do mnie należy a pan jesteś świnia i złodziej!
Saccard, niezadowolony z tej przygody i mocno zakłopotany swoim negliżem, tłumił gniew, starając się uspokoić rozwścieczonego Delcambre’a. Ale wyraz „złodziej“ dotknął go srodze.
— Mój panie — odrzekł — kto chce mieć kobietę dla siebie wyłącznie, powinien przedewszystkiem zaspakajać wszystkie jej potrzeby.
Przymówka ta do jego skąpstwa do szału doprowadziła Delcambre’a. W tej chwili był on do niepoznania zmieniony, straszny, przerażający jak potwór apokaliptyczny. Twarz jego tak zwykle chłodna i wyrazem godności nacechowana — zsiniała teraz, nabrzmiała, wyciągnęła się jak pysk rozjuszonego zwierza. Na widok tego błota rozbudziły się w nim wszystkie instynkty krwiożercze.
— Zaspakajać jej potrzeby! — wrzasnął. — Jakież są jej potrzeby?.. Nędznica!
I podbiegł ku baronowej z ruchem tak groźnym, że przerażenie ją zdjęło. Nie wiedząc co robić, cofnęła się do krzesła i usiadłszy spoglądała z ukosa na obu mężczyzn jak samica, o którą samce się gryzą, a która czeka na zwycięzcę.
Saccard odważnie zasłonił ją sobą.
— Przypuszczam, że nie ośmielisz się pan jej uderzyć?
Stali teraz naprzeciw siebie.
— Ostatecznie trzebaby już to zakończyć — dodał Saccard. — Nie możemy ujadać się jak dwaj lokaje... Nie przeczę, że jestem kochankiem tej pani i powtarzam, że jeżeli pan kupiłeś meble, to ja zapłaciłem...
— Co takiego?
— Bardzo wiele rzeczy... chociażby naprzykład parę dni temu dziesięć tysięcy franków danych Mazaudowi... Dawny to rachunek, o którym pan słyszeć nie chciałeś... Obaj mamy zatem jednakowe prawa.. Nie byłem i nie jestem złodziejem!... Musisz pan cofnąć tę obelgę!
Delcambre nieprzytomny prawie wrzeszczał:
— Jesteś pan złodziej i łeb ci roztrzaskam, jeżeli natychmiast nie zejdziesz mi z oczu!
Teraz z kolei Saccard zaczął się gniewać.
— Dosyć już tego, mój panie! — zawołał ubierając się. — Zaczynasz mię pan nudzić... Nie zlęknę ja się takiego zucha, jak ty!
Włożywszy kamasze, tupnął nogą i dodał:
— No, teraz kiedy już tu stoję na pewnym gruncie, to się nie ruszę!
Dusząc się z gniewu, Delcambre przyskoczył do niego:
— Precz ztąd, ty świnio!
— Wynoś się, stary psie!
— Ja cię spoliczkuję!
— Ja cię kopnę nogą!
I nosami się prawie dotykając, wyszczerzywszy zęby, szczekali. Zapominając o dobrem wychowaniu i światowych manierach, porwani wirem walki o samicę, dygnitarz magistratury i wielki finansista ujadali się jak pijani furmani, rzucali sobie w twarz obelżywe wyrazy. Słowa więzły im w gardle, piana występowała na usta.
Siedząc na krześle, baronowa czekała, aż jeden a nich wyrzuci drugiego za drzwi. Ochłonąwszy już z przestrachu, układała w myśli plany na przyszłość, zaniepokojona już tylko obecnością pokojówki, która stała za portyerą, chcąc się nacieszyć swem dziełem. Uszczęśliwiona tem, że słyszy dwóch panów kłócących się jak ulicznicy, dziewczyna ta wysunęła głowę z drwiącym uśmiechem na ustach. Obie kobiety spotkały się wzrokiem: pani rozebrana i zawstydzona, służąca — stojąca śmiało i skromnie, lecz porządnie ubrana. W tej chwili zamieniły one spojrzenia piorunujące, odwiecznej nienawiści rywalek.
Ale i Saccard także spostrzegł Klarę. Ubierając się śpieszcie, włożył kamizelkę i cisnął Delcambre’owi w twarz nową obelgę... wsunął lewy rękaw tużurka i znów zaklął... wsunął prawy rękaw i znów krzyczał, nie dobierając słów. Wreszcie ubrawszy się, zawołał:
— Chodź-no tu, Klaro!... Pootwieraj drzwi i okna, niech cały dom usłyszy, co się dzieje!... Widocznie pan prokurator jeneralny chce, aby wiedziano, że on jest tutaj, a ja mu do tego pomogę!
Delcambre zbladł i cofnął się, widząc, że Saccard podchodzi do okna z zamiarem otworzenia okiennicy. Straszny ten człowiek nie lęka się skandalu i gotów rzeczywiście wypełnić swą groźbę.
— Ach! łotr! łotr! — syczał prokurator. — Dobrana z was para!... Zostawiam ci tę nędznicę!
— No! tak, wynoś-że się pan jak najprędzej! Damy sobie radę bez pana... Teraz przynajmniej wszystkie jej rachunki będą zapłacone i nie zazna nędzy!... A może dać panu na omnibus?
Dotknięty nową tą zniewagą, Delcambre przystanął na progu gabinetu. Teraz przybrał on już znowu dumną, wyniosłą postawę; twarz miał bladą i żółtą, tysiącem zmarszczek pooraną.
— Przysięgam, że mi za to zapłacisz! — krzyknął, groźnie podnosząc rękę. — Miejcie się na baczności! potrafię ja was odnaleźć!
Potem zniknął za drzwiami. W tejże chwili dał się słyszeć szelest sukien kobiecych: to Klara, zadowolona ze swego dzieła, uciekała z obawy, aby jej nie pociągnięto do odpowiedzialności.
Saccard, drżący jeszcze z gniewu, poszedł zamknąć drzwi. Baronowa siedziała wciąż jak przykuta do krzesła. Powróciwszy, zaczął chodzić wielkiemi krokami po pokoju, wrzucił do kominka polano, które wypadło na podłogę i teraz dopiero zauważył, że baronowa nie zaczęła się dotąd ubierać.
— Ubierz-że się, moja droga — rzekł łagodnie — i nie bierz całej tej historyi do serca... Głupstwo się stało, ale nic złego z tego nie wyniknie... Zejdziemy się tu pojutrze, aby obmyśleć, co uczynić należy, czy zgoda?.. A teraz muszę uciekać... obiecałem Huretowi że się z nim dzisiaj rozmówię...
A gdy ona zaczęła się ubierać, krzyknął jeszcze z przedpokoju:
— Pamiętaj, abyś nie zrobiła głupstwa, jeżeli będziesz kupowała włoskie!... Kupuj tylko z premią, nie inaczej!
W tym samym czasie, o tej samej godzinie, pani Karolina siedziała przy biurku z twarzą w dłoniach ukrytą i rzewnie płakała. Cyniczne słowa furmana, wyjawiającego zdradę, co do której łudzić się nadal nie mogła, rozbudziły w niej na nowo wszystkie podejrzenia, wszystkie obawy, które zagłuszyć usiłowała. Zmuszała się ona do spokoju, do wiary w uczciwą działalność Banku powszechnego; przez zaślepienie miłości stała się wspólniczką tego, co przed nią ukrywano, o czem nie starała się dowiedzieć. Teraz więc czyniła samej sobie gorzkie wyrzuty za list pełen spokoju, jaki napisała do brata po ostatniem zebraniu ogólnem. Odkąd pod wpływem zazdrości oczy jej i uszy na nowo się otwarły, widziała i rozumiała, ze coraz więcej rzeczy dzieje się bezprawnie: tak naprzykład rachunek Sabatiniego zwiększał się ciągle, towarzystwo spekulowało coraz więcej pod pokrywką cudzych nazwisk, nie wspominając już o owych szumnych a kłamliwych reklamach, o owych podstawach z piasku i z błota, na jakich wznoszono olbrzymi dom, którego szybkie powodzenie przejmowało ją raczej obawą niż radością. Największego niepokoju nabawiał ją ów niepohamowany pośpiech, owa szalona szybkość, z jaką Bank powszechny — niby maszyna przeładowana węglem — pędził naprzód, wciąż naprzód, nie bacząc, że może nastąpić uderzenie, po którem wszystko przepadnie i w powietrze wyleci. Nie była to naiwna, ograniczona kobieta, która dałaby się oszukać; nie znając nawet technicznej strony operacyj bankowych, zdawała sobie jasno sprawę z pobudek tego pośpiechu, tej gorączkowej działalności, mającej na celu odurzenie tłumów i porwanie ich w iście epidemiczny szał tańca milionów. Dzień każdy miał przynosić nową zwyżkę, miał wzmacniać wiarę w coraz wzrastające powodzenie, w zwiększający się zasób tych zaczarowanych kas, do których złoto wpływało potokami a wypływając, rozlewało się w rzeki i oceany. Czyż mogła odstąpić brata tak łatwowiernego, zacnego, pełnego zapału?... Czyż mogła powierzyć go falom, które im wszystkim groziły zatopieniem?... Własna bezczynność i bezwładność do rozpaczy ją doprowadzały.
Zapadający mrok pogrążał w ciemności pokój, którego nie rozjaśniał nawet odblask ognia, wygasłego już na kominku, a pani Karolina, siedząc przy biurku, coraz rzewniej płakała. Płakała, wstydząc się łez swoich, czuła bowiem, że wyłączną ich przyczyną nie jest tylko niepokój o losy Banku powszechnego. Wszakże to Saccard sam kieruje tym strasznym galopem, sam z niewysłowionem okrucieństwem i lekkomyślnością podcina biczem konia, dopóki ten ducha nie wyzionie... On to jest jedynym winowajcą!... Dreszcz ją przebiegał na samą myśl, że starać się powinna czytać w duszy tego człowieka, tego czciciela złota nie znającego głębin własnej istoty, w której kryje się w cieniach błoto moralnego upadku i zepsucia. Teraz dopiero ze zgrozą zaczynała podejrzewać i domyślać się tego, czego dotąd nie dostrzegała wyraźnie... Ale odkrycie tylu ran bolesnych, obawa możliwej katastrofy nie wtrąciłyby jej w taką rozpacz, nie wycisnęłyby jej z oczu łez tak gorzkich... O nie! potrzeba walki i ratunku podniosłaby raczej mężnego jej ducha!... Szlochała ona teraz jak dziecko bezbronne, bo zrozumiała, że kocha Saccarda, a on w tej chwili inną się kobietą zajmuje... Wyznanie to, jakie sama przed sobą uczynić musiała, przejmowało ją uczuciem upokorzenia; łzy cisnęły jej się do oczu i oddech w piersiach tamowały.
— O Boże! straciłam już dumę i godność osobistą! — zawołała głośno. — Stałam się nędzną, słabą istotą... Czy może być większa męczarnia, jak wtedy, gdy pragnąc czegoś gorąco, czujemy, że sił nam braknie?
Wzdrygnęła się nagle zdziwiona, bo w ciemnym pokoju usłyszała za sobą głos jakiś. Był to Maksym, który, uważając się za domownika, wszedł, nie oznajmiając swego przybycia.
— Co to? pani siedzisz w ciemnym pokoju i płaczesz?
Zaskoczona tak niespodzianie, pani Karolina starała się zapanować nad swem wzruszeniem, podczas gdy Maksym mówił dalej:
— Przepraszam panią. Sądziłem, że ojciec wrócił już z giełdy... Jedna ze wspólnych naszych znajomych poleciła mi, abym go przyprowadził do niej na obiad.
W tej chwili lokaj wniósł lampę i postawiwszy ją na stole, wyszedł. Światło przyćmione abażurem łagodnym blaskiem napełniło cały pokój.
— To nic ważnego — usprawiedliwiała się pani Karolina. — Nie należę do kobiet nerwowych a jednak dzisiaj uległam chęci wypłakania się jak rozgrymaszony dzieciak.
I obtarłszy już oczy, dumnie podniosła głowę, uśmiechając się z właściwą sobie odwagą. Maksym patrzył przez chwilę w milczeniu na tę szlachetną postać, na te duże, łagodne oczy, na grube wargi, twarz nacechowaną wyrazem niewysłowionej dobroci a uwieńczonej koroną siwych włosów, które dodawały jej wdzięku i słodyczy. W tej chwili siwowłosa ta kobieta wydała mu się młodą jeszcze i piękną. Potem pomyślał o ojcu i pogardliwie wzruszywszy ramionami, zapytał:
— Nieprawdaż, że to on jest przyczyną łez pani?
Ona chciała zaprzeczyć, ale słowa uwięzły jej w gardle a oczy znów zaszły łzami.
— Ach! jakże mi żal pani! Czyż nie mówiłem, że pani łudzisz się co do mego ojca i że kiedyś boleśnie za to odpokutujesz?... To już fatalność taka, że i pani musiałaś paść jego ofiarą!
Pani Karolina przypomniała sobie teraz ową chwilę, gdy udała się do niego z prośbą o pożyczenie dwóch tysięcy franków, jako zaliczkę na wykupienie Wiktora. Czyż on jej wtedy nie przyrzekł, że pomówi z nią otwarcie, jeżeli będzie chciała dowiedzieć się całej prawdy?... Teraz zdarzała się sposobność odsłonięcia tej przeszłości... należało tylko go zapytać. Jakieś nieprzeparte pragnienie popychało ją do tego: czuła, że kto stacza się w przepaść, ten musi dna dosięgnąć. Dając taki dowód odwagi, postąpi uczciwie i wszystkim korzyść przyniesie.
Ale badanie to wzbudzało w niej wstręt instynktowny, usiłowała zatem nadać inny obrót rozmowie:
— Nie zwróciłam panu dotąd owych dwóch tysięcy franków — rzekła. — Czyż nie gniewasz się pan na mnie, że tak długo każę panu czekać?
Maksym lekceważąco machnął ręką na znak, że niewiele mu na tem zależy. Potem zagadnął nagle:
— Ale... a cóż porabia ten potwór?... ten mój braciszek?
— Doprowadza mnie do rozpaczy i dlatego nic dotąd nie powiedziałam pańskiemu ojcu — odrzekła pani Karolina. — Z całego serca pragnęłabym poprawić nieszczęśliwe to dziecko, aby można je było pokochać.
Maksym wybuchnął głośnym śmiechem i nie zważając na pytające spojrzenie pani Karoliny, zawołał:
— Dalibóg! zdaje mi się, że niepotrzebnie zadajesz sobie pani tyle pracy, której mój ojciec ocenić nawet nie potrafi. On widział już tyle brudów rodzinnych!
Pani Karolina nie spuszczała oka z tego człowieka, tak niewzruszenie spokojnego w egoistycznem używaniu życia, tak bezwzględnie rozczarowanego do wszelkich związków, nie wyłączając tych nawet, które stanowią źródło rozkoszy. Maksym uśmiechnął się, lubując się w duszy złośliwością ukrytą w ostatnich swoich słowach. Pani Karolina czuła, że dotyka tajemnicy obu tych ludzi.
— Jak dawno straciłeś pan matkę? — spytała.
— O! bardzo dawno, nie pamiętam jej prawie... Byłem podówczas w szkołach w Plassans, gdy ona umarła tutaj, w Paryżu... Wuj nasz, doktór Pascal, zabrał do siebie moją siostrę Klotyldę, którą od tej pory raz tylko widziałem.
— Ale ojciec pana ożenił się powtórnie?
Maksym zawahał się Szablon:Chwilę Oczy jego jasne i bezmyślne zamigotały dziwnym blaskiem.
— Tak, ożenił się powtórnie z córką prawnika, panną Ireną Béraud de Châtel, która była dla mnie nie matką ale prawdziwą przyjaciółką.
Zamilkł znowu, potem przysuwając się do niej poufale, dodał:
— Widzi pani, trzeba rozumieć dobrze mego ojca. Doprawdy, nie jest on gorszym od innych; pieniądz kocha nadewszystko, więcej od żony, od dzieci, od wszystkiego i wszystkich, co go otaczają. O! nie wiem, czy pani rozumie myśl moją? Nie utrzymuję, aby ojciec kochał się w pieniądzach jak sknera, który zbiera stosy złota po to jedynie, aby napełniać niem kufry. Jeżeli przez całe życie ubiegał się za pieniędzmi, jeżeli gotów je czerpać z najbrudniejszego źródła, to dlatego, aby one dalej z rąk jego płynęły, aby mógł opływać w dostatki, doznać wszelkich upojeń, osiągnąć władzę najwyższą. Cóż na to poradzić? to już we krwi jego leży. Zaręczam, że nie zawahałby się sprzedać panią, mnie, pierwszego lepszego znajomego, gdybyśmy mogli stanowić przedmiot handlu. A dodać jeszcze muszę, że czyni on to zupełnie nieświadomie... jest to poeta śpiewający ody na cześć milionów... Pieniądze tylko czynią go takim, jakim jest... szaleńcem i łotrem!
Pani Karolina musiała w głębi serca przyznać słuszność słowom Maksyma. Słuchała go w milczeniu, od czasu do czasu potakując skinieniem głowy. Ach! pieniądz — to zabójcza potęga zniszczenia! on to wysusza serca, zagłuszając w nich uczucie dobroci, litości i miłości ku bliźnim! Pieniądz jest jedynym winowajcą, najsilniejszym podżegaczem do wszelkiego okrucieństwa i wszelakich brudów przyczyną! W tej chwili przeklinała ona potęgę złota, szlachetnem oburzeniem przejęta. Gdyby to było w jej mocy, radaby jednym zamachem zgładzić złoto ze świata, podeptać je nogami i tym sposobem powrócić zdrowie całej ludzkości.
— Więc ojciec pański ożenił się po raz drugi? — zapytała po chwili milczenia zwolna i z pewnem wahaniem, jak gdyby w umyśle jej budziły się niewyraźne jakieś wspomnienia.
Przypomniała sobie, że kiedyś wspominano jej już o tej historyi. Od kogo to słyszała? — nie umiałaby powiedzieć, prawdopodobnie od jakiejś kobiety, od którejś ze swych przyjaciółek, która musiała wspominać jej o tem, gdy Saccard wprowadził się do tego domu przy ulicy S. Lazare. Nie przypominała sobie dokładnie szczegółów... zdawało jej się, że — jak mówiono — małżeństwo to było hańbiącym układem zawartym dla pieniędzy. A potem występek wkradł się powoli do domu, występek znoszony spokojnie i pobłażliwie... jakieś potworne cudzołóstwo z kazirodztwem prawie graniczące...
— Irena była zaledwie o lat parę starszą odemnie — mówił Maksym, jakby nieświadomie i bardzo przyciszonym głosem.
Podniósł głowę, spojrzał na panią Karolinę i przejęty instynktownem zaufaniem do tej kobiety, która wydawała mu się tak zdrową i rozumną, wyspowiadał się z przeszłości całej nie spokojnemi, jasnemi zdaniami, ale krótkiemi, urywanemi słowy, które ona w jedną całość spoić musiała. Czy ulgę mu przynosiło wypowiedzenie głośno żalu, jaki czuł do ojca, wyznanie istniejącego pomiędzy nimi współzawodnictwa, które ich czyniło dziś jeszcze ludźmi zupełnie dla siebie obcymi? Nie oskarżał go, zdawało się, że nawet gniewem się nie unosi, ale śmiech jego przechodził w okrutne szyderstwo, gdy wspominał o wszystkich tych brudach ze złośliwą radością, że więcej jeszcze skazi niemi imię ojca.
W taki więc sposób pani Karolina dowiedziała się wszystkich tych ohydnych szczegółów, że Saccard sprzedał swoje nazwisko, żeniąc się dla pieniędzy z dziewczyną uwiedzioną; że posiadłszy pieniądze, szalonem i burzliwem swem życiem przywiódł do ostatecznego upadku tę biedną, chorą istotę; że potrzebując podpisu żony dla otrzymania pieniędzy, patrzył przez szpary na jej stosunek miłosny z rodzonym jego synem, zamykał oczy jak pobłażliwy patryarcha rodu, który pozwala dzieciom na niewinne igraszki. Pieniądz! pieniądz — to król! to bóstwo! wobec pieniędzy czemże jest krew? czemże są łzy boleści? bezgraniczna potęga pieniędzy stokroś więcej wielbioną i cenioną być winna, niż wszelkie skrupuły ludzkie! A w miarę potęgowania się siły pieniędzy, w miarę tego jak Saccard ujawniał się przed nią w całej swej dyabolicznej wielkości, pani Karolina przerażeniem zdjęta, truchlała i drętwiała na myśl, że po tylu innych ofiarach i ona teraz należy do tego potwora.
— Oto wszystko! — rzekł wreszcie Maksym. — Chciałbym pani oszczędzić boleści i dlatego wolałem panią uprzedzić!.. Ale niechże to panią nie poróżni z moim ojcem. Sprawiłoby to mi wielką przykrość, bo i wtedy pani płakałabyś nad tem a nie on... Czy pani rozumie teraz, dlaczego ja powiedziałem, że nie pożyczę mu nigdy ani grosza?
Pani Karolina słowa wymówić nie mogła, bo niewysłowiona boleść ściskała jej serce. Maksym podniósł się, stanął przed lustrem, przyglądał się sobie chwilę ze spokojem pięknego mężczyzny, który cieszy się swym rozsądkiem i umiarkowaniem. Potem znów zbliżył się do niej.
— Czyż nie mam racyi, że patrząc na podobne przykłady, człowiek starzeje się prędko? Oto dlaczego ja ustatkowałem się tak wcześnie, wziąłem za żonę młodą dziewczynę, która była chora i wkrótce umarła a gotówbym przysiądz, że nikt mnie już nie nakłoni, abym po raz drugi zrobił to głupstwo... Ale ojciec był i jest niepoprawny, bo nie ma ani odrobiny poczucia moralności.
Ujął ją za rękę a czując, że jest lodowato zimną, trzymał przez chwilę w swej dłoni.
— Muszę już iść, bo widzę, że się ojca nie doczekam. Ale niechże się pani nie martwi!... Sądziłem, że pani ma więcej odwagi... Prawdę mówiąc, powinna by mi pani podziękować, bo nic nie ma przykrzejszego, jak dać się wyprowadzić w pole!
Wychodząc już, zatrzymał się jeszcze we drzwiach i dodał z uśmiechem:
— Ale byłbym zapomniał... niech pani zechce powiedzieć ojcu, że pani de Jeumont prosi go na obiad... Musiała pani zapewne słyszeć o pani de Jeumont, która za jedną noc dostała od cesarza sto tysięcy franków... No, nie ma się czego lękać, bo pomimo wszystkich swych szaleństw, przypuszczam, że ojciec nie posunąłby się do tego, aby miał tracić takie sumy na kobiety!
Zostawszy samą, pani Karolina siedziała długo, nie ruszając się z miejsca. Obezwładniona, odrętwiała siedziała w obszernym tym pokoju, w którym teraz głęboka panowała cisza; bezmyślnym wzrokiem patrzyła na stojącą przed nią lampę. Wyznanie Maksyma zdarło jej z oczu zasłonę... Wszystko, czego dotąd widzieć nie chciała, czego z drżeniem obawy domyślała się zaledwie, stanęło teraz przed jej oczyma w całej potwornej nagości, wobec której żadne złudzenia ostać się nie mogły... Teraz przenikała wzrokiem do głębin duszy Saccarda, do tej duszy dziwnie mętnej i zawiłej w swym rozkładzie. W istocie był to człowiek nie znający żadnych więzów, ani żadnego hamulca, bez walki szedł on za głosem instynktu i żądz rozpasanych, cofając się wtedy tylko, gdy siły jego przeszkód pokonać nie mogły. Dzielił się żoną z synem, sprzedał żonę, sprzedał syna, sprzedawał wszystkich, którzy się z nim zetknęli, sprzedał samego siebie i niezawodnie sprzeda kiedyś ją i jej brata, ażeby bić monetę z serc ich i mózgów. Jest to prosty fabrykant pieniędzy, który bez wahania rzuca do kotła wszystkich i wszystko, aby z przetopionego materyału na nowo robić pieniądze. Z przerażającą plastycznością ujrzała teraz, że Bank powszechny wchłania w siebie całe jeziora, rzeki, oceany pieniędzy i że kiedyś instytucya ta ze strasznym hukiem w ziemię się zapadnie... Ach! cóż ohydniejszego nad pieniądz, który wszystko brudzi i bez litości pożera?
Nagle pani Karolina zerwała się gwałtownie z miejsca. Nie! to rzecz potworna!... tak dłużej być nie może!... ona nie może pozostać nadal z tym człowiekiem!... Przebaczyłaby mu zdradę, jakiej się względem niej dopuścił, ale na myśl o wszystkich dawnych jego bezeceństwach, nieprzezwyciężony wstręt ją ogarniał i drżała z obawy, jak strasznych zbrodni ten człowiek w przyszłości dopuścić się może. Tak! ona musi wyjechać natychmiast, jeżeli nie chce być obryzganą błotem i zmiażdżoną pod gruzami padającego gmachu!... Nie była zdolną oprzeć się pokusie wyjechania daleko, bardzo daleko... udania się na krańce Wschodu do brata nie dlatego, aby jego uprzedzić, ale aby samej zniknąć... Jechać trzeba! jechać niezwłocznie! Szósta dopiero... musi wyjechać do Marsylii pociągiem kuryerskim, odchodzącym o siódmej minut piędziesiąt pięć... czuje bowiem że nie miałaby sił do spotkania się z Saccardem. W Marsylii porobi konieczne sprawunki, kupi trochę bielizny, suknię na zmianę i wsiądzie na okręt... Za kwadrans najdalej będzie gotową do podróży... Rzuciła okiem na stół i zatrzymała się chwilę na widok rozpoczętego memoryału... Po co zabierać te papiery, skoro to wszystko u podstaw samych przegniłe, musi runąć prędzej lub później?... Pomimo tego jednak zaczęła starannie układać i zbierać notatki przez przyzwyczajenie dobrej gospodyni, która chce, aby wszystko zostało po niej w porządku. Zajęcie to trwające przez kilka minut, uśmierzyło nieco gorączkę, z jaką powzięła postanowienie wyjazdu. Z zupełnym już spokojem rzuciła po raz ostatni okiem na pokój, który na zawsze opuścić miała, gdy we drzwiach stanął lokaj, przynosząc jej listy i gazety.
Spojrzawszy machinalnie na te papiery, pani Karolina zauwayżyła list zaadresowany do niej pismem brata. Hamelin pisał z Damaszku, gdzie bawił obecnie w interesie przeprowadzenia bocznej linii, któraby połączyła to miasto z Bejrutem. Z początku stanęła przy stole i pośpiesznie przebiegała oczyma list brata, obiecując sobie, że go przeczyta uważnie później, w wagonie. Ale każde zdanie przykuwało jej uwagę, nie była zdolną pominąć ani jednego wyrazu i ostatecznie usiadła znów na krześle, pochłonięta całkowicie czytaniem tego długiego listu, składającego się z dwunastu stronnic.
Hamelin pisał widocznie do siostry w bardzo wesołym nastroju ducha. Dziękując jej za pomyślne wiadomości, jakie świeżo od niej był otrzymał, przysyłał w zamian jeszcze pomyślniejsze wieści, gdyż wszystko szło po myśli. Pierwszy bilans Generalnego towarzystwa połączonych statków zapowiadał się świetnie; nowe statki parowe przynosiły bardzo znaczne dochody, dzięki doskonałemu ich urządzeniu i szybkiemu a regularnemu kursowaniu. Wpadając w ton żartobliwy, Hamelin donosił, że ludzie podróżują niemi dla przyjemności, że stary świat Zachodu oblega porty tamtejsze, że na każdej wycieczce w najodleglejsze okolice spotyka się zawsze kilku mieszkańców Paryża. W istocie, ziszczały się jego przepowiednie: Wschód stoi otworem dla Francyi. W bliskiej przyszłości nowe miasta zakwitną na żyznych stokach Libanu. Nader malowniczemi słowy opisywał następnie dziki wąwóz gór Karmelu, gdzie krzątano się już gorliwie około eksploatacyi kopalń srebra. Dzika miejscowość zaludniać się zaczynała; odkryto obfite źródła pod rozpadlinami skał, które od strony północnej zamykały wejście do doliny; uprawne pola zieleniły się w około; zboże zastąpiło drzewa mastyksowe a tuż przy kopalniach stanęła wioska. Z początku były to tylko budki sklecone z desek, szałasy, w których robotnicy na nocleg się chronili; teraz stoją już domki z kamienia, otoczone ogródkami i nie ulega wątpliwości, że wioska powiększać się będzie, dopóki pokłady srebra nie zostaną wyczerpane. W danej chwili osada liczy już do pięciuset mieszkańców; ukończono właśnie budowę drogi, która połączyła tę wioskę z Saint Jean d’Acre. Od rana do wieczora huczą maszyny wydobywające rudę, woźnice trzaskają z bicza, konie ciągną naładowane wozy, kobiety śpiewają, dzieci bawią się i krzyczą w tej pustyni, w której dawniej grobowa panowała cisza, przerywana tylko szelestem skrzydeł orłów, szybujących w górze. Mirty i krzaki jałowcu balsamiczną wonią napełniają powietrze... Dalej znów Hamelin pisał z zachwytem o pierwszej linii kolei żelaznej, jaką miał przeprowadzić z Brussy do Bejrutu przez Alep i Angorę. Udało mu się szczęśliwie załatwić wszystkie formalności w Konstantynopolu; wspominał z radością o pewnych zmianach, jakich dokonał w wytknięciu drogi przez wąwozy Taurusu; opisywał wąwozy te i równiny ciągnące się u stóp gór z zachwytem inżyniera, który odkrył tam nowe kopalnie węgla i w wyobraźni swej widzi już całą okolicę, rojącą się mrowiskiem robotników. Punkty wytyczne były już oznaczone, zarówno jak miejscowości, w których miano budować stacye: niektóre staną w środku pustyni; w przyszłości, tu wzniesie się jedno miasto, tu znów drugie, mnóstwo innych wyrastać zacznie dokoła krzyżujących się odnóg kolejowych. Strony te zaczynają się już zaludniać; rzucone w ziemię ziarno wielkich przedsięwzięć szybko kiełkuje i za lat kilka powstanie tu nowy świat, piękny i bogaty... Wreszcie przesyłał kochanej siostrze najserdeczniejsze uściśnienia, dodając, że czuje się szczęśliwym, iż w tem dziele wskrzeszania ludów ona jest w znacznej mierze wspólniczką jego pracy, gdyż od lat tylu wspiera go odwagą swą i rozsądkiem.
Przeczytawszy list ten, pani Karolina położyła ćwiartki na stole i bezwiednie wpatrzona w światło lampy, siedziała długo w myślach pogrążoną. Podniosła wreszcie głowę i machinalnie wodziła oczyma po ścianach, zatrzymując wzrok kolejno na każdej akwareli. W Bejrucie stoi teraz pałacyk dla dyrektora towarzystwa połączonych statków a w około niego wznoszą się wielkie magazyny. W górach Karmelu zaludnia się już dziki ten wąwóz, dawniej zawalony krzakami i kamieniami a dzisiaj podobny do olbrzymiego gniazda rodzącej się ludzkości. W górach Taurusu sztuczne przekopy i niwelacye zmieniają okolicę do niepoznania i otwierają nowe drogi handlowi. Wiszące na ścianach arkusze, zakreślone geometrycznemi liniami zdawały się życia nabierać, z niewymowną plastyką stawiały jej przed oczyma obraz tego kraju, w którym przed laty bawiła, a którego wiecznie błękitne niebo i żyzna ziemia pozostały dotąd tak drogiemi jej sercu. W tej chwili doznawała ona wrażenia, że znowu widzi przed sobą rozłożone tarasami ogrody w Bejrucie, doliny Libanu porosłe lasami drzew oliwnych i morwowych, równiny Antyochii i Alepu stanowiące olbrzymie sady wykwintnych drzew owocowych. Uprzytomniała sobie chwile, gdy przebiegała z bratem cudowne te okolice, których nieprzebrane bogactwa ginęły lub marnowały się z powodu braku dróg, oświaty, oraz zastoju w rolnictwie i przemyśle. Teraz wszystko odmładzać się tam zaczynało, dzięki szybkiemu krążeniu młodych a żywotnych soków. Oczyma wyobraźni pani Karolina widziała już krainy Wschodu odrodzone, pełne miast kwitnących, pól dobrze uprawnych a zaludnionych szczęśliwymi mieszkańcami. Zdawało jej się, że ich widzi, że słyszy huk puszczonych w ruch maszyn. Tak, nie ulega wątpliwości, że stara ta od wieków drzemiąca ziemia budzi się wreszcie do porodu!
Po długich rozmyślaniach, pani Karolina doszła wreszcie do przekonania, że pieniądz stanowi ów nawóz, pod którym przyszła ludzkość kiełkuje. Mimowoli przychodziły jej na myśl różne zdania Saccarda, szczególniej zaś wypowiadane przez niego teorye o potrzebie spekulacyi. Przypominała sobie jego słowa, że bez spekulacyi nie byłoby żywotnych i płodnych przedsiębiorstw, podobnie jak bez rozpusty nie byłoby dzieci. Ciągłość życia wymaga tego nadmiaru namiętności, tego niskiego marnowania i trwonienia grosza. Jeżeli brat jej cieszy się tam na Wschodzie i śpiewa hymny tryumfu przy odgłosie warczących maszyn i stukaniu młotów pracująoych nad budową nowych gmachów — to dlatego jedynie, że tu, w Paryżu, płyną zewsząd potoki złota, że wszystko gnije i marnieje w gorączce gry giełdowej. Pieniądz, truciciel i niszczyciel, staje się fermentem wszelkich objawów życia społecznego, stanowi grunt najbardziej sprzyjający rozwojowi wielkich prac, wykonanie których może zbliżyć ludy i światu całemu pokój zapewnić. Przed chwilą przeklinała ona pieniądz — teraz korzyła się przed nim, trwożnem uwielbieniem przejęta. Czyż pieniądz sam przez się nie jest siłą, która niweluje góry, łączy morza, czyni ziemię zamieszkałą, przynosi ludziom ulgę w pracy i pozwala im kierować maszynami? Pieniądz to jest źródłem wszelkiego zła, ale i wszelkiego dobra zarazem. I nie wiedziała już sama, co myśleć: zachwiana do głębi duszy, już postanowiła zostać, skoro na Wschodzie wszystko wiedzie się pomyślnie a w Paryżu właśnie wre walka. Ale pomimo tego postanowienia nie mogła jeszcze uspokoić się; rana jej serca krwawiła boleśnie.
Pani Karolina podniosła się wreszcie i przeszedłszy przez pokój, oparła czoło o szybę jednego z okien wychodzących na ogród Beauvilliersów. W około panowały nieprzejrzane okiem ciemności, to też nic rozróżnić nie mogła, oprócz słabego światełka w małym pokoiku, w którym hrabina siadywała zawsze z córką, aby nie brudzić innych pokojów i uniknąć wydatku na oświetlenie. Poza cienkiemi muślinowemi firankami rysował się profil hrabiny, zajętej naprawianiem jakichś starych szmat, Alicya zaś malowała akwarele, które zapewne na tuziny musiała sprzedawać pokryjomu. Od dwóch tygodni już nie ruszały się one z domu, bo koń im okulał; nie mogły zaś odważyć się na to, aby je widziano idące piechotą lub też jadące najętą dorożką. Ale w tem ubóstwie, tak bohatersko ukrywanem, nowa nadzieja sił im i otuchy dodawała. Podnoszące się wciąż akcye Banku powszechnego przynosiły już zysk znaczny; nie posiadały się też z radości na myśl, że wkrótce spadnie na nie istny deszcz złota, gdy zrealizują swoje akcye po kursie najwyższym. Hrabina postanawiała sprawić sobie suknię nową, zupełnie nową, oraz marzyła o tem, że będzie mogła wydawać obiady proszone cztery razy miesięcznie, nie pokutując za nie dwutygodniowym postem o chlebie i wodzie. Alicya nie uśmiechała się już z wyrazem udanej obojętności, gdy matka mówiła jej o pójściu za mąż, ale ręce jej drżały nerwowo, zaczynała wierzyć, że plany te urzeczywistnić się mogą, że i ona także będzie miała kiedyś męża i dzieci. Wpatrując się w płomień lampki, oświetlającej wnętrze pokoiku, pani Karolina powoli odzyskiwała spokój i z rozrzewnieniem myślała, że i tu także pieniądz — a nawet nadzieja tylko otrzymania pieniędzy — wystarcza do szczęścia obu tym istotom. Jeżeli Saccard je wzbogaci, czyż one nie będą go błogosławiły? czyż on dla nich dwóch nie stanie się dobrym duchem miłosierdzia? A zatem dobroć wszędzie znaleźć można; najgorsi nawet ludzie, uciskający tłumy całe, bywają jednak dobrymi dla pewnej garstki jednostek i znajdują zawsze kilka głosów, które ich błogosławią i wielbią w pokorze. Uwaga ta nasunęła jej na myśl Dom pracy. Poprzedniego dnia z powodu jakiejś rocznicy, rozdawała tam dzieciom w imieniu Saccarda rozmaite zabawki i łakocie; mimowoli uśmiechnęła się teraz, przypominając sobie hałaśliwe objawy radości, z jaką dzieci przyjmowały te podarunki. Od kilku tygodni dozorczynie były więcej zadowolone z postępowania Wiktora — jak o tem świadczyło sprawozdanie, które pani Karolina czytała u księżnej Orviedo, bywając u niej co dwa tygodnie, dla rozmówienia się w kwestyach dotyczących Domu pracy. I przypomniawszy sobie Wiktora, zdziwiła się niepomiernie, że w przystępie rozpaczy mogła powziąć postanowienie wyjazdu, zapominając o nim... Czyż godzi się tak go opuszczać i zaniechać w połowie dobrego uczynku, dokonywanego dotąd z takim trudem?... Myśli te powracały jej zwolna zwykłą równowagę umysłu; z ciemności panujących w ogrodzie, płynęła do jej duszy fala świętej pobłażliwości; uczucie poddania się losowi przepełniało jej serce. Mała lampka w pałacu Beauvilliersów świeciła wciąż w oddali jak gwiazdka, na widnokręgu błyszcząca.
Gdy pani Karolina odeszła wreszcie od okna, lekki dreszcz ją przebiegł. Cóż to być może? Jestże to dreszcz zimna? Dziwnem jej się to wydało, bo nieraz chwaliła się tem, że zimę nawet przebyć może w nieopalonym pokoju. Orzeźwiona, silna, spokojna, doznawała takiego wrażenia, jak gdyby przed chwilą wyszła z zimnej kąpieli; pulsa jej biły jednostajnem, miarowem tętnem. Potem przyszło jej na myśl, aby dorzucić parę polan do kominka a zauważywszy, że ogień wygasł zupełnie, zaczęła go sama rozpalać, nie chcąc przywoływać służącego. Niełatwe to było zadanie: nie mając wiórków na podpałkę, podkładała po jednym stare dzienniki, dopóki drzewo nie zajęło się wreszcie. Klęcząc przed kominkiem, śmiała się sama z siebie, spokojna, szczęśliwa a zarazem spokojem swym zdziwiona. Oto znowu minęła chwila stanowczego przełomu w jej życiu a przecież nie straciła jeszcze nadziei... nadziei czego?... nie wie sama... nadziei, która wypływa z wiekuistej nieświadomości końca życia jednostki, końca istnienia całej ludzkości... Żyć — czyż to nie dosyć, aby życie to było balsamem gojącym rany, przez nie samo zadane?... Po raz setny może przeszła myślą wszystkie niedole, jakich dotąd zaznała: nieszczęśliwe pożycie małżeńskie, nędzę w Paryżu, opuszczenie przez jedynego człowieka, którego prawdziwie kochała; dużo przecierpiała a jednak po każdym nowym zawodzie odzyskiwała energię żywotną i nieśmiertelną radość, dzięki której mogła iść dalej po gruzach własnego szczęścia. Wszak i w tej chwili wszystko w proch się rozsypywało! Zastanawiając się nad ohydną przeszłością kochanka, nie mogła już mieć dla niego szacunku. A jednak podobna świętym niewiastom, które rano i wieczór opatrują wstrętne rany, wiedząc, iż one nigdy się nie zabliźnią, czuła, że i nadal należeć będzie do niego; wie, że on żyje z innemi kobietami a przecież nie będzie usiłowała im go wydrzeć. Pomimo wszystkiego, co zaszło, żyć będzie nadal w tej ziejącej ogniem kuźni przeróżnych spekulacyj, pod nieustanną groźbą ostatecznej katastrofy, którą brat jej przypłacić może utratą czci i życia. A przecież wesoło, lekkomyślnie stawia czoło niebezpieczeństwu nieustraszona ta wojowniczka w walce życiowej. Cóż ją tak cieszy? — nic innego prócz tej radości, jaką sprawia istnienie samo. Wszak brat mówił niejednokrotnie, że jest ona uosobieniem nadziei, która wszystkiemu ostać się potrafi...
Saccard, wszedłszy do pokoju, zastał panią Karolinę przy pracy, kończącą pisanie memoryału w kwestyi budowy dróg żelaznych na Wschodzie. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego łagodnie; on zaś dotknął ustami pięknych jej włosów, jak śnieg białych.
— Zmęczony jesteś zapewne, mój drogi?
— Ach! miałem tysiące interesów! Byłem u ministra robót publicznych, następnie szukałem Hureta, poczem musiałem raz jeszcze wrócić do ministeryum, gdzie nie zastałem już nikogo, prócz sekretarza. Ale udało mi się uzyskać przyrzeczenie...
W istocie, od chwili rozstania się z baronową, Saccard nie stracił ani chwili czasu, duszą całą oddany interesom. Pani Karolina podała mu list brata, który go przejął radością, poczem słuchała uważnie wygłaszanej przez niego wróżby przyszłych tryumfów, myśląc w duchu, że odtąd będzie go śledziła bacznie, aby zapobiedz niechybnym szaleństwom. Nie miała jednak siły okazać się dla niego surową.
— Maksym przychodził tutaj w imieniu pani de Jeumont, która się prosi na obiad.
— Ależ pisała do mnie — z niechęcią odrzekł Saccard. — Zapomniałem ci powiedzieć, że spędzę u niej dzisiejszy wieczór... Ach! jak mnie to nuży!... jestem okropnie zmęczony!
I znowu pocałowawszy ją w czoło, wyszedł z pokoju. Ona powróciła do pracy, z łagodnym, pełnym pobłażliwości uśmiechem na ustach. Wszak jest ona tylko przyjaciółką, która się oddaje... Wstydziła się teraz swej zazdrości, jak gdyby uczucie to przynosiło jej większą hańbę, niżeli stosunek z tym człowiekiem. Postanowiła okazać się wyższą nad obawy podziału kochanka, pragnęła wyzwolić się od egoizmu miłości cielesnej. Należyć do niego... wiedzieć, że on do innych należy — są to sprawy żadnej wagi nie mające... A przecież kochała go wszystkiemi siłami swego serca mężnego i litościwego. Ostateczny to był tryumf miłości, gdy Saccard — ten rozbójnik bulwarów finansowych — pozyskał tak gorące przywiązanie szlachetnej tej kobiety za to jedynie, że był czynnym i śmiałym, że tworzył świat nowy i życie budził naokół.
Dnia 1 kwietnia 1867 r. nastąpiło uroczyste otwarcie Wystawy powszechnej. Wybiła najświetniejsza godzina cesarstwa, nadeszła chwila najwspanialszych uczt i zabaw, mająca uczynić z Paryża hotel całego świata, hotel strojny w chorągwie, pełen muzyki i śpiewów, hotel w którego pokojach goście jedli, pili i oddawali się rozpuście. Nigdy żadne panowanie zenitu chwały dosięgłszy, nie zwołało tylu różnych narodowości na tak wspaniały bankiet. Ze wszystkich cztereoh stron świata cesarze, królowie i książęta ciągnęli długim szeregiem ku pałacowi Tuileries, jaśniejącemu iście czarodziejskim blaskiem.
W tym to właśnie czasie, we dwa tygodnie po otwarciu wystawy, Saccard dokończył dzieła budowy gmachu, w którym Bank powszechny miał znaleść prawdziwie królewskie pomieszczenie. Dokonano tej pracy w ciągu sześciu miesięcy; robotnicy pracowali dzień i noc, nie tracąc ani minuty, czyniąc cuda w Paryżu tylko możliwe. I stanął wreszcie gmach wspaniały z ornamentacyami, które przypominały po części teatr, po części zaś świątynię, gmach tak zbytkowny, że przechodnie zatrzymywali się na chodnikach, aby mu się przypatrzyć. Urządzenie wewnętrzne było równie okazałem i kosztownem. Niezliczone mnóstwo kas znajdowało się w około ścian; wspaniałe schody prowadziły do sali posiedzeń, oklejonem pąsowemi tapetami ze złotem a sprawiającej wrażenie sali teatralnej. Wszędzie dywany, makaty, biura przepysznie urządzone. W suterynach, gdzie mieściły się biura rent i papierów publicznych, wmurowano olbrzymie kasy, otwarte niby bezdenne czeluście a przez szyby lustrzane w drzwiach i przepierzeniach publiczność widzieć je mogła, ustawione rzędami, podobne do owych beczek, w których spoczywają niezliczone skarby zaklęte. Narody, wraz ze swymi władzcami dążące na wystawę, mogły już przybywać i przesuwać się tędy: wszystko było gotowem, wykończony pałac czekał na nie, aby je olśnić i połapać kolejno w te złote sidła, błyszczące w słońca promieniach.
Saccard królował w najwspanialej urządzonym gabinecie przed biurkiem w stylu Ludwika XIV, zdobnem złoceniami, pokrytem aksamitem genueńskim. Powiększono jeszcze liczbę urzędników, których było obecnie przeszło czterystu a całą tą armią dowodził Saccard, czczony jak tyran, przed którym wszyscy kornie chylą czoła, gdyż hojną ręką rozdawał gratyfikacye. Poprzestając na skromnym tytule dyrektora, w rzeczywistości posiadał on władzę większą niżeli prezes rady a nawet niżeli rada zarządzająca, która ratyfikowała tylko jego rozkazy. To też pani Karolina żyła teraz w ciągłej obawie, starając się dowiedzieć zawczasu o każdem jego rozporządzeniu aby mogła zapobiedz temu, coby jej się groźnem wydało. Nie będąc zadowoloną z nowego urządzenia — zanadto jej zdaniem kosztownego — nie mogła jednak wyjawiać swej niechęci, sama bowiem uznawała konieczność zajęcia obszerniejszego lokalu i wspominała o tem bratu w owych czasach zupełnej ufności, gdy on lękał się o przyszłość a ona z obaw jego żartowała. Głównym jej argumentem w walce z nadmiernym tym przepychem — argumentem, który wypowiadała głośno — było, że przy takiem urządzeniu instytucya traci cechę skromnej uczciwości i wielkiej, religijnej prawie powagi. Klienci przywykli do klasztornej ciszy panującej w zaciemnionem mieszkaniu przy ulicy S. Lazare, cóż pomyślą teraz, wchodząc do tego wspaniałego pałacu? Saccard odpowiadał, że przepych ten wywrze na nich piorunujące wrażenie, że przejęci podziwem i uwielbieniem, pełni ufności a miłością własną podnieceni, wyjmą z kieszeni dziesięć franków, chociaż przyszli z zamiarem złożenia pięciu tylko. W istocie okazało się, że przewidywania jego były słusznemi. Powodzenie nowo urządzonej instytucyi przewyższało wszelkie nadzieje i przynosiło stokroć większe korzyści, aniżeli najszumniejsze reklamy, jakie Jantrou wypisywał po dziennikach. Drobni kapitaliści w odludnych dzielnicach miasta mieszkający, ubodzy wiejscy plebani, którzy na kilka godzin przyjeżdżali koleją do Paryża, stawali z osłupieniem przed bramą Banku powszechnego i wychodzili z kantoru zarumienieni z radości na myśl, że udało im się umieścić swe fundusze w tak poważnej instytucyi.
Pani Karolina martwiła się najwięcej tem, że nie mogła czuwać osobiście nad wszystkiem, stale i ciągle będąc świadkiem wszystkiego, jak to czyniła dawniej, gdy Bank mieścił się w tym samym domu. Teraz zaledwie od czasu do czasu wolno jej było przyjść na ulicę de Londres pod jakimkolwiek pozorem. Dnie całe spędzała samotnie w sali rysunkowej, widując wieczorami tylko Saccarda, który zatrzymał tu mieszkanie dla siebie. Cały parter oraz pierwsze piętro zajęte dawniej przez biura stały pustkami a księżna Orviedo, zadowolona w głębi serca, że uwolniła się od wyrzutów sumienia, jakie ją dręczyły, gdy ten handel pieniędzmi odbywał się w jej własnym domu, nie starała się nawet wynająć tych apartamentów, z właściwą sobie pogardą dla wszelkich najlegalniejszych nawet zysków. Pusty ten dom, po którym rozlegał się echem turkot każdego przejeżdżającego powozu, stał się teraz jak grób ponurym. Pani Karolina nie słyszała już owej wrzawy, która dotąd do niej dolatywała; niczem niezamącona cisza panowała przy zamkniętych okienkach kas, od których przez dwa lata dochodził ją ustawicznie krystaliczny dźwięk złota. Dnie wydawały się jej teraz nieskończenie długiemi, samotność ciężyła jej niemile. Pracowała przecież dużo, gdyż brat nadsyłał ze Wschodu mnóstwo materyałów do redagowania i wypisywania. Czasami jednak przestawała pisać na chwilę i wsłuchiwała się w ciszę przez przyzwyczajenie, nie mogąc opanować niepokoju, oraz stłumić chęci dowiedzenia się, co się „tam“ dzieje. Nic nie słychać!... cisza grobowa! najlżejszy szmer nawet nie dolatuje z tych opustoszałych, ciemnych sal, zamkniętych na dwa spusty!... Wtedy dreszcz ją przebiegał, tysiące obaw miotało jej sercem... Co oni porabiają teraz w nowym pałacu przy ulicy de Londres? może w tej właśnie chwili ukazuje się na ścianie rysa, która gmach cały w ruiny obróci?...
Tymczasem rozchodziły się pogłoski, głuche z początku i ogólnikowe, że Saccard zamyśla o nowej podwyżce kapitału zakładowego a mianowicie, że podnieść go pragnie ze stu do stu pięćdziesięciu milionów. Była to chwila ogólnego podniecenia — nieszczęsna chwila, w której wszystkie dzieła w epoce drugiego cesarstwa dokonane, wszystkie olbrzymie prace, które Paryż cały przekształciły, wielkie pieniężne obroty i kolosalne wydatki na zaspokojenie żądzy przepychu doprowadzić miały do szalonej gorączki spekulacyjnej. Każdy domagał się miejsca przy biesiadniczym stole, każdy rzucał mienie swe na zielone stoliki, aby go dziesięćkrotnie powiększyć i używać tak jak inni, którzy się wzbogacili w ciągu jednej nocy. Chorągwie Wystawy powszechnej szeleściły w powietrzu, światło iluminacyj i odgłosy muzyki rozlegały się na polu Marsowem, tłumy ludu przybyłego ze wszystkich krańców świata roiły się po ulicach — wszystko to wprawiało w stan upojenia stolicę, marzącą o niewyczerpanych bogactwach i o nieograniczonej władzy nad światem całym. Ponad miastem które hulało, jadło i piło w restauracyach podobnych do egzotycznych cieplarni, które stało się podobnem do olbrzymiego jarmarku, gdzie rozkosz sprzedawano jawnie przy świetle gwiazd migoczących na niebie, unosił się w pogodne i ciepłe wieczory geniusz obłędu, szalonej a żarłocznej radości wielkich stolic na zagładę skazanych. A Saccard, dzięki subtelnemu swemu węchowi rozbójnika giełdowego, tak doskonale przeczuł ten atak gorączki, to ogólne pragnienie rzucania na wiatr pieniędzy, wypróżniania kieszeni i wyczerpywania ciała, że bez wahania podwoił sumę na koszta publikacyj, zniewalając redaktora Jantrou do urządzania najhałaśliwszych reklam. Od chwili otwarcia wystawy prasa biła codzień we wszystkie dzwony na cześć Banku powszechnego. Każdego ranka rozlegały się nowe krzyki, brzmiały nowe hymny, zwracające uwagę ogółu. Jednego dnia w rubryce wypadków donoszono, że jakaś pani zgubiła w dorożce sto akcyj Banku powszechnego; nazajutrz umieszczano urywek z podróży po Azyi Mniejszej, w którym znajdowała się wzmianka, że Napoleon III przepowiedział powstanie tej instytucyi; trzeciego dnia znowu ukazywał się wstępny artykuł, w którym z politycznego punktu widzenia przedstawiano doniosłość Banku powszechnego w obec bliskiego rozwiązania kwestyi wschodniej; nie wspominając już o bezustannych artykulikach w specyalnych dziennikach, które zwartym ustawione szeregiem i idące ręka w rękę zgodnym chórem opiewały chwałę Banku. Jantrou obmyślił następujący sposób działania: pozawierał z drugorzędnemi dziennikami finansowemi roczne kontrakty, zapewniające mu w każdym numerze jedną kolumnę, którą zapełniał utworami własnego pióra z niezrównaną płodnością i z takiem bogactwem wyobraźni, że niejednokrotnie napadał nawet na instytucyę, aby następnie odeprzeć zarzuty i odnieść zwycięztwo. Napisał on również ową broszurę, o której marzył oddawna i w milionie egzemplarzy rozrzucił ją po całym świecie. Jednocześnie za staraniem jego założono nową agencyę, która pod pozorem rozsyłania buletynu finansowego gazetom prowincyonalnym, stawała się wszechwładną panią rynku we wszystkich główniejszych miastach. Nakoniec „l’Espèrance“, ów dziennik zręcznie prowadzony, nabierał z dniem każdym większego politycznego znaczenia. Ogólną uwagę zwrócił zwłaszcza pomieszczony w nim szereg artykułów, komentujących słynny dekret cesarski z dnia 10 stycznia, dekret, który wytwarzał nowe prawo interpelacyi rządu w izbach i stanowił ważne ustępstwo uczynione przez absolutną władzę cesarską na rzecz wolności narodu. Saccard, pod kierunkiem którego artykuły te pisano, nie napadał w nich jeszcze otwarcie na brata, który pomimo zmiany systemu, pozostał na stanowisku ministra i zgodził się popierać dzisiaj to, co wczoraj potępiał. Duch artykułów wskazywał jednak, że autor stoi na czatach, śledząc bacznie fałszywe położenie Rougona, który musiał lawirować w izbie pomiędzy stanem trzecim, chciwie łaknącym władzy a klerykałami połączonymi z bonapartystami przeciw rządom liberalnego cesarstwa. Zaczęły się już ukazywać insynuacye; dziennik stawał znów w szeregach wojującego Kościoła, odzywając się cierpko o każdym kroku ministra. Przejście „Espèrance“ do stronnictwa opozycyi było zapewnieniem sobie popularności, nowym powiewem frondy, który zanosił imię Banku powszechnego w najdalsze zakątki kraju i świata całego.
W obec tak głośnych reklam, w mieście tem rozgorączkowanem, pochopnem do najszaleńszych czynów, pogłoski o prawdopodobnem powiększeniu kapitału, o nowej piędziesięciomilionowej emisyi zawróciły ostatecznie w głowach najumiarkowańszym nawet jednostkom. Począwszy od ubogich izdebek do arystokratycznych pałaców, od budki stróża do salonów książęcych — wszędzie zapalały się umysły, ślepy szał przechodził w nieograniczoną ufność, w bohaterski i wojowniczy zapał. Wyliczano wielkie dzieła, jakich Bank powszechny już był dokonał, rozwodzono się nad szalonem jego powodzeniem; zachwycano się dywidendą tak wielką, jakiej nie dawało żadne towarzystwo w początkach swego istnienia. Przypominano szczęśliwy pomysł utworzenia towarzystwa połączonych statków, który to pomysł w tak krótkim czasie przyniósł nader pomyślne rezultaty, gdyż akcye towarzystwa dawały już sto franków premii; dalej owe kopalnie srebra w górach Karmelu, o których pewien świątobliwy kaznodzieja wyrzekł z ambony, iż są one cudownym darem, jaki Bóg zesłał chrześcianom niezachwianym w wierze; dalej znów inne towarzystwo założone w celu eksploatowania olbrzymich pokładów węgla, oraz inne jeszcze, które zamierza spożytkować wielkie lasy Libanu; nakoniec zaś narodowy bank turecki w Konstantynopolu, przedstawiający tyle szans trwałości i pomyślnego rozwoju. Nie poniesiono dotąd ani jednej straty; wytrwale sprzyjające powodzenie zamieniało w złoto wszystko, czego się dotknął Bank powszechny. Podjęte dotychczas wielkie a korzystne przedsiębiorstwa, stanowiące niezachwianą podstawę przyszłych operacyj, usprawiedliwiały same przez się szybki wzrost kapitału. Nadto w rozgorączkowanych wyobraźniach snuły się obrazy świetniejszej jeszcze przyszłości, brzemiennej przedsięwzięciami, które wymagały koniecznie powiększenia kapitału o piędziesiąt milionów franków a których zapowiedź sama roznamiętniała umysły. Zarówno na giełdzie jak w salonach krążyło o tej kwestyi tysiące nowin i pogłosek; z całej jednak powodzi projektów najczęściej podnoszono tak bliskie już urzeczywistnienia towarzystwo dróg żelaznych na Wschodzie. Projekt ten dostarczał niewyczerpanego materyału do rozmów: jedni uważali go za niedorzeczną mrzonkę, inni z zachwytem wynosili pod niebiosa.
Najgoręcej i z największym zapałem myśl tę popierały kobiety. W zacisznych buduarach, na proszonych obiadach, za żardinierkami pełnemi pięknych roślin, na wystawnych rautach, w sypialniach nawet — wszędzie spotkać można było piękne kobiety, które ze słodką pieszczotliwością przekładały mężczyznom: „Jakto? nie nabyłeś pan dotąd akcyj Banku powszechnego? Ależ to dzisiaj jedyne papiery, posiadające rzeczywistą wartość! Kupuj że je pan jak najprędzej, jeżeli chcesz zasłużyć na naszą miłość!“ Jest to nowa krucyata — jak one mówiły — tu chodzi o zdobycie Azyi — o dzieło, którego ani Piotr Pustelnik, ani Ludwik Święty, ani zastępy krzyżowców dokonać nie zdołali, a które one przeprowadzić zamyślają za pomocą drobnych oszczędności, składanych do skarbonek. Wszystkie udawały, że są wtajemniczone w najdrobniejsze szczegóły; ze znajomością wyrazów technicznych mówiły o głównej linii, która najpierwej zostanie otwartą z Brussy do Bejrutu, przez Angorę i Alep. Następnie przyjdzie linia boczna ze Smyrny do Angory; potem znów druga z Trebizondy do Angory przez Erzerum i Sivas a jeszcze później trzecia z Damaszku do Bejrutu. Tak rozumując, uśmiechały się tajemniczo, mrugały znacząco oczkami i dodawały po cichutku, że później... o! znacznie później!... będzie może jeszcze jedna linia z Bejrutu do Jerozolimy przez starożytne miasta nadmorskie Said, Jafię i Saint Jean d’Acre... A potem!... Boże jedyny, któż może przyszłość przewidzieć!... kto wie, czy nie powstanie jeszcze droga z Jerozolimy do Port-Saidu i Aleksandryi!... Przytem należy pamiętać o tem, że Bagdad leży niezbyt daleko od Damaszku i że gdyby traf zrządził, żeby linia kolejowa tam dochodziła, zachód miałby utorowaną drogę do Indyj, Chin i Persyi... Zdawało się, że słowo każde wychodzące z pięknych ich usteczek, zamieniało się w skarby kalifów z Tysiąca i Jednej Nocy. Klejnoty i drogie kamienie płynęły potokami do kas Banku powszechnego a dym kadzideł płnących na cześć Karmelu tworzył tło do tych skarbów, zamieniając niby w podaniach biblijnych grube żądze zysków w boskie cnoty. Nie jest-że to odzyskanie Raju, oswobodzenie ziemi Świętej, tryumf w samej kolebce ludzkości przez katolicyzm odniesiony? Zatrzymywały się na tem, nie chcąc powiedzieć nic więcej, ale ukrywane szczegóły zapalały w oczach ich gorączkowe blaski. Nie! takiej tajemnicy na ucho nawet powiedzieć się nie godzi!... W rzeczywistości, wiele było takich, które same o niczem nie wiedząc, udawały przecież, że wszystkiego są świadome. Była to tajemnica... coś, co może nigdy się nie ziści, a może też któregokolwiek dnia jak piorun spadnie niespodzianie. Jerozolima odkupiona od sułtana i wraz z Syryą stanowiąca nowe królestwo papieża; papieztwo posiadające budżet pokrywany przez bank katolicki; skarb Grobu Świętego, który uczyni papieży niezależnymi od wszelkich przewrotów politycznych. Katolicyzm zwycięzki, wyższy po nad wszelkie ustępstwa, okryje się nową chwałą i panować będzie nad światem ze szczytu góry, na której Chrystus skonał!...
Saccard, chcąc prowadzić dalej swą pracę, musiał co rano zamykać się na klucz w wspaniałym swym gabinecie, który oblegał ustawicznie tłum dworaków, pragnących złożyć hołd władcy. Wszystkich było tu pełno: zwyczajni pochlebcy, interesanci, ludzie przychodzący z prośbami, wielbiciele i natrętni żebracy cisnęli się do stóp mocarza. Pewnego ranka, w jeden z pierwszych dni lipcowych, Saccard wydał surowszy niż zwykle rozkaz, aby pod żadnym pozorem nikogo do niego nie wpuszczano. Podczas gdy w przedpokoju cisnęły się tłumy, pomimo zapowiedzi woźnego, oczekujące cierpliwie w nadziei, że uda im się wreszcie ujrzeć oblicze dyrektora, zamknął się on z dwoma naczelnikami wydziałów, w celu ostatecznego ułożenia planu nowej emisyi! Rozpatrzywszy kilkanaście projektów, zdecydował się wreszcie na jedną kombinacyę, która dzięki tej nowej emisyi stu tysięcy akcyj, pozwolić miała na zupełne opłacenie dwóchset tysięcy akcyj dawnych, na które wniesiono do kas tylko po sto dwadzieścia pięć franków. Aby dojść do tego celu, akcya nowa, przeznaczona wyłącznie dla dawnych akcyonaryuszów — w stosunku jednej nowej sztuki za dwie dawne — zostanie emitowaną po 850 franków wymagalnych natychmiast, z której to sumy 500 franków pójdzie na kapitał a 350 franków premii na projektowaną spłatę. Zachodziły tu jednak inne komplikacye, pozostawała jeszcze jedna luka do zapełnienia, co niewymownie rozdrażniało Saccarda. Wrzawa głosów w przedpokoju gniewała go również. Paryż czołgający się przed nim, hołdy, które przyjmował zazwyczaj z dobrodusznością despoty, budziły w nim pogardę tego ranka. To też, gdy Dejoie, który w rannych godzinach spełniał obowiązki woźnego, ośmielił się obejść korytarzem i stanąć w małych drzwiczkach, Saccard wrzasnął z wściekłością:
— Cóż tam znowu? Powiedziałem przecież, żeby nikt wejść się nie ważył! No! masz moją laskę, postaw ją we drzwiach, niechaj się jej kłaniają!
Cichy i niewzruszony Dejoie ośmielił się nalegać.
— Przepraszam pana... ale hrabina de Beauvilliers tak mnie prosiła, abym ją wprowadził... a ponieważ wiem, że pan raczy być dla niej bardzo uprzejmym...
— Niech idzie do dyabła razem z innymi! — zawołał rozwścieczony Saccard. Po chwili jednak ochłonął nieco i tłumiąc rozdrażnienie, dodał łagodniej:
— Wprowadź ją, bo już widocznie nie będę miał dzisiaj chwili spokoju... Niechaj wejdzie bocznemi drzwiami, żeby całe to bydło nie wdarło się za nią tutaj.
Saccard przyjął hrabinę de Beauvilliers z opryskliwością człowieka, nie mogącego zapanować nad swem uniesieniem. Nawet widok Alicyi towarzyszącej matce a cichej i poważnej, jak zawsze, uspokoić go nie zdołał. Wyprawiwszy z gabinetu obu naczelników, myślał o tem tylko, aby ich jak najprędzej przywołać dla dokończenia przerwanej pracy.
— Niech się pani zlituje nademną i mówi jak najprędzej, o co idzie, bo nie mam ani chwilki czasu.
Dumna hrabina, wyglądająca majestatycznie, jak królowa z tronu strącona, spojrzała na niego ze zdziwieniem:
— Ale jeżeli tylko przeszkadzamy panu...
Saccard rad nie rad musiał podać im krzesła. Alicya odważniejsza, usiadła z wyrazem niezłomnej stanowczości na twarzy, podczas gdy matka mówić zaczęła:
— Przychodzimy prosić pana o radę. Waham się co czynić i czuję, że sama nigdybym zdecydować się nie mogła...
I przypomniała mu, że w epoce założenia banku wzięła była sto akcyj, które — podwojone raz przy pierwszej a następnie po raz drugi przy powtórnej podwyżce kapitału — tworzyły obecnie czterysta akcyj, na które wpłaciła osiemdziesiąt siedem tysięcy franków, licząc już z różnicą kursów.. Zapłacenie tej sumy pochłonęło nietylko owe zaoszczędzone dwadzieścia tysięcy franków, ale nadto zmusiło ją do zaciągnięcia pożyczki siedemdziesięciu tysięcy franków na hypotekę folwarku Aublets.
— Otóż — mówiła dalej — teraz właśnie zdarza mi się nabywca na Aublets. Słyszałam, że powzięto podobno zamiar nowej emisyi i jeżeli pan się na to zgodzi... chciałabym umieścić w pańskim banku cały nasz majątek.
Saccard ochłonął już z gniewu. Pochlebiało mu to, że dwie te kobiety — ostatnie przedstawicielki starożytnego, bogatego niegdyś rodu — ufają mu tak bezwzględnie. Z uprzejmym uśmiechem zaczął im udzielać objaśnień:
— Istotnie, pracuję teraz nad projektem nowej emisyi... Akcya wraz z premią będzie kosztowała osiemset piędziesiąt franków... Ponieważ pani posiada czterysta akcyj, a zatem obecnie będzie pani przyznanem dwieście nowych, za co zobowiąże się pani wpłacić sto siedemdziesiąt tysięcy franków. W ten sposób wszystkie akcye pani będą całkowicie wpłacone i stanie się pani posiadaczką sześciuset akcyj, nie mając na nich ani grosza długu.
Widząc, że obie panie nie rozumieją tej kombinacyi, Saccard usiłował im wytłomaczyć, co znaczy owo umorzenie akcyj za pomocą premii. Twarze ich pobladły wobec tych wielkich sum, dech zamierał im w piersiach na samą myśl zuchwałego ryzyka, na które zdecydować się miały.
— Finansowo byłoby to bardzo korzystnem — ozwała się wreszcie hrabina. — Za Aublets dają mi dwakroć sto tysięcy franków... wprawdzie dawniej folwark ten był wart cztery razy więcej, ale ze względu na dzisiejsze ciężkie czasy... Tak więc, po zwróceniu sumy, którąśmy już pożyczyć musiały, pozostałoby jeszcze tyle, ile potrzeba na spłatę akcyj... Ach, Boże! jakaż to okropna rzecz pomyśleć, że wkładamy w te papiery całe nasze mienie, stawiając całą przyszłość na jedną kartę!
Ręce jej drżały nerwowo i umilkła, myśląc o kołach tej maszyny, które z początku wciągnęły jej oszczędności, następnie pochłonęły pożyczkę siedemdziesięciu tysięcy franków, a teraz znowu grożą zabraniem całego jej folwarku. Dawna jej ufność do rozległych dóbr, do majątku w ziemi, łąkach i lasach, dawny wstręt do handlu pieniędzmi, do ohydnych spekulacyj żydowskich, a niegodnych ludzi dobrze urodzonych — wszystkie te uczucia na nowo rozbudzone przejmowały ją srogim niepokojem teraz, gdy całe swe mienie stawiała na jedną kartę. Alicya, słowa nie mówiąc, utkwiła w twarzy matki palące lecz łagodne spojrzenie.
Saccard uśmiechał się zachęcająco.
— Zapewne, nie ulega wątpliwości, że pani musi nam zaufać... Ale cyfry stanowią dowód najwięcej przekonywający. Sądzę, że po bliższem zbadaniu tej kwestyi przestanie pani się wahać... Przypuśćmy, że operacya ta jest dokonaną i że pani posiada sześćset akcyj zupełnie wpłaconych, za które zapłaciła pani dwakroć piędziesiąt siedem tysięcy franków. Otóż w danej chwili akcye te mają stały prawie kurs tysiąca trzechset franków, co czyni ogółem siedemkroć osiemdziesiąt tysięcy franków. Tym sposobem teraz już kapitał pani jest potrojony... I tak pójdzie dalej!... zobaczy pani jak się kursy podniosą po nowej emisyi... Gotów jestem przysiądz, że przed upływem roku będzie pani posiadała milion franków!
— Ach, mamo! — bezwiednie prawie z glębokiem westchnieniem szepnęła Alicya.
Kapitał miliona franków! Możnaby zatem oswobodzić z długów hypotecznych pałacyk przy ulicy S. Lazare i oczyścić go z brudów nędzy! Możnaby prowadzić dom na odpowiedniej stopie i pozbyć się wreszcie tego dręczącego jak zmora przeświadczenia, że trzymając powóz i konie, trzeba się nieraz obywać bez kawałka suchego chleba!... Dzięki pokaźnemu posagowi, hrabianka mogłaby wreszcie mieć męża i dzieci, mogłaby zaznać tej pociechy, jaka przystępną bywa dla pierwszej lepszej żebraczki ulicznej!... Młody hrabia, którego klimat Rzymu wpędza do grobu, posiadłszy odpowiednie stanowisku swemu fundusze, mógłby żyć wygodnie i doczekać się chwili stosownej do służenia wielkiej sprawie, która tymczasem tak mało dawała zajęcia!... Hrabina wreszcie, żyjąc stosownie do swego urodzenia i wychowania, mogłaby regularnie opłacać służbę, nie potrzebowałaby odmawiać sobie wszystkiego i skazywać się na post przez cały tydzień, aby dodać jedną więcej potrawę do wtorkowych obiadów!... Rozkoszna ta perspektywa wprawiała ją w zachwyt... suma miliona franków wydawała jej się jedynem zbawieniem, spełnieniem najgorętszych pragnień.
Zapomniawszy o chwilowem wahaniu, zwróciła się do córki, pragnąc usłyszeć potwierdzenie swych zamysłów.
— Jakże się zapatrujesz na to, Alicyo?
Ale Alicya milczała uporczywie, spuściła tylko oczy, jak gdyby chcąc ukryć palący blask źrenic.
— Ach! prawda! — dorzuciła matka z uśmiechem — zapominam, że nie chcesz w niczem krępować mej woli... Ale wiem dobrze, że nie brak ci odwagi, wiem czego się jeszcze spodziewasz...
I zwracając się do Saccarda:
— Wszyscy odzywają się o panu z takiemi pochwałami... Gdziekolwiek pójdziemy, wszędzie słyszymy o panu tysiące pięknych, wzruszających rzeczy. Nietylko księżna Orviedo, ale i wszystkie inne moje przyjaciółki nie znajdują słów do wyrażenia zachwytu nad pańską działalnością. Wiele osób zazdrości mi, że jestem jedną z pierwszych pańskich akcyonaryuszek i doprawdy, chcąc słuchać ich rady, należałoby sprzedać wszystko... nawet pościel... aby zakupić jak najwięcej akcyj Banku powszechnego.
Przybierając żartobliwy ton mowy, hrabina do rzuciła z uśmiechem:
— Doprawdy, wydaje mi się nawet, że te panie posuwają się zbyt daleko, że jakiś szał je ogarnia... Może podobne przypuszczenia przychodzą mi na myśl dlatego, że się już zestarzałam... Ale moja córka należy do najgorętszych pana wielbicielek, wierzy święcie w pańskie posłannictwo i prowadzi prawdziwą propagandę we wszystkich salonach, w których bywamy.
Uradowany Saccard nie spuszczał oka z Alicyi, która była w tej chwili tak ożywioną i pełną ufności, że wydała mu się istotnie ładną, pomimo żółtej cery i nieproporcyonalnie długiej, chudej, zwiędłej szyi. Zdawało mu się, że spełnia czyn wzniosły i szlachetny, dając szczęście tej biednej istocie, której sama nadzieja posiadania męża dodawała wdzięku i urody.
— Ach! — cichym, jakby z oddali dochodzącym głosem szepnęła Alicya — cóż może być piękniejszego nad to zwycięztwo odniesione... tam... na Wschodzie!... Wszak to początek nowej ery!... to najwyższy tryumf chrześcianizmu!
Głos jej stawał się coraz cichszym, gdy wspominała o owej tajemnicy, o której nikt mówić nie śmiał. Saccard łagodnym ruchem ręki nakazał jej milczenie, nie chcąc, aby ktokolwiek w jego obecności mówił o wielkiej tej sprawie, o tym świętym a tajemniczym celu. Ruchem ręki dawał on do zrozumienia, że każdy powinien dążyć do owego celu, ale nigdy o nim nie wspominać. W przybytku tym kadzielnice poruszały się tylko w rękach kilku wybranych jednostek.
Rozrzewnione kobiety milczały przez chwilę, wreszcie hrabina podniosła się z krzesła:
— Nie mam już żadnych obaw — rzekła stanowczym tonem — dziś jeszcze napiszę do mego rejenta, że postanowiłam zgodzić się na sprzedaż Aublets... Bóg mi przebaczy, jeżeli źle czynię.
Saccard powstał także i żegnając hrabinę, odrzekł poważnie:
— O nie! niech pani będzie pewną, że tak zbawienny zamiar musi być od Boga zesłany!
Wyprowadził je na korytarz, omijając przedpokój, gdzie dotąd tłoczył się tłum interesantów. W korytarzu spotkał woźnego Dejoie, stojącego z zakłopotaną miną.
— Cóż tam? — zapytał. — Czy znowu ktoś się chce widzieć ze mną?
— Nie, nie, proszę pana... Ale gdyby pan zechciał udzielić mi rady... Chodzi tu o mój interes.
To mówiąc, manewrował w ten sposób, że Saccard wszedł znowu do gabinetu, on zaś stał na progu w postawie pełnej pokory i uszanowania.
— O twój interes?... Ach! prawda! zapominam, że i ty także jesteś naszym akcyonaryuszem!... Słuchaj-że mój kochany, radzę ci, kupuj te nowe akcye, które na ciebie z prawa przypadają. Sprzedaj ostatnią koszulę a kupuj akcye! Oto jedyna rada, jakiej udzielić mogę wszystkim, którzy mi ufają.
— Ach! proszę pana, to za wysokie progi na nasze nogi... ani ja, ani moja córka nie możemy o tem marzyć!... Na początku wziąłem osiem akcyj za te cztery tysiące franków zaoszczędzonych przez nieboszczkę moją żonę i dotąd mam tylko te osiem akcyj, bo to widzi pan, przy następnych emisyach... jak się kapitał raz i drugi podwajał... nie mieliśmy dość pieniędzy, abyśmy mogli wziąć akcye, które na nas przypadały... Nie! nie, nie o to mi chodzi!... przecież człowiek nie powinien być tak bardzo chciwym... Chciałem tylko dowiedzieć się, czy pan mi radzi, abym te akcye odprzedał?
— Co? chcesz je odprzedać?
Wtedy Dejoie przedstawił całą sprawę ze wszelkiemi możliwemi ostrożnościami i omówieniami, do których skłaniała go zarówno niepewność, jak i szacunek dla dyrektora. Przy kursie tysiąca trzystu franków osiem jego akcyj wynosiły kapitał dziesięciu tysięcy czterystu franków, mógł zatem dać z łatwością Natalii owe sześć tysięcy franków, jakich żądał introligator. Ale wobec ciągłej zwyżki kursów ogarniała go niepohamowana chęć zrobienia majątku; coraz wszechwładniej opanowywała go żądza zyskania jakiejś sumki dla siebie i zapewnienia sobie niewielkiego kapitaliku, z którego mógłby żyć spokojnie.
Ale na to potrzeba ze dwanaście tysięcy franków a taka suma dodana do sześciu tysięcy posagu córki stanowiła olbrzymi kapitał osiemnastu tysięcy franków. Dejoie nie śmiał łudzić się nadzieją pozyskania takiej sumy, obliczył bowiem, że byłoby to możliwem w takim tylko razie, gdyby kurs akcyj podniósł się do dwóch tysięcy trzystu franków za sztukę.
— Widzi pan — podjął po chwili milczenia — niepodobna przecież, aby akcye ciągle szły w górę, oto dlaczego wolałbym odprzedać, bo przedewszystkiem powinienem dbać o szczęście Natalki, nieprawdaż?... Ale gdyby akcye podskoczyły, serce krajałoby mi się z bólu, żem sprzedał.
— Osioł jesteś, mój kochany! — przerwał Saccard, nie mogąc pohamować się dłużej. — Czy myślisz, że my się zatrzymamy na kursie tysiąca trzystu franków?... czy ja sprzedaję swoje akcye? Zaręczam ci, że będziesz miał ośmnaście tysięcy franków a tymczasem wynoś się ztąd i powyrzucaj za drzwi całą tę hołotę!... Powiedz im, że mnie nie ma w domu.
Zostawszy sam, Saccard zawezwał znowu obu naczelników i teraz wreszcie zdołał ukończyć spokojnie przerwaną pracę.
Zapadła uchwała, że w sierpniu zwołać należy nadzwyczajne zebranie ogólne, w celu zadecydowania nowego powiększenia kapitału. Hamelin pełniący obowiązki przewodniczącego wylądował w Marsylii w ostatnich dniach lipca. Już od dwóch miesięcy siostra usilnie nalegała w każdym liście, aby jak najrychlej powracał. W obec szybkiego powodzenia Banku ogarniało ją głuche przeczucie niebezpieczeństwa oraz niewytłómaczona jakaś trwoga, która wzrastała z dniem każdym a do której ani słówkiem jawnie przyznać się nie śmiała. Pragnęła zatem gorąco, aby brat przyjechał i o wszystkiem przekonał się naocznie; zaczynała bowiem wątpić już o samej sobie, przejęta obawą, że bezsilna w obec Saccarda da się olśnić do tego stopnia, iż zdradzi wreszcie ukochanego brata. Czyż uczciwość nie nakazywała przyznać się przed nim do stosunku, którego ten człowiek głębokiej wiary i nauki, przechodzący przez życie jak śniący na jawie, nie domyślał się nigdy, nie podejrzewał nawet? Dręczona podobnemi bolesnemi myślami, pani Karolina wchodziła w niecne układy z własnem sumieniem, starała się zagłuszyć głos obowiązku, który nakazywał, aby teraz — poznawszy tego człowieka i całą jego przeszłość — wyznała wszystko chociażby dlatego, aby ludzie mniej bezwzględnie mu ufali. Chwilami, czując się silniejszą, postanawiała doprowadzić do stanowczych wyjaśnień, nie pozostawiać bez kontroli olbrzymich kapitałów w rękach zbrodniczych, w których rozprysło się już tyle milionów, przywodząc do ruiny tysiące ludzi. Niejest że to jedyny sposób wyjścia śmiały, uczciwy godny kobiety takiego serca i charakteru?... Chwilami znów traciła trzeźwość sądu, upadała na duchu i chcąc zyskać na czasie, nie znajdowała innych zarzutów prócz pewnych nieformalności, których — jak twierdził Saccard — dopuszczać się musi każda instytucya na kredycie oparta. A może on miał słuszność, gdy mówił żartobliwie, że owym potworem, którego ona się lęka, jest właśnie powodzenie Banku — powodzenie, które tysiącznem echem rozbrzmiewając w całym Paryżu, przejmowało ją takiem drżeniem, jak nieprzewidziany, następstwy brzemienny przewrót. Nie wiedziała sama, co myśleć; bywały nawet chwile, gdy więcej niż kiedykolwiek go podziwiała, przejęta miłością, której nawet po utracie szacunku dochowywała mu wiernie. Nie przypuszczała nigdy, że tyle sprzecznych uczuć miotać może jej sercem; czuła się słabą kobietą, lękała się, że sił do czynu nie znajdzie. Oto dlaczego oczekiwała z takiem utęsknieniem powrotu brata.
W parę godzin po przyjeździe Hamelina, Saccard przyszedł do sali rysunkowej i pewien, że nikt im tu nie przeszkodzi w rozmowie, chciał mu przedstawić uchwały, jakie rada zarządzająca powinna była przyjąć, zanim zostaną rozstrzygnięte przez głosowanie na zebraniu ogólnem. Ale brat i siostra, jedną myślą wiedzeni, uprzedzili godzinę spotkania i zeszli się tu wcześniej, aby pogawędzić swobodnie bez świadków. Hamelin powrócił bardzo zadowolony ze szczęśliwego obrotu zawikłanej sprawy przeprowadzenia dróg żelaznych na Wschodzie — w kraju, gdzie na każdym kroku trzeba było zwalczać tyle przeszkód politycznych, administracyjnych i finansowych. Słowem powodzenie było zupełne, wkrótce rozpocząć miano pierwsze roboty i otworzyć różne warsztaty z chwilą, gdy w Paryżu towarzystwo zorganizuje się ostatecznie. W obec takiego zapału brata, tak niezachwianej jego wiary w przyszłość, pani Karolina milczała, nie mając odwagi zamącić mu chwil radości. Odważyła się jednak wyrazić pewne wątpliwości, ostrzegając go przed szałem, jaki wszystkich naokół ogarnął. Hamelin spojrzał jej w oczy badawczo: cóż znaczą te przestrogi? czy w istocie wie o czemś podejrzanem? dlaczegóż nie mówi tego wyraźnie?... I pani Karolina umilkła, nie posiadając żadnych danych, któremi usprawiedliwićby mogła swe obawy.
Saccard, który nie widział jeszcze Hamelina po powrocie, rzucił mu się na szyję, witając go nader czule i serdecznie. Następnie, gdy inżynier potwierdził ustnie to, co listownie już donosił o szczęśliwych rezultatach swej podróży, Saccard nie posiadał się z radości.
— Ach! mój drogi! — zawołał — teraz już niezawodnie staniemy się panami rynku i władcami Paryża. Ja także nie traciłem czasu tutaj; obmyśliłem coś niezrównanie świetnego. Posłuchaj tylko.
I natychmiast przedstawił mu swoją kombinacyę, mającą na celu podniesienie kapitału ze stu do stu piędziesięciu milionów, przez wypuszczenie stu tysięcy nowyoh akcyj z premią taką, iżby jednocześnie pokryto zupełnie wszystkie — zarówno stare jak i nowe — akcye. Wypuszczając akcye po osiemset piędziesiąt franków, tworzył w ten sposób przy trzystu piędziesięciu frankach premii kapitał zapasowy, który wraz z sumami odkładanemi już przy każdym bilansie dosięgał cyfry dwudziestu pięciu milionów franków. Obecnie szło tylko o znalezienie takiejże sumy dla pozyskania piędziesięciu milionów, potrzebnych do dopełnienia wpłaty dwustu tysięcy dawnych akcyj. Na tem to właśnie polegała świetna kombinacya Saccarda: chciał on zrobić w przybliżeniu bilans zysków na rok bieżący, zysków, które według niego powinny wynosić minimalnie trzydzieści sześć milionów franków a z których postanowił bez wahania zaczerpnąć owe brakujące dwadzieścia pięć milionów. Tym sposobem od d. 31 grudnia 1867 r. Bank powszechny posiadać będzie kapitał stu piędziesięciu milionów franków, podzielony na trzysta tysięcy akcyj całkowicie wpłaconych. Należy nadto ujednostajnić akcye i wydawać je na okaziciela, aby ułatwić swobodne ich kursowanie na giełdzie. Ostateczny to był tryumf... myśl prawdziwie genialna!
— O tak! nie przesadzam twierdząc, iż jest to myśl genialna! — z zapałem wołał Saccard.
Hamelin przeglądał z roztargnieniem karty projektu, zatrzymując wzrok na cyfrach.
— Ten bilans przedwcześnie uczyniony wcale mi się nie podoba — rzekł wreszcie. — Są to prawdziwe dywidendy, które pan chcesz rozdawać akcyonaryuszom, pokrywając za nich resztę należności za akcye, ale trzebaby się upewnić, czy wszystkie te zyski wpłyną w istocie, gdyż w przeciwnym razie spotka nas zasłużony zarzut, żeśmy rozdawali fikcyjne dywidendy.
— A cóż mnie ludzka gadanina obchodzić może! — przerwał Saccard z oburzeniem. — Przyznaj sam, czy nie postępowałem rozsądnie: czyż towarzystwo zjednoczonych statków, kopalnie w górach Karmelu, lub też bank turecki nie przyniosą zysków większych aniżeli te, które podaję w tym bilansie? W każdym liście zapewniałeś mnie o zwycięztwie, wszystko idzie jak najpomyślniej a teraz ty pierwszy wyrażasz się niedowierzająco o naszem powodzeniu?
Hamelin zapewnił go z uśmiechem, że ani na chwilę nie zwątpił o pewności powodzenia, ale że jest zwolennikiem regularnego biegu interesów.
— Rzeczywiście — wtrąciła łagodnie pani Karolina — po co ten pośpiech? Czy nie możnaby poczekać do kwietnia i wtedy dopiero powiększyć kapitał? Albo też... jeżeli pan istotnie potrzebujesz mieć o dwadzieścia pięć milionów więcej, dlaczegóż nie wypuścicie odrazu akcyj po tysiąc lub po tysiąc dwieście franków, skutkiem czego możnaby uniknąć ciągnienia zysków z przyszłego bilansu?
Saccard milczał przez chwilę zmięszany i zdziwiony tem, że podobna kombinacya mogła powstać w jej umyśle.
— Zapewne — odrzekł wreszcie — licząc owe sto tysięcy akcyj po tysiąc sto a nie po osiemset piędziesiąt franków, możnaby otrzymać akurat dwadzieścia pięć milionów.
— A zatem znaleźliśmy inny punkt wyjścia — podjęła znowu pani Karolina. — Sądzę, że nie lękasz się pan, aby akcyonaryusze sprzeciwili się temu. Dadzą oni tysiąc sto franków równie chętnie, jak osiemset piędziesiąt.
— O tak! bezwątpienia! każdy z nich da tyle, ile zechcemy i jeszcze będzie się dobijał o to, aby dać więcej od innych. Teraz szał wszystkich ogarnął i gotowiby porozwalać swoje domy, aby nam przynieść jak najwięcej pieniędzy.
Nagle Saccard opamiętał się jednak i zaprotestował gwałtownie.
— Niechże mi pani nie zawraca głowy! Pod żadnym pozorem nie będę żądał od nich tysiąca stu franków za akcyę, bo takie żądanie byłoby zbyt naiwnem i niedorzecznem. Zechciejcież zrozumieć wreszcie, że w kwestyach kredytu trzeba przedewszystkiem oddziaływać na wyobraźnię. Pomysł mój jest genialnym dlatego, że chcę zabierać ludziom pieniądze, których oni jeszcze nie dostali. Na razie zdaje im się, że nic nie dali, że to podarunek. A zresztą czy nie rozumiecie, jak potężne wrażenie sprawi ten bilans obliczony z góry i wydrukowany we wszystkich dziennikach? Jakiż to zapał wzbudzą owe trzydzieści sześć milionów zysku rozgłoszone zawczasu! Giełda się zapali, kurs naszych akcyj podniesie się do dwóch tysięcy i jeszcze wyżej... wyżej... do nieskończoności!
Saccard popierał swe twierdzenia żywemi gestami, prostował się dumnie i istotnie wielkim się stawał, gdy stojąc z rękoma wzniesionemi w górę, opiewał potęgę złota jak poeta, którego zapału ani upadłości, ani ruiny ochłodzić nie zdołały. To nieustanne popędzanie interesów, to prowadzenie ich szalonym galopem, był to jego system, według którego postępował instynktownie. Forsownie wywoływał powodzenie i wszystkie żądze rozbudzał błyskawicznym pędem Banku powszechnego: w przeciągu lat trzech wypuszczono trzy emisye, kapitał podskoczył z dwudziestu pięciu na piędziesiąt, potem na sto, wreszcie na stopiędziesiąt milionów a szalony ten postęp zdawał się zapowiedzią cudownego i trwałego powodzenia. Dywidendy także podnosiły się z niebywałą szybkością: nic w pierwszym roku, potem dziesięć franków, potem trzydzieści trzy franki, potem wreszcie trzydzieści sześć milionów i spłata wszystkich akcyj! A wszystko to działo się przy gorączkowym, pozornym rozpędzie całej maszyny, przy fikcyjnych subskrypcyach, przy zatrzymywaniu akcyj na rachunek towarzystwa, aby wzbudzić wiarę w całkowitą wpłatę kapitału, przy gwałtownej zwyżce, jaką wywoływała gra na giełdzie, gdzie każde zwiększenie kapitału coraz wyżej podnosiło kursy.
Hamelin, zagłębiony wciąż w rozpatrywaniu projektu, nie popierał dowodzeń siostry, ale kręcąc głową, czynił różne uwagi o szczegółach.
— W każdym razie — mówił — nie należy układać bilansu zawczasu, nie mając jeszcze zysków w ręku... Mniejsza nawet o nasze przedsiębiorstwa, chociaż są one na łasce losu i mogą uledz różnym katastrofom, podobnie jak wszelkie dzieła ludzkie... Ale widzę tu na rachunku Sabatiniego trzy tysiące paręset akcyj, przedstawiających kapitał przeszło dwóch milionów franków. Stawiasz pan tę sumę po stronie aktywów, kiedy właściwie powinna ona być po stronie passywów, bo Sabatini jest tylko naszym słomianym człowiekiem. Nie mam-że słuszności? wszak między nami możemy to powiedzieć otwarcie... Nie dosyć na tem; widzę tu jeszcze nazwiska wielu naszych urzędników a nawet administratorów, wszystko to są osoby podstawione, nieprawdaż? Doprawdy, drżę na samą myśl o tem, że zatrzymujemy dla siebie tyle akcyj. Postępując w taki sposób, nie tylko nie obracamy kapitałem ale unieruchomiamy go i prędzej lub później sami się doprowadzimy do zguby.
Pani Karolina spojrzeniem zachęcała brata, bo wypowiadał on wreszcie wszystkie jej obawy, wykazywał przyczyny tego głuchego niepokoju, który wzrastał w jej sercu równomiernie z powodzeniem Banku.
— Ach! ta gra na giełdzie! — szepnęła z westchnieniem.
— Ależ my nie gramy na giełdzie! — zawołał Saccard. — Zdaje mi się jednak, że wolno nam podtrzymywać nasze akcye i że postępowalibyśmy bardzo nierozsądnie, pozwalając na to, aby Gundermann i inni deprecyonowali nasze walory, grając przeciw nam na zniżkę. Dotąd wprawdzie nie występują oni wyraźnie, ale prędzej lub później musi niezawodnie dojść do tego. Oto dla czego jestem bardzo zadowolony, że mam w ręku pewną ilość naszych akcyj i uprzedzam was, że gotów jestem nawet je skupować, jeżeli to się okaże koniecznem. Tak! skupię je a nie dopuszczę do tego, aby kurs obniżył się chociażby o jeden centym!
Ostatnie te słowa Saccard wyrzekł z niezwykłą siłą, jak gdyby składał przysięgę, że raczej zniesie śmierć niżeli porażkę. Potem z wysiłkiem zapanował nad sobą i z wymuszonym uśmiechem dorzucił:
— Cóż to takiego? czyż znowu wkrada się nieufność? Zdawało mi się, że raz na zawsze doszliśmy już do porozumienia w tej kwestyi. Zgodzilicie się oddać sprawę w moje ręce, pozwólcież mi teraz działać. Ja niczego nie pragnę, tylko uczynić was bogatymi, bardzo bogatymi!...
Umilkł na chwilę, jak gdyby przerażony doniosłością własnych pragnień, poczem zniżając głos, dodał:
— Wiecie do czego ja dążę? Oto chcę doprowadzić kurs do trzech tysięcy franków za akcyę!
I tryumfalnym gestem wskazywał w przestrzeni kurs trzech tysięcy franków, widział go wschodzącym jak gwiazda w oddali na widnokręgu giełdy migocząca.
— To szaleństwo! — zawołała pani Karolina.
— Z chwilą, gdy akcye podniosą się po nad dwa tysiące franków, dalsza zwyżka będzie niebezpieczną — oświadczył Hamelin — i co do mnie, ostrzegam pana, że sprzedam swoje akcye, bo nie chcę brać udziału w takiem szaleństwie.
Saccard zaczął nucić wesoło, twierdząc, iż wszyscy ostrzegają zawsze, że sprzedadzą a potem nie sprzedają. Upierał się, że wbrew ich własnej woli potrafi ich wzbogacić i uśmiechał się wesoło lecz ironicznie.
— Zaufajcie mi tylko, zdaje mi się, że nie tak źle pokierowałem waszemi interesami... Sadowa przyniosła wam milion, nieprawdaż?
Tak było w istocie; Hamelin i pani Karolina zapomnieli o tem, iż przyjęli ów milion wyłowiony w mętnych nurtach giełdy. Zbledli oboje i milczeli przez chwilę, przejęci niepokojem ludzi uczciwych ale niepewnych, czy spełnili swój obowiązek. Czyliż i oni także ulegli zarazie spekulacyi? Czy gnić już zaczynali w tej zepsutej atmosferze, w której żyć byli zmuszeni?
— Zapewne — szepnął wreszcie inżynier — ale gdybym ja był obecnym...
— Dajże pokój! — przerwał żywo Saccard, nie pozwalając mu dokończyć zdania — nie czyń sobie żadnych wyrzutów! Były to pieniądze zdobyte na brudnem żydostwie!
Wszystko troje roześmieli się serdecznie z tego argumentu. Pani Karolina usiadła znowu, czyniąc ręką ruch wyrażający rezygnacyę i pobłażliwość. Czyż podobna dać się zjeść, zamiast zjadać innych. Tak to zwykle w życiu bywa! Aby oprzeć się temu, trzeba posiadać nadludzką cnotę lub też zamknąć się w ciszy klasztoru, zdala od wszelkich pokus!...
— No, no! — wesoło prawił dalej Saccard — nie udawajcie, że nie dbacie wcale o pieniądze! Przedewszystkiem byłoby to dowodem głupoty a powtóre tylko niedołędzy gardzą siłą... Byłożby to logicznem, abyście się zabijali pracą dla wzbogacenia innych, nie biorąc tego, co się wam z prawa należy? Jeżeli tak, to kładźcie się do łóżka i śpijcie sobie!
Opanował ich już teraz, nie pozwalając wtrącić ani słówka.
— Czy wiecie, moi drodzy, że wkrótce schowa się do kieszeni bardzo pokaźną sumkę?... Poczekajcie tylko!
To mówiąc, pobiegł do stołu pani Karoliny, schwycił ołówek i ćwiartkę papieru i zaczął wypisywać szeregi cyfr.
— Poczekajcież! Zrobię zaraz rachunek waszych kapitałów. W chwili założenia banku mieliście pięćset akcyj, które podwojone raz i drugi, stanowią obecnie dwa tysiące. Po następnej naszej emisyi będziecie posiadali zatem trzy tysiące akcyj.
Hamelin usiłował mu przerwać.
— O nie! nie! wiem, że macie czem je pokryć, najprzód z tego spadku wynoszącego trzykroć sto tysięcy franków, a następnie z owego miliona zyskanego na Sadowie! Słuchajcie że! pierwsze dwa tysiące akcyj kosztowały was czterykroć trzydzieści pięć tysięcy franków, tysiąc drugich będzie kosztowało osiemkroć piędziesiąt tysięcy franków, czyli ogółem milion dwakroć osiemdziesiąt pięć tysięcy franków... A zatem zostanie wam jeszcze milion pięćkroć sto tysięcy... Tak, mój drogi, będziesz miał z czego żyć po kawalersku, nie mówiąc już o twojej pensyi, którą podniesiemy z trzydziestu na sześdziesiąt tysięcy franków.
Oboje słuchali oszołomieni i zainteresowani wreszcie olbrzymiemi temi cyframi.
— Widzicie przecież, że postępujecie uczciwie, że płacicie za to, co się wam dostało... Ale to wszystko drobnostki... Oto do czego zmierzam...
Podniósł w górę ćwiartkę i potrząsnął nią z miną tryumfującą.
— Skoro akcye dojdą do kursu trzech tysięcy, akcye wasze przedstawiać będą wartość dziewięciu milionów franków!
— Czyż one dojdą do kursu trzech tysięcy? — zawołali oboje, protestując przeciw tak szalonemu uporowi Saccarda.
— Naturalnie! Zabraniam wam sprzedawać wcześniej i nie zawaham się nawet użyć przemocy, aby was od tego powstrzymać, bo każdy ma prawo stawić opór przyjacielowi, który chce zrobić kapitalne głupstwo... Chcę i muszę dojść do kursu trzech tysięcy za akcyę!
Cóż odpowiedzieć mieli temu człowiekowi, który donośnym głosem, podobnym do piania koguta, zapowiadał tryumf niechybny? Roześmieli się oboje, niby obojętnie wzruszyli ramionami, oświadczając, iż są zupełnie spokojni, iż akcye nigdy nie staną tak wysoko; Saccard usiadł znowu przy stole i zaczął obliczać swoje kapitały. Czy już zapłacił? czy w ogóle zapłaci za swoje trzy tysiące akcyj? — to pozostało wątpliwem. Prawdopodobnie musiał on nawet posiadać znacznie większą ilość akcyj, ale obliczenie takie było niełatwem, gdyż i on także był słomianym człowiekiem towarzystwa. Jakimże sposobem odróżnić akcye, które rzeczywiście były jego własnością. Długo jeszcze kreślił ołówkiem nieskończone szeregi cyfr, potem jednym zamachem przekreślił wszystko, zmiął papier i schował go do kieszeni. Akcye te, oraz dwa miliony franków zebrane w błocie i krwi Sadowy — oto była jego część!
— Muszę was pożegnać, bo tam czekają na mnie — rzekł wreszcie, biorąc kapelusz. — Ale wszystko jest już umówione, nieprawdaż?... Za tydzień odbędzie się posiedzenie rady zarządzającej a niezwłocznie potem ogólne zebranie członków.
Po wyjściu Saccarda, Hamelin i pani Karolina, zdziwieni i znużeni, spoglądali przez chwilę na siebie w milczeniu.
— Cóż robić? — rzekł wreszcie inżynier, jak gdyby odpowiadając na myśli siostry — wplątaliśmy się w to i teraz już wyplątać się niepodobna. On ma słuszność, twierdząc, że byłoby głupotą odtrącać pewną szansę zrobienia majątku. Co do mnie, uważałem się zawsze tylko za człowieka nauki, który się podjął wodę na ich młyn sprowadzić, a... mówiąc bez przechwałek... sprowadziłem obfite, czyste źródło, poczyniłem doskonałe interesy, którym bank zawdzięcza nagły swój rozwój. A zatem, ponieważ żaden zarzut spotkać nas nie może, nie zniechęcajmy się i pracujmy dalej!
Pani Karolina powstała z krzesła i idąc chwiejnym krokiem, szepnęła:
— Ach! te pieniądze! te pieniądze!
Niezdolna dłużej zapanować nad wzruszeniem, które ją ogarniało na myśl o tym deszczu milionów, zarzuciła bratu ręce na szyję i zapłakała rzewnie. Bez wątpienia łzy te wyciskała radość, że brat jej zostanie wreszcie wynagrodzonym odpowiednio do swej pracy i inteligencyi, ale z radością tą łączył się ból serdeczny, ból, którego przyczyny określićby nie umiała, w którym był wstyd pewien i obawa. Hamelin zaczął żartować z siostry; oboje napozór odzyskali wesołość, ale jednak nie mogli zagłuszyć przykrego uczucia, jak gdyby niezadowolenia z samych siebie i wyrzutów sumienia za wspólnictwo w hańbiącej i brudnej sprawie.
— Tak, on ma słuszność — powtórzyła znowu pani Karolina — wszyscy tak postępują... Tak to bywa w życiu!
Posiedzenie rady zarządzającej odbyło się w wielkiej sali nowego gmachu przy ulicy de Londres. Nie była to już owa wilgotna sala, oświetlona zielonawym odblaskiem sąsiedniego ogrodu, ale jasna, obszerna komnata o czterech oknach. Sufit i ściany przyozdobione pięknemi malowidłami i połyskiwały od złota. Fotel przewodniczącego był to prawdziwy tron, wzniesiony nad inne krzesła wykwintne i poważne, ustawione jakby na zgromadzenie ministrów dokoła olbrzymiego stołu, pokrytego dywanem z pąsowego aksamitu. Przed kominkiem z białego marmuru, gdzie zimą płonął ogień, stało popiersie papieża, którego twarz miła i rozumna zdawała się uśmiechać złośliwie z tego, że się tutaj znajduje.
Saccard zdołał zjednać sobie wszystkich członków rady, przekupiwszy ich zawczasu. Dzięki jemu, margrabia de Bohain, skompromitowany w sprawie jakiejś łapówki, pachnącej oszustwem i złapany na gorącym uczynku, stłumił skandal, pokrywając szkodę okradzionego towarzystwa i w ten sposób stał się ślepem narzędziem jego woli, nie przestając wysoko nosić głowy i uważać się za kwiat arystokracyi... Huret również — od czasu, gdy Rougon wypędził go za skradzenie telegramu donoszącego o ustąpieniu Wenecyi — poświęcił się ciałem i duszą służbie Banku powszechnego, reprezentując go w Ciele prawodawczem, łowiąc dla niego ryby w mętnych wodach polityki, zatrzymując na własną korzyść większą część owoców swego bezczelnego faktorstwa, które pewnego pięknego dnia mogło go zaprowadzić do więzienia. Wicehrabia de Robin-Chagot, piastujący godność wice prezesa towarzystwa, pobierał w tajemnicy sto tysięcy franków premii za to, że podczas nieobecności Hamelina dawał podpisy, nie zaglądając do papierów. Bankier Kolb kazał sobie także płacić za bierną swą uprzejmość, korzystając za granicą ze sławy Banku, którego nawet o mało co nie skompromitował swemi arbitrażami. Sédille również zachwiany w interesach, z powodu jakiejś strasznej likwidacyi, zażądał pożyczki znacznej sumy, której oddać nie był w stanie. Jeden tylko Daigremont pozostał absolutnie niezależnym od Saccarda, co nawet czasami niepokoiło tego ostatniego, chociaż tamten z wielkopańską uprzejmością zapraszał go zawsze na bale i obiady, oraz bez kontroli podpisywał każdy papier z dobrodusznością właściwą sceptycznym paryżanom, którzy twierdzą, że wszystko dzieje się pomyślnie, skoro oni na tem zarabiają.
Tego dnia, pomimo ważności zebrania, posiedzenie było prowadzone równie szybko, jak zazwyczaj. Weszło to w przyzwyczajenie, że pracowano tylko istotnie na małych zebraniach, wielkie zaś — w końcu każdego miesiąca odbywane — ograniczały się li tylko na uroczystem potwierdzaniu powziętych dawniej uchwał. Członkowie tedy zarządu okazywali taką obojętność, że protokóły posiedzeń zaczynały już stawać się identycznemi między sobą i w takich banalnych wyrazach zapisywały ogólną aprobatę wniosków dyrekcyi, iż potrzeba było kłaść im w usta różne zarzuty i obserwacye, jakich sami nigdyby nie uczynili, oraz wywoływać fikcyjne dyskusye, których na następnem zebraniu wysłuchiwano spokojnie i które podpisywano w dobrej wierze.
Daigremont, spostrzegłszy Hamelina, podbiegł żywo ku niemu i ściskał go serdecznie, winszując mu powodzenia i objawiając zadowolenie swe z wieści przywiezionych ze Wschodu.
— Ach! kochany prezesie! witam cię, witam i z całego serca winszuję!
Wszyscy otaczali go, witali, nawet Saccard, jak gdyby dotąd nie był go widział od powrotu, a gdy po zagajeniu posiedzenia Hamelin czytać zaczął przygotowany raport, który miał być przedstawionym na zebraniu ogólnem, stał się fakt niebywały: wszyscy słuchali uważnie. Świetne rezultaty już osiągnięte, świetniejsze jeszcze obietnice na przyszłość, dowcipny sposób podniesienia kapitału zakładowego przy jednoczesnem pokryciu dawnych walorów — wszystko członkowie przyjęli i potwierdzili bez dyskusyi, potakująco kiwając głowami. Żadnemu z nich nie przyszło nawet na myśl, iż należało zażądać jakichkolwiek wyjaśnień. Wszystkie uchwały uznano za doskonałe. Sédille zauważył wprawdzie jakiś błąd w obliczeniu i wspominał o tem, postanowiono jednak nie wciągać jego uwagi do protokółu, aby nie mącić harmonijnej jednomyślności członków, którzy podpisywali protokół jeden za drugim bez żadnych zastrzeżeń, przejęci niewymownym zachwytem.
Zamknięto wreszcie posiedzenie. Wszyscy powstali i śmiejąc się, żartując, stali gromadkami w wspaniałej sali pomiędzy filarami połyskującemi od bogatych złoceń. Margrabia de Bohain opowiadał o jakiemś polowaniu w Fontainebleau. W drugim rogu sali Huret, który jeździł był do Rzymu, opowiadał o tem, w jaki sposób otrzymał błogosławieństwo papieża. Kolb wymknął się już, śpiesząc na jakąś schadzkę; inni zaś członkowie słuchali ulegle rozkazów Saccarda, który uczył ich półgłosem, w jaki sposób zachować się winni na przyszłem zebraniu ogólnem.
Daigremont, znudzony słuchaniem przesadnych pochwał, jakie wicehrabia de Robin-Chagot wygłaszał o raporcie Hamelina, pochwycił za rękaw przechodzącego dyrektora i szepnął mu do ucha:
— Radzę wam tylko, nie róbcie zbyt wiele hałasu!
Saccard stanął i badawczo spojrzał mu prosto w oczy. W tej chwili przyszło mu na myśl, jak długo wahał się z początku, czy wciągnąć wicehrabiego do interesu; wiedział bowiem, że jest to człowiek niezbyt łatwy w pożyciu.
— Kto mnie kocha, ten pójdzie za mną! — oświadczył umyślnie podniesionym głosem, aby wszyscy słyszeć go mogli.
W trzy dni potem nadzwyczajne zebranie ogólne odbyło się w wielkiej sali balowej Luwru, gdyż niewielka salka przy ulicy Blanche wydawała się wszystkim zanadto skromną na tak wspaniałą uroczystość. Upojeni powodzeniem, zapragnęli zgromadzić się w przepysznej tej sali, korzystając z przerwy pomiędzy jakąś stypą pogrzebową a godami weselnemi. Zgodnie z ustawą towarzystwa, prawo głosu przysługiwało tylko posiadaczom co najmniej dwudziestu akcyj; akcyonaryusze, zgromadzeni w liczbie tysiąca dwustu reprezentowali przeszło cztery tysiące głosów. Formalności przy wejściu, konfrontacya biletów i podpisywanie listy obecności zajęły około dwóch godzin czasu. Głośny hałas wielu jednocześnie prowadzonych a wesołych rozmów napełniał salę, w której kręcili się wszyscy członkowie zarządu i wielu urzędników Banku powszechnego.
W pośród jednej grupy stał Sabatini, pieszczotliwym, tęsknym głosem opowiadając cuda o swej ojczyźnie, jak gdyby w kraju tym dość było się schylić, aby nazbierać złota, srebra i drogich kamieni bez liku. Maugendre, który w przekonaniu, że kursy jeszcze więcej się podniosą, zdecydował się wreszcie na kupienie piędziesięciu akcyj Banku powszechnego po tysiąc dwieście franków, słuchał go z otwartemi usty, zachwycając się swym sprytem i przenikliwością; Jantrou zaś — rozłajdaczony ostatecznie, odkąd szczęście mu sprzyjało — uśmiechał się ukradkiem a na wargach jego wykrzywionych ironicznie malowało się znużenie po hulance poprzedniego wieczoru. Po ukonstytuowaniu biura prezydyalnego, Hamelin — jako prezes — z urzędu zagaił posiedzenie. Lavignière, którego i w tym roku obrano na członka komisyi rewizyjnej, aby go po ukończeniu kadencyi awansować na administratora, został powołany do odczytania sprawozdania z pozycyi finansowej towarzystwa takiej, jaka być miała po 31 grudnia roku bieżącego. Dla zadość uczynienia ustawie był to pewien rodzaj uprzedniej kontroli przedwczesnego bilansu, o którym miała być mowa w przedstawieniu zarządu.
Przypomniał on bilans za rok ostatni, przedstawiony na ogólnem zebraniu kwietniowem — bilans wspaniały, wykazujący czystego zysku około jedenastu i pół miliona franków, dzięki czemu, po potrąceniu pięciu od sta dla akcyonaryuszów, dziesięciu od sta dla członków rady oraz dziesięciu od sta na kapitał zapasowy, można było wyznaczyć superdywidendę w stosunku trzydziestu trzech od sta. Następnie, wylewając istny potop cyfr, wykazywał on, że suma trzydziestu sześciu milionów, postawiona jako przybliżona ilość zysków przewidywanych w roku bieżącym, nietylko nie wydaje mu się przesadzoną, ale bezwątpienia jest znacznie niższą od tego, czego się spodziewać należy. Nie ulega wątpliwości, że Lavignière mówił to w dobrej wierze, przejrzawszy sumiennie wszystkie papiery, jakie mu do kontroli przedstawiono. Nie ma jednak nic więcej zwodniczego, chcąc bowiem zbadać do głębi jedno działanie rachunkowe, należy koniecznie wytworzyć drugie, zupełnie od tamtego różne. Zresztą nikt go nie słuchał; gdzieniegdzie tylko drobni akcyonaryusze, jak Maugendre i inni, którzy reprezentowali po parę głosów, pilnie nastawiali ucha, wpośród szmeru coraz to żywszych rozmów. Kontrola komisyi rewizyjnej nie przedstawiała dla członków żadnego interesu. Głęboka, prawdziwie religijna cisza nastała wtedy dopiero, gdy Hamelin podniósł się wreszcie. Szmer oklasków rozległ się, zanim on usta otworzył; wszyscy chcieli oddać cześć gorliwości, rozumowi i odwadze człowieka, który przedsięwziął tak daleką podróż, poszukując beczek złota, żeby niem następnie Paryż cały zasypać. Od tej chwili powodzenie wzrastało szalenie; tryumf to był z apoteozą graniczący. Odpowiedziano oklaskami na nowe przypomnienie bilansu roku poprzedniego, nikt bowiem nie słyszał ani słowa wtedy, gdy Luvignière odczytywał sprawozdanie. Największą radość wzbudziły jednak przewidywania bilansu przyszłości: miliony płynące z Towarzystwa Zjednoczonych statków, miliony — z kopalń srebra w górach Karmelu, miliony z narodowego banku tureckiego... dodawano i dodawano bez końca, dochodząc najswobodniej, bez żadnego trudu do wymarzonych trzydziestu sześciu milionów zysku. Miliony spadały kaskadą równą, jednolitą, rozbrzmiewającą głośno naokół. A widnokrąg przyszłych operacyj rozszerzał się bardziej jeszcze. W głębi uroczego tego krajobrazu zarysowywało się generalne towarzystwo kolei żelaznych na Wschodzie: najprzód linia centralna, około której roboty już się niebawem rozpoczną, następnie odnogi i linie boczne, następnie uwikłanie Azyi całej w sieć przemysłu doprowadzonego do najwyższego stopnia rozwoju, tryumfalny powrót ludzkości do dawnej kolebki, zmartwychpowstanie świata całego... a wpośród tego wszystkiego, na najdalszym planie przeczuwać się dawał mglisty obraz tego, o czem głośno mówić nie chciano: owa tajemnica, stanowiąca uwieńczenie dzieła a mająca wzbudzić podziw na najdalszych świata krańcach. Wszyscy zgodzili się zatem jednomyślnie, gdy Hamelin doszedł do ostatecznych wniosków, które chciał poddać głosowaniu zgromadzonych a mianowicie do podniesienia kapitału zakładowego do stu piędziesięciu milionów, do emisyi stu tysięcy nowych akcyj po kursie ośmiuset piędziesięciu franków, oraz do zupełnej likwidacyi dawnych akcyj, dzięki premii na nowych akcyach i zyskom, które wykazywał przyszły bilans a któremi naprzód rozporządzono. Burzą oklasków przyjęto tę myśl genialną. Po nad głowami wszystkich widać było olbrzymie ręce Maugendre’a, który z całych sił klaskał w dłonie.
W pierwszych ławkach członkowie rady oraz urzędnicy banku podniecali ten szał pod przewodnictwem Sabatiniego, który, powstawszy z miejsca, krzyczał: „brawo! brawo!“ — jak w teatrze. Wszystkie wnioski zostały przyjęte z zapałem.
W tejże chwili zdarzył się efektowny wypadek, który Saccard rozmyślnie był przygotował. Wiedząc doskonale, że go oskarżają o grę na giełdzie, chciał on zatrzeć w umysłach akcyonaryuszów najmniejsze podejrzenia i wątpliwości.
Wyuczony przez niego, Jantrou powstał i poprosił o głos:
— Panie prezesie — rzekł ochrypłym głosem pijaka — zdaje mi się, iż wyrażam życzenie większości akcyonaryuszów, prosząc aby nam wykazano dowodami, że towarzystwo nie posiada na swój rachunek ani jednej z naszych akcyj.
Hamelin, nieprzygotowany do takiego żądania, milczał przez chwilę zakłopotany, poczem machinalnie zwrócił się do Saccarda, który siedział dotychczas cichutko na swojem miejscu. Wtedy Saccard powstał i prostując się, odparł przenikliwym głosem:
— Nie posiadamy ani jednej z naszych akcyj, panie prezesie!
I znów odpowiedziano oklaskami na te słowa, chociaż wielu nie wiedziało nawet o czem była mowa. Jeżeli Saccard kłamał w istocie rzeczy, to przecież prawdą było, że towarzystwo nie posiadało na swoje imię ani jednej akcyi, bo Sabatini i inni je pokrywali. Przez chwilę jeszcze brzmiały radosne oklaski, poczem wszyscy rozeszli się weseli i zadowoleni.
Następnych dni zaraz ogłoszone w dziennikach sprawozdanie z tego posiedzenia wywarło nader silne wrażenie tak na giełdzie jakoteż i w całym Paryżu. Jantrou wystąpił wtedy z najefektowniejszą reklamą, z najgłośniejszą z tryumfalnych fanfar, jakiemi od niepamiętnych czasów grzmiały kiedykolwiek trąby dziennikarskie. Żartowano nawet po mieście, jakoby kazał on wytatuować wyrazy: „Kupujcie powszechne“ na najwięcej ukrytych i najdelikatniejszych częściach ciała najpiękniejszych kobiet z półświatka, które dzięki jego protekcyi zyskiwały rozgłos ogólny. Nadto teraz właśnie udało mu się dopiąć najwyższego celu swych pragnień: kupił bowiem „La Côte financiere“, najstarszy i najpoważniejszy dziennik, mający za sobą nieskazitelną sławę uczciwego istnienia w przeciągu lat dwunastu. Kosztowało to drogo, ale dzięki temu bank zdobył odrazu bardzo poważną klientelę: trwożliwych mieszczan i ostrożnych kapitalistów posiadających wielkie fortuny. W przeciągu dwóch tygodni kurs na giełdzie wynosił już tysiąc pięćset franków a w ostatnich dniach sierpnia podskoczył nagle na dwa tysiące. Zacietrzewienie ogólne wzrastało z dniem każdym, szał stawał się coraz gwałtowniejszym i przechodził w epidemiczny obłęd. Kupowano, kupowano wciąż akcye, najrozsądniejsi nawet kupowali w przekonaniu, że kursy do nieskończoności podnosić się będą. Rozgorączkowanym oczom graczów otwierały się tajemnicze pieczary z Tysiąca i Jednej Nocy — pieczary, z których naprowadzane od wieków nieprzebrane skarby kalifów spadały teraz na Paryż deszczem złota. W obec zachwytu ogólnego zdawały się spełniać nagle wszystkie marzenia, o których od tylu miesięcy szeptano nieśmiało, ludy powracały do swej pierwotnej kolebki, starożytne miasta Wschodu powstawały z gruzów na jałowych wydmach piasczystych... zwarte szeregi inżynierów francuzkich eksploatowały Damaszek i Bagdad, potem zaś Indye i Chiny. Za pomocą licznych zastępów łopat i taczek jedno towarzystwo finansowe dokonało podboju Wschodu — dzieła, wobec którego oręż Napoleona okazał się bezsilnym. Taranami milionów zdobywano Azyę, aby z niej miliardy wydobyć. Nadewszystko jednak tryumfowały kobiety na poufnych zebraniach poobiednich, na licznych wieczornych przyjęciach, w salonach i w sypialniach. One to z góry już przewidziały wybornie: Konstantynopol zostanie zdobytym, niebawem Brussa, Angora i Alep wpadną w ich ręce, później dostaną Smyrnę, Trebizondę, oraz inne miasta, które Bank powszechny oblegał, aż wreszcie nadejdzie dzień, gdy zdobędą Jerozolimę — miasto święte, którego nazwy nie wymieniano, które stanowiło najświętszą tajemnicę, najwyższy ukryty cel wszystkich tych wypraw i podbojów. Ojcowie, mężowie, kochankowie, porwani tym burzliwym a namiętnym zapałem kobiet, dawali już teraz zlecenia agentom giełdowym pod jednem tylko hasłem: „Bóg tak chce!“ Dalej cisnęły się tłumnie gromady małych — liczny ten zastęp ciurów wlokących się za wojskiem. Namiętność zstąpiła z salonów do kuchni, udzielając się od mieszczan robotnikom i włościanom. Wpośród tych biedaków posiadających jednę, trzy, cztery lub dziesięć akcyj, można było spotkać odźwiernych niezdolnych do pełnienia nadal swej służby, stare panny żyjące wychowujące psy lub koty, prowincyonalnych emerytów, których dzienny budżet wynosi kilkanaście soldów, wiejskich proboszczów zubożałych przez jałmużny — całe masy wybladłych i wynędzniałych drobnych kapitalistów, których jedna katastrofa na giełdzie wymiata jak zaraza morowa i strąca bez litości do wspólnego dołu.
Do tego zachwytu nad akcyami Banku powszechnego, do tego zapału, który niby prąd religijny unosił wszystkich ku wyżynom, zdawała się pobudzać coraz to donośniejsza muzyka, rozbrzmiewająca w pałacu Tuileries i na polu Marsowem, oraz nieustanne zabawy, jakiemi wystawa odurzała Paryż. Chorągwie z głośnym szelestem powiewały w upalnem, skwarnem powietrzu; co wieczór rzęsiście oświetlone miasto jaśniało pod stropem niebios niby olbrzymi pałac, w komnatach którego rozpusta nie ustaje od zmroku do świtu. Radosne śmiechy rozbrzmiewały w każdym domu, ulice przepełnione były upojeniem, chmurą pożądań zwierzęcych, wyziewami orgij i potu ludzkiego. Paryż przypominał teraz Sodomę, Babilon i Niniwę. Od maja trwała wciąż pielgrzymka królów i cesarzów ze wszystkich czterech stron świata; z dniem każdym nadciągały nowe procesye monarchów i monarchiń, książąt i księżniczek.
Paryż był przesycony widokiem głów ukoronowanych; głośno i wesoło witano cesarza austryackiego, sułtana, oraz wicekróla Egiptu; rzucano się prawie pod koła karet, aby przyjrzeć się zbliska królowi pruskiemu, którego Bismark strzegł bacznie na każdym kroku. Nieustanne salwy armatnie grzmiały w Inwalidach, podczas gdy tłumy, cisnące się na plac wystawy, głosiły sławę wystawionych przez niemców olbrzymich armat Kruppa. Co tydzień niemal w Operze rzęsiście oświetlonej obchodzono jakąś uroczystość urzędową. Duszono się w kawiarniach, w restauracyach, w większych i mniejszych teatrach; wezbrany potok prostytucyi nie mógł już pomieścić się na chodnikach. Napoleon III chciał osobiście rozdać nagrody sześćdziesięciu tysiącom wystawców z uroczystością, która wspaniałością swą zaćmiewała wszystkie inne. Gwiazda chwały płonęła po nad Paryżem, bonapartyzm świetnym blaskiem zajaśniał, cesarz ukazał się w zwodniczej apoteozie, jako władca Europy, który przemawia ze spokojem sile właściwym i głosi pokój powszechny. Tegoż samego dnia doszła do pałacu Tuileres wieść o strasznej katastrofie meksykańskiej, o straceniu Maksymiliana, o nadaremnym rozlewie krwi francuzkiej i zmarnowaniu tylu kapitałów. Ukrywano przecież starannie tę wiadomość, aby dźwięk pogrzebowego dzwonu nie zamącił ogólnej radości w owym dniu wspaniałym, blaskami słońca promieniejącym.
A wpośród ogólnej tej szczęśliwości zdawało się, że i gwiazda Saccarda najjaśniejszem zapłonęła światłem. Teraz więc po tyloletnich trudach i usiłowaniach zdobył on fortunę, ujarzmił ją, uczynił własnością swoją żywą, dotykalną, którą rozporządzać i pod kluczem trzymać może!... Dotychczas ileż to razy kłamstwo napełniało jego kasy, ileż milionów z nich wypłynęło przez jakieś niedostrzegalne dla oka szczeliny!... Ale teraz to nie pozorne bogactwo, to prawdziwe królestwo złota, a on, stojąc na pełnych workach osiągnął władzę nie oszczędnością długich pokoleń bankierów, jak Grundermann i jemu podobni, lecz śmiało szczycić się może, że zdobył ją sam jak dzielny wojownik, któremu jedna wyprawa wystarcza do podbicia państwa całego. I dawniej już, handlując gruntami, niejednokrotnie wzbijał się bardzo wysoko, nigdy przecież Paryż nie leżał u stóp jego tak pokornie jak teraz... Przypominał sobie ów poranek w restauracyi Champeaux, gdy zrujnowany ostatecznie, straciwszy wiarę w lepszą przyszłość, pożądliwym wzrokiem spoglądał na giełdę, opanowany wściekłą żądzą odwetu i gorączką rozpoczęcia nowej pracy w celu zdobycia świata... Nie dziw więc, że teraz, czując się panem położenia, Saccard nie posiadał się z radości. Pierwszym jego czynem po zagarnięciu wszechwładzy było odprawienie Hureta; polecił też redaktorowi Jantrou napisanie przeciw Rougonowi artykułu, który w imieniu katolików oskarżał wyraźnie ministra o dwulicowe postępowanie w sprawie Rzymu. Od tej chwili obaj bracia otwarcie wypowiedzieli sobie wojnę. Po konwencyi z dnia 15 września 1864 r. a zwłaszcza po Sadowie, stronnictwo klerykalne objawiało żywy niepokój o stanowisko papieża, od tej więc pory dziennik „Espérance“ podjął dawną swą politykę ultramontańską i napadał gwałtownie ma taki rząd liberalny, jakim go wytworzyły dekrety z d. 19 stycznia. Wszyscy powtarzali sobie w izbie słowa Saccarda, który oświadczył, ze pomimo głębokiego przywiązania do cesarza prędzejby się zgodził widzieć na tronie Henryka V, niżby miał dopuścić, aby prąd rewolucyjny doprowadził Francyę do zguby. Wraz z powodzeniem wzrastało jego zuchwalstwo, to też teraz nie ukrywał już swego zamiaru wypowiedzenia walki Grundermanowi a właściwie wielkim bankom żydowskim, aby uczyniwszy wyłom w ich kapitałach, przypuścić potem szturm ostateczny i zmusić do kapitulacyi. Dlaczegóżby Bank powszechny, który dotąd cieszył się poparciem całego chrześciaństwa i tak bezprzykładnem powodzeniem, nie miał w ciągu lat kilku zapanować wszechwładnie nad giełdą?... Z wojowniczą junakeryą stawał na stanowisku współzawodnika, króla i władcy, z którego potęgą liczyć się należy; Gundermann zaś z właściwym sobie spokojem czuwał i czekał, nie uśmiechając się nawet szyderczo, lecz śledząc bacznie każdą zwyżkę akcyj jak człowiek, którego siła cała polega na cierpliwości i logice.
Namiętność owa, która tak wywyższała Saccarda, miała stać się niebawem przyczyną jego zguby. Zajęty jedynie myślą nasycenia żądz swoich, pragnąłby był odkryć w sobie szósty zmysł, aby nowych zażyć rozkoszy. Pani Karolina, umiejąca zawsze zdobyć się na uśmiech nawet wtedy, gdy serce jej z bólu pękało, pozostała mu przyjaciółką, której ulegał z pewnego rodzaju małżeńską uprzejmością. Baronowa Sandorff, której podsiniałe oczy i czerwone usta kłamały stanowczo — bo pomimo przewrotnej ciekawości pozostawała zawsze zimną jak lód — przestała go już bawić. Zresztą on sam nie zaznał nigdy gwałtownej namiętności: należał bowiem do świata finansów, gdzie ludzie ciężko zapracowani inaczej zużytkowują swe siły nerwowe i miłość opłacają miesięcznie. To też teraz, gdy posiadłszy stosy milionów poczuł pragnienie rozkoszy, chciał tego tylko, aby kupić kobietę bardzo drogo i wobec całego miasta się nią poszczycić. Tak samo zupełnie kupiłby ogromny brylant, aby zaspokoić swą próżność i wpiąć go w krawat... Nie jest że to znakomitą reklamą? Czyż człowiek, który wydaje ogromne sumy na kobietę, nie składa tem samem dowodu, że ma wielkie kapitały?.... Bez wahania wybór jego padł na panią Jeumont, u której kilka razy poprzednio był na obiedzie z Maksymem. Trzydziestokilkoletnia ta kobieta była jeszcze bardzo piękną, regularne lecz surowe rysy jej twarzy przypominały oblicze Junony a wielka jej sława ztąd pochodziła, że cesarz zapłacił jej za jedną noc sto tysięcy franków, nie licząc honorowej oznaki, jaką udzielił jej mężowi — człowiekowi, który nie posiadał innego stanowiska, prócz roli męża swej żony. Oboje żyli bardzo wystawnie, bywali u ministrów i na dworze, czerpiąc dochody z niewielu wprawdzie lecz doborowych tranzakcyj, poprzestając na trzech lub czterech nocach rocznie. Wszyscy wiedzieli, że jest to rzecz bardzo kosztowna, ale nader wytworna i dystyngowana. Saccard, nie mogąc oprzeć się chęci skosztowania tego cesarskiego kąska, oświadczył gotowość dania dwóch kroć stu tysięcy franków, gdyż pan de Jeumont krzywił się z początku na tego podejrzanego finansistę i nie chciał z nim wchodzić w układy, jako z człowiekiem posiadającym nieświetną opinię.
W tejże samej epoce pani Conin stanowczo odmówiła Saccardowi, który chciał zawiązać z nią bliższe stosunki. Pod pozorem kupienia karnetu przychodził on bardzo często na ulicę Feydeau zachwycony jasnowłosą tą kobietką, podobną do baranka z jedwabistemi loczkami wijącemi się nad czołem, pulchną, rumianą, pieszczotliwą i zawsze wesołą.
— Nie, nie chcę! z panem za nic w świecie!
Saccard wiedział, że skoro pani Conin raz powiedziała „nie!“, najponętniejsze obietnice nie zdołałyby skłonić jej do ustępstwa.
— Dlaczegóż pani mi odmawia? — nalegał. — Widziałem przecież panią z innym, gdyście wychodzili z domu w pasażu Panoramas.
Zarumieniła się, ale śmiało patrzyła mu w oczy. Istotnie dom ten, którym zarządzała znajoma pani Conin, służył jej nieraz za miejsce schadzek, gdy przyszła jej fantazya oddania się któremu z giełdowców w godzinach, w których mąż jej oprawiał karnety, ona zaś biegała po mieście za interesami sklepu.
— Widziałem panią z Gustawem Sédille, który jest pani kochankiem...
Wdzięcznym ruchem głowy zaprzeczyła temu... Nie, nie ma i nigdy nie miała kochanka... Żaden mężczyzna poszczycić się nie może, że mu się więcej niż raz oddała.
— Za kogóż pan mnie bierze? — spytała. — Pozwalam raz tylko... wypadkowo... dla przyjemności... bo mnie to do niczego nie zobowiązuje... A potem każdy z tych panów jest mi wdzięcznym, zachowuje wszystko w tajemnicy i pozostaje moim przyjacielem.
— Może ja jestem za stary dla pani?
Znowu przecząco wstrząsnęła głową i uśmiechnęła się, jak gdyby dając do zrozumienia, że do młodości żadnej wagi nie przywiązuje. Nieraz oddawała się ludziom starszym, brzydszym od Saccarda i nie mającym ani grosza w kieszeni.
— Dlaczegóż więc pani mi odmawia?
— Ach, mój Boże, przecież to jasne jak dzień... Dlatego, że mi się pan nie podoba... Za nic w świecie!
Mówiła to uprzejmie, zdawała się nawet zmartwioną, że nie może go zadowolnić.
— Posłuchaj pani — brutalnie zawołał Saccard — zgodzę się na wszystko, czego pani zażądasz... Czy wystarczy pani tysiąc... dwa tysiące franków za jeden raz tylko?
Pani Conin uśmiechała się wciąż, przecząco kiwając głową.
— Czy to dosyć?... No, wreszcie dam dziesięć tysięcy franków!
— Nie chcę ani dziesięciu, ani piędziesięciu, ani nawet stu tysięcy franków — oświadczyła wreszcie łagodnie lecz stanowczo. — Mógłbyś pan przyrzekać mi jeszcze więcej i nigdybym się nie zgodziła. Widzisz pan, że nie posiadam ani jednego klejnotu, chociaż nieraz proponowano mi pieniądze i brylanty. Nie chciałam nic wziąć, bo czyż nie dosyć, jeżeli mi to sprawia przyjemność?... Niechże pan zrozumie, że mój mąż kocha mnie z całego serca i że ja także jestem do niego przywiązaną... Poczciwy to, zacny człowiek! umarłby z rozpaczy, gdybym mu sprawiła taką boleść... Na cóżby mi się zdały pańskie pieniądze, których nie mogłabym przecież oddać mężowi? Nie jesteśmy biedni, wycofamy się kiedyś z interesu z dość pokaźnym kapitalikiem i jeżeli każdy z tych panów zechce nadal zaopatrywać się w naszym sklepie, to mi najzupełniej wystarczy... O! nie chcę wcale uchodzić za bezinteresowniejszą, niżeli nią jestem w istocie! Kto wie, jakbym postępowała, będąc zupełnie samą!... Niech pan nie przypuszcza, aby mój mąż przyjął te sto tysięcy franków, gdybym się panu oddała. On nie przystałby na to nawet za miliony!
I uparcie obstawała przy swojem. Saccard rozjątrzony tym niespodzianym uporem, nalegał na nią usilnie przez kilka tygodni. Uśmiechnięta jej twarzyczka, duże, ładne oczy, w których czytał współczucie dla siebie, drażniły go niewypowiedzianie... Jakto? nie wszystko zatem mieć można za pieniądze?... Inni darmo posiadali tę kobietę... a on za największą sumę nawet przejednać jej nie mógł!... Odmówiła mu, bo tak jej się podobało. Cierpiał boleśnie nad tą porażką, bezwiednie wątpić zaczynał o swej potędze, oraz o sile pieniędzy — sile, która dotąd wydawała mu się jedyną i niezwalczoną.
Pewnego wieczoru, który stał się kulminacyjnym punktem w życiu Saccarda, próżność jego zaznała najżywszej rozkoszy. W ministeryum spraw zagranicznych miał się odbyć bal, w celu uświetnienia wystawy i Saccard wybrał tę chwilę na publiczny obchód szczęścia jednej nocy z panią de Jeumont, gdyż piękna ta pani przyjmowała zawsze w ugodzie warunek, że szczęśliwy posiadacz będzie miał prawo raz jeden pokazać się z nią publicznie, aby tym sposobem uzyskać pożądany rozgłos. Około północy zatem do wielkich rzęsiście oświetlonych salonów — w których nagie ramiona kobiet ocierały się o czarne fraki mężczyzn — wszedł Saccard, prowadząc pod rękę panią de Jeumont. Małżonek jej szedł za nimi. Wszyscy rozstąpili się przed tą parą, pozostawiając wolne przejście człowiekowi, który, chełpiąc się szaloną swą żądzą i rozrzutnością, wydawał dwakroć sto tysięcy franków dla chwilowej zachcianki. Uśmiechano się, szeptano, żartowano spokojnie, bez złośliwości, wpośród uderzającej woni wydekoltowanych kobiet, przy dochodzących jakby z oddali dźwiękach orkiestry między kwiatami ukrytej. W głębi jednego z salonów inny znów tłum ciekawych cisnął się dokoła olbrzymiego mężczyzny ubranego w biały, przepyszny mundur kirasyerów. Był to hrabia Bismark, którego wyniosła postać górowała ponad wszystkiemi głowami. Wysoki, silny, z wypukłemi oczyma, wydatnym nosem i olbrzymiemi usty, które przysłaniały wąsy dzikiego zdobywcy, rozmawiał teraz, śmiejąc się na cały głos. Po Sadowie oddał on Niemcy prusakom; po długim oporze podpisano wreszcie traktat przymierza przeciw Francyi i wojna, która o mało co nie wybuchła już w maju z powodu kwestyi luksemburskiej, stawała się teraz nieuchronną. Gdy tryumfujący Saccard przeszedł przez salon z panią de Jeumont i idącym za nimi małżonkiem, Bismark stłumił na chwilę żartobliwy swój śmiech dobrodusznego olbrzyma i spojrzał na nich ciekawie.
Pani Karolina ujrzała się znowu osamotnioną. Hamelin bawił w Paryżu tylko do pierwszych dni listopada, dla dopełnienia niezbędnych formalności ostatecznego ukonstytuowania towarzystwa z kapitałem stu piędziesięciu milionów franków. Na żądanie Saccarda, udał się on osobiście do rejenta Lelorraina i złożył prawem wymagane deklaracye zapewniające, że wszystkie akcye zostały pokryte a kapitał całkowicie wpłacony — co w gruncie rzeczy było kłamstwem. Następnie wyjechał do Rzymu, gdzie miał zabawić dwa miesiące, w celu zbadania wielkich spraw, z któremi przed nikim się nie zwierzał. Prawdopodobnie pracować on musiał nad urzeczywistnieniem tak gorąco upragnionego przez siebie projektu sprowadzenia papieża do Jerozolimy, ale prócz tego miał inny znacznie praktyczniejszy i donioślejszy zamiar: myślał o przekształceniu Banku powszechnego w bank katolicki, który, opierając się na całym świecie chrześciańskim, mógł stać się maszyną mającą na celu zmiażdżenie i zagładę wszystkich banków żydowskich. Ukończywszy swą pracę w Rzymie, Hamelin zamierzał raz jeszcze udać się na Wschód, dokąd powoływały go roboty rozpoczęte już około budowy drogi żelaznej z Brussy do Bejrutu. Wyjeżdżał z Paryża zadowolony z szybkiego rozwoju banku, głęboko przeświadczony o niezachwianej jego solidności, a przecież zdumiewające to powodzenie przejmowało go głuchym niepokojem. To też w przeddzień wyjazdu podczas długiej i serdecznej rozmowy z siostrą zalecał jej kilkakrotnie, aby oparła się ogólnemu szałowi i sprzedała posiadane przez nich akcye, gdyby kurs podniósł się po nad dwa tysiące franków. Hamelin stawiał to żądanie dlatego, że chciał wtedy oświadczyć się jawnie przeciw tej nieustannej zwyżce, która wydawała mu się szaloną i niebezpieczną.
Po wyjeździe brata, pani Karolina czuła się jeszcze więcej zaniepokojoną tą sferą, w której okoliczności pozostawać jej kazały. W pierwszym tygodniu listopada akcye podniosły się do dwóch tysięcy dwóchset franków i od tej chwili zewsząd dolatywały do niej okrzyki zachwytu, dziękczynienia i niezmierzonych nadziei. Dejoie rozpływał się w wyrazach wdzięczności; panie de Beauvilliers uważały teraz za równą sobie istotę tę przyjaciółkę mocarza, który miał przywrócić dawną świetność starożytnemu ich rodowi. Tysiączne błogosławieństwa wyrywały się z piersi radosnego tłumu małych i wielkich, córek wyposażonych wreszcie, ubogich, którzy nagle zaznali dobrobytu i mogli spokojnie oczekiwać starości, bogatych, którzy pałali nienasyconą żądzą zdobycia większych jeszcze bogactw. W pierwszych dniach po zamknięciu wystawy dla całego Paryża, upojonego rozkoszą i potęgą, nastała chwiła wiary w szczęście i powodzenie bezgraniczne. Wszystkie walory podniosły się na giełdzie, najmniej nawet pewne znajdowały łatwo wiernych nabywców, mnóstwo podejrzanych papierów zalewało rynek, burząc krew w żyłach spekulantów — gdy tymczasem na dnie dźwięczała próżnia, czuć było istotne wyczerpanie rządu, który używał dużo, wydawał olbrzymie sumy na roboty publiczne i wzbogacał instytucye kredytowe, zapychając pieniędzmi kasy ich na oścież otwarte. Wpośród takiego szału, pierwsze pośliźnięcie się groziło ruiną i upadkiem. Pani Karolina przeczuwać to widocznie musiała, bo serce jej ściskało się dziwną obawą za każdym nowym podskokiem akcyj Banku powszechnego. Nie słychać było jeszcze żadnych niepomyślnych wieści — oprócz nieśmiałego szmeru zniżkowców zdziwionych poniesioną porażką — a przecież przeczuwała ona coś złego... coś co podkopywało fundamenta świeżo wzniesionego gmachu... Cóż to takiego? — nie wiedziała sama i nadal czekać musiała, ogłuszona wrzawą tryumfu, który wciąż wzrastał pomimo lekkich wstrząśnięć, zdających się zapowiedzią niechybnego upadku.
Oprócz tego inne jeszcze troski zakłócały spokój pani Karoliny. W Domu pracy wszyscy byli już teraz zadowoleni z Wiktora, który stał się bardzo skrytym i milczącym, a jednak dotąd nie wyznała ona Saccardowi prawdy, odkładając to z dnia na dzień, bo powodowana delikatnością nie miała odwagi narazić go na takie upokorzenie. Tymczasem zaś Maksym — któremu z własnej kieszeni zwróciła już owe dwa tysiące franków — wyśmiewał się z niej niemiłosiernie, gdy ubolewała nad tem, że nie może zapłacić jeszcze czterech tysięcy franków — sumy, której Busch i Méchainowa się domagali. Maksym dowodził, że ludzie ci okradają ją bezczelnie i że ojciec wścieknie się z gniewu, dowiedziawszy się wreszcie prawdy. Odtąd więc pani Karolina stała się głuchą na żądania Buscha, który dopominał się wciąż zapłacenia obiecanej sumy. Po wielu bezskutecznych prośbach i naleganiach, Busch stracił wreszcie cierpliwość, tembardziej że w głowie jego odżył znów dawny projekt wyzyskania Saccarda, który ze względu na swe wysokie stanowisko przyjmie zapewne najcięższe warunki, byle tylko uniknąć skandalu. Oburzony tem, że tak świetny interes żadnych mu zysków nie przynosi, Busch postanowił wreszcie zwrócić się wprost do Saccarda i pewnego pięknego dnia napisał do niego list z prośbą, aby zechciał wstąpić do jego kantoru dla pomówienia o starych papierach, które znaleziono w jednym z domów przy ulicy de la Harpe. Przytoczył numer domu i napomknął umyślnie o owej dawnej historyi, licząc na to, że zaniepokojony Saccard przybiegnie natychmiast. List ten, zaadresowany na ulicę Saint Lazare, wpadł w ręce pani Karoliny, która poznawszy na kopercie charakter pisma Buscha, zadrżała z przerażenia i przez chwilę zastanawiała się nad tem, czy nie lepiejby było, aby sama pobiegła do niego i odwróciła grożące nieszczęście. Potem przyszło jej na myśl, że Busch pisze może w innym interesie. A jeżeli nawet pierwsze przeczucie jej nie myliło, może tak i lepiej będzie, bo cała ta sprawa skończy się wreszcie. Wzburzona, zaniepokojona cieszyła się mimowoli, że ktoś inny zdejmuje z niej ciężar uczynienia tego drażliwego zwierzenia... Ale wieczorem, gdy Saccard w jej obecności otworzył list i spokojnie przebiegł go oczyma pomyślała, że chodzi tu zapewne o jakąś komplikacyę finansową. Pomimo pozornej obojętności, Saccard doznał głębokiego niepokoju i oddech zamarł mu w piersiach na myśl, że wpadł niebacznie w ręce tak ohydnego człowieka. Słowa nie mówiąc, schował list do kieszeni i postanowił stawić się na wezwanie.
Ale dzień mijał za dniem, nadszedł już drugi tydzień listopada a Saccard porwany wirem interesów nie mógł znaleźć czasu na udanie się do kantoru. Teraz właśnie kurs akcyj podniósł się powyżej dwóch tysięcy trzechset franków, Saccard nie posiadał się więc z radości, chociaż czuł, że w miarę podnoszenia się zwyżki przejawia się coraz silniejszy opór na giełdzie. Widocznie istnieć tam musiało grono zniżkowców, którzy zająwszy stanowisko, wypowiadali mu walkę, ograniczającą się z początku na małych utarczkach przedniej straży. Zdarzyło się już dwukrotnie, że musiał on sam pod cudzem imieniem dawać zlecenia kupna, aby kurs akcyj nie stanął lub też spadać nie zaczął. Powoli przejawiać się zaczynały zgubne następstwa krętactw finansowych.
Wzburzony i zgorączkowany, Saccard nie mógł się powstrzymać pewnego wieczoru od poruszenia tej kwestyi w rozmowie z panią Karoliną.
— Rozumiem doskonale, dlaczego teraz nadchodzą ciężkie chwile. Boją się naszej siły, zanadto im przeszkadzamy... Przeczuwam, że to jest robota Gundermana, znam jego taktykę, będzie sprzedawał regularnie co dzień pewną ściśle określoną ilość akcyj, dopóki nie zachwieje naszego stanowiska.
— Jeżeli Gundermann posiada akcye Banku powszechnego, to ma słuszność, sprzedając je teraz — odparła poważnie pani Karolina.
— Jakto? ma słuszność, sprzedając nasze akcye?
— Naturalnie, pamiętasz zapewne jak mój brat utrzymywał, że kurs przewyższający dwa tysiące franków jest niepojętem szaleństwem.
Saccard spojrzał na nią badawczo, wreszcie nie mogąc dłużej pohamować gniewu:
— Sprzedawajcież sobie! — wybuchnął — może i ty także ośmielisz się sprzedawać akcye!... Tak, grajcie przeciwko mnie, skoro pragniecie mojej zguby!...
Pani Karolina zarumieniła się nieco, gdyż poprzedniego dnia właśnie sprzedała tysiąc akcyj, aby uczynić zadość żądaniu brata. Sprzedaż ta przyniosła i jej samej taką ulgę, jaką sprawia dokonanie chociażby po niewczasie czynu uczciwego. Nie przyznała się jednak do tego, bo Saccard nie pytał się jej wprost, zarumieniła się tylko jeszcze więcej, gdy on mówił dalej:
— Jestem przekonany, że wczoraj naprzykład ktoś nas zdradził. Cała paka naszych akcyj pojawiła się na giełdzie i z pewnością kursy byłyby spadły, gdybym nie był temu zapobiegł... To nie sprawka Gundermanna, jego sposób postępowania jest powolniejszy, chociaż w gruncie rzeczy znacznie szkodliwszy... Ach! moja droga! jestem dobrze zabezpieczony a przecież drżę z obawy, bo nawet obrona własnego życia jest niczem, w porównaniu z obroną cudzych i własnych pieniędzy.
Istotnie od tej chwili Saccard przestał być panem swego czasu. Przeistoczył się on teraz w milionera, który na każdym kroku, wygrywając i odnosząc zwycięztwa, lęka się nieustannie, że na głowę pobitym zostanie. Nie miał nawet czasu na schadzki z baronową Sandorff w mieszkaniu przy ulicy Caumartin. Prawdę mówiąc, zmęczyła go już ona kłamliwym oczu blaskiem i lodowatą obojętnością, której nic przełamać nie mogło. Zresztą w tej właśnie epoce spotkała go niespodzianka równie niemiła jak ta, której z jego powodu zaznał Delcambre: wpadłszy bowiem niespodzianie, zastał baronową w objęciach Sabatiniego. Przyszło między nimi do bardzo burzliwej rozmowy i Saccard ochłonął z gniewu, gdy baronowa przyznała się szczerze do ciekawości, grzesznej niewątpliwie, ale łatwej do zrozumienia. O tym Sabatinim opowiadano tyle cudów, że i ona uległa pokusie poznania prawdy. Odtąd Saccard widywał ją najwyżej raz na tydzień nie dlatego, aby czuł do niej żal, ale że go znudziła śmiertelnie.
Zaniedbywana przez niego, baronowa Sandorff popadła znów w dawną nieświadomość i wątpliwości. Dawniej, w poufnej rozmowie, mogła wypytywać go o sprawy giełdowe, grała prawie na pewno i wygrywała dużo. Teraz widziała dobrze, że on odpowiadać nie chce; lękała się nawet, czy rozmyślnie prawdy nie ukrywa i — bądź to dlatego, że szczęście odwróciło się od niej, bądź też że Saccard bawił się udzielaniem jej fałszywych wskazówek — dość, że pewnego dnia grając stosownie do jego rady, poniosła znaczną stratę. Fakt ten zachwiał dotychczasową jej wiarę w niego. Jeżeli on w błąd ją wprowadza, gdzież teraz znajdzie kierownika? Na domiar złego, złowróżbne pogłoski o Banku powszechnym — początku bardzo ciche i nieśmiałe — z dniem każdym coraz głośniej podnosiły się na giełdzie. Dotąd wprawdzie były to tylko głuche szepty, nie przytaczano żadnych faktów, któreby podawały w wątpliwość powodzenie instytucyi, napominano tylko, że robak toczyć zaczyna wnętrze owocu. Pomimo tych pogłosek, kurs akcyj podnosił się nieustannie na giełdzie.
Po pewnej nieudanej operacyi na papierach włoskich, baronowa, srodze zaniepokojona, postanowiła udać się do redakcyi dziennika „Espérance“ i skłonić redaktora Jantrou do udzielenia jej objaśnień.
— Co to się dzieje? — nalegała. — Pan z pewnością musisz wiedzieć wszystko... Akcye Banku powszechnego podniosły się dzisiaj znowu o dwadzieścia franków, a jednak jakieś przykre pogłoski chodzą po giełdzie... Nikt nie umiał powiedzieć mi, o co właściwie chodzi, ale przeczuwam coś złego.
Podobne zupełnie niepewności dręczyły redaktora. Stojąc najbliżej źródła, z którego płynęły te pogłoski, fabrykując je nawet niekiedy, jeżeli tego zachodziła potrzeba, żartem porównywał siebie do zegarmistrza, który, mając naokoło siebie setki zegarów, nie wie nigdy dokładnie jaka jest godzina. Wprawdzie dzięki swej agencyi reklam znał wszystkie tajemnice, ale zarazem nie było już dla niego żadnej opinii stałej i niewzruszonej, gdyż otrzymywane wiadomości bywały zazwyczaj sprzeczne z sobą a niekiedy nawet wyłączające się nawzajem.
— Nie wiem o niczem... o niczem zupełnie — zapewniał.
— Nie chcesz mi pan nic powiedzieć!
— Nie, słowo honoru pani daję, że nic nie wiem. Przychodziło mi nawet na myśl, aby zwrócić się do pani z prośbą o rozjaśnienie mi tych wątpliwości... A zatem Saccard stał się teraz mniej uprzejmym dla pani?
Ruch, jaki baronowa uczyniła ręką, potwierdził przypuszczenia Jantrou, który oddawna już się domyślał, że stosunek obojga tych ludzi przechodzi w fazę zniechęcenia, że ona dąsa się na niego, on zaś zobojętniał i stracił do niej zaufanie. Przez chwilę żałował, że nie odegrał roli powiadomionego o wszystkiem człowieka, aby tym sposobem zafundować sobie — jak się brutalnie wyrażał — córkę pana Ladricourt, który niegdyś kopnięciem nogi za drzwi go wyrzucił. Rozumiejąc jednak, że sprzyjająca ku temu chwila nie nadeszła jeszcze, przypatrywał jej się i tak dalej mówił:
— Szkoda, wielka szkoda, bo ja na panią tylko liczyłem... Gdyby miało dojść do jakiejś katastrofy, nieprawdaż że lepiejby było wiedzieć o tem zawczasu, aby módz się cofnąć... O! nie przypuszczam, aby coś złego stało się dziś lub jutro, bank nasz stoi dotąd doskonale... A jednak dzieją się czasem na świecie tak dziwne rzeczy...
Mówiąc to i nie spuszczając oka z baronowej, Jantrou zaczął układać w myśli plan nowy.
— Proszę pani — zawołał nagle — jeżeli Saccard panią porzucił, to należałoby koniecznie zbliżyć się do Gundermanna.
Baronowa spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Do Gundermanna?... cóż mi z tego przyjdzie? Znam go trochę, spotkałam go kilka razy u państwa de Roiville a potem u Kellera.
— Tem lepiej, że go pani zna... Trzebaby pójść do niego pod jakimkolwiek pozorem, porozmawiać z nim trochę i zaskarbić sobie jego przyjaźń. Niech pani zastanowi się nad tem, że być w przyjaźni z Gundermannem... znaczy to rządzić światem!...
I śmiał się cynicznie, przedstawiając sobie w wyobraźni te obrazy rozpusty, gdyż obojętność bankiera była ogólnie znaną, a pozyskanie jego względów należało do rzeczy bardzo trudnych i skomplikowanych. Baronowa, zrozumiawszy także ukrytą myśl jego, uśmiechnęła się bez gniewu.
— Ale cóż mi przyjdzie z przyjaźni Gundermanna? — zapytała raz jeszcze.
Wówczas Jantrou tłomaczyć jej zaczął, że Gundermann stoi niewątpliwie na czele grupy zniżkowców, którzy zaczynają manewrować przeciwko Bankowi powszechnemu. Zapewniał, że wie o tem doskonale a nawet ma na to dowody... Jeżeli zatem Saccard przestaje dla niej być uprzejmym, czyż prosta przezorność nie nakazuje starać się o względy jego przeciwnika, nie zrywając z nim dawnego stosunku?... Tym sposobem możnaby mieć stronników w jednym i w drugim obozie a w dniu ostatecznej walki dopiero stanąć otwarcie po stronie zwycięzcy. Jantrou proponował tę zdradę tonem bardzo uprzejmym, udając, że czyni to tylko przez życzliwość dla niej, w głębi ducha zaś myślał, że sam może spać spokojnie, jeżeli ta kobieta będzie pracowała za niego.
— Proponuję, abyśmy szli ręka w rękę — rzekł wreszcie. — Czy godzi się pani na to? Będziemy się ostrzegali nawzajem, będziemy sobie mówili wszystko, o czem się tylko dowiemy.
I wyciągnął ku niej rękę, ona zaś cofnęła się instynktownie, tłomacząc sobie inaczej jego zamiary.
— Ależ nie, nie myślę teraz o tem, skoro mamy być kolegami... A potem pani mnie sama wynagrodzi.
Teraz baronowa z uśmiechem podała mu rękę, na której on złożył pocałunek. Nie gardziła już nim, zapominając, że niegdyś człowieka tego traktowano jak lokaja; nie myślała o kałuży upadku, w jakiej się nurzał; nie widziała zniszczonej jego twarzy, nowego surduta pokrytego plamami, błyszczącego cylindra wytartego o ściany jakichś plugawych domów; nie widziała nic zgoła, prócz... informacyj giełdowych!
Zaraz nazajutrz baronowa Sandorff udała się do Gundermanna. W istocie, odkąd akcye Banku powszechnego dosięgły kursu dwóch tysięcy franków, stary bankier prowadził ciągłą i systematyczną kampanię zniżkową, lecz czynił to w najściślejszej tajemnicy, nie chodząc nigdy na giełdę i nawet nie mając tam swego reprezentanta urzędowego. Rozumował on sobie bardzo słusznie, że każda akcya warta jest przedewszystkiem tyle, ile wynosi jej kurs emisyjny i że następnie do wartości tej doliczyć należy procent, jaki ona przynieść może — procent zależny od rozwoju instytucyi i od powodzenia przedsiębranych przez nią interesów. Istnieje zatem pewien kurs maksymalny, po za który akcye nigdy przejść nie powinny; jeżeli zaś skutkiem oszołomienia publiczności lub jakichkolwiek innych przyczyn przekroczą one tę granicę, wtedy zwyżka kursu staje się fikcyjną i rozsądek nakazuje stanąć po stronie zniżki, gdyż takowa prędzej lub później niezawodnie nastąpić musi. Ale pomimo tego przekonania i bezwzględnej wiary w logikę faktów, był on jednak do pewnego stopnia zdziwiony tak raptownem powodzeniem Saccarda, potęgą jego tak nagle wzrastającą i budzącą już przestrach w wyższych nawet sferach bankierstwa żydowskiego. Trzeba było za jakąbądź cenę pozbyć się jak najprędzej tego niebezpiecznego współzawodnika, nietylko dlatego, aby powetować owe osiem milionów franków straconych po Sadowie, ale przedewszystkiem dlatego, aby uniknąć konieczności dzielenia się władzą z tym awanturnikiem, którego szalone skoki wydawały się karkołomnemi, a jednak — wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu — jak gdyby cudem jakim, przynosiły tak dodatnie rezultaty. I Gundermann pełen wzgardy dla namiętnych uniesień, rozmyślnie podniecał w sobie jeszcze flegmatyczność gracza, postępującego według matematycznych obliczeń. Z zimnym i niewzruszonym uporem sprzedawał ciągle pomimo bezustannej zwyżki, tracił przy każdej likwidacyi coraz to znaczniejsze sumy, znosząc te porażki z takim spokojem, jak gdyby pieniądze swoje składał do kasy oszczędności.
Przecisnąwszy się z trudem przez tłum urzędników i remisyerów, przynoszących stosy papierów do podpisania i telegramów handlowych, baronowa weszła wreszcie do gabinetu Gundermanna. Pomimo silnego kataru i kaszlu rozdzierającego mu piersi, bankier siedział już tutaj od szóstej rano, kaszląc i spluwając, upadając ze zmęczenia, ale trwając wiernie na posterunku. Tego dnia właśnie, w przededniu jakiejś pożyczki zagranicznej, do olbrzymiej sali tłoczyły się tłumy więcej niż kiedykolwiek zaaferowanych gości, których przyjmowali dwaj synowie i jeden z zięciów Gundermanna; gdy tymczasem obok małego stoliczka, przy którym siedział bankier, troje jego wnucząt siedziało we framudze okna na ziemi, z krzykiem i piskiem kłócąc się o lalkę, której jedna ręka i noga leżały już wyrwane na podłodze.
Przywitawszy bankiera, baronowa wytłomaczyła natychmiast, co ją do przybycia tutaj skłoniło.
— Kochany panie, chciałam złożyć dowód odwagi i narazić się osobiście na wymówki, na jakie moja natarczywość zasługuje... Przychodzę tu w sprawie loteryi na cel dobroczynny...
Gundermann nie dał jej dokończyć. Miłosierny zawsze i bardzo dobroczynny, brał zazwyczaj po kilka biletów, szczególniej zaś wtedy, gdy panie znane mu z towarzystwa zadawały sobie trud przyniesienia mu ich osobiście. Tym razem jednak musiał przeprosić baronową, gdyż jeden z urzędników zbliżył się, podając mu akty pewnej ważnej sprawy. W jednej chwili wymienili oni między sobą olbrzymie cyfry.
— Piędziesiąt dwa miliony, wszak tak pan powiedziałeś?... A jakiż był kredyt?
— Sześćdziesiąt milionów, proszę pana.
— A zatem podnieść trzeba kredyt do siedemdziesięciu pięciu milionów.
Zwracał się już do baronowej, gdy nagle jakiś wyraz zasłyszany z rozmowy pomiędzy jego zięciem a jednym z remisyerów zmusił go do wtrącenia uwagi:
— Ależ nie tak!... Po kursie pięciuset osiemdziesięciu siedmiu i pół, to wynosi o dziesięć soldów niżej na każdej akcyi.
— Proszę pana — pokornie zauważył remisyer — cóż znaczy ta różnica, wynosząca co najwyżej czterdzieści trzy franki?
— Jakto? więc według pana czterdzieści trzy franki nic nie znaczą? Ależ to olbrzymia różnica!... Czy panu się zdaje, że ja kradnę pieniądze!... Interes przedewszystkiem — oto zasada, której się zawsze trzymam!
Nareszcie, chcąc pomówić spokojnie, zdecydował się przejść z baronową do jadalnego pokoju, gdzie już stół był nakryty. Bankier nie był tak dalece naiwnym, aby miał chociażby na chwilę uwierzyć w ów pretekst sprzedania biletów na cel dobroczynny, dzięki usłużnym agentom, którzy mu wszystko donosili, wiedział on doskonale o stosunkach baronowej i domyślając się, że jakiś ważny interes musiał ją popchnąć do tego kroku, bez żadnych ogródek zapytał:
— No teraz słucham, co mi pani ma do powiedzenia.
Baronowa udała zdziwienie, jak gdyby w istocie nie mając mu nic do powiedzenia przyszła po to jedynie, aby mu podziękować za jego dobroć.
— Więc pani nie przybyłaś tutaj z żadnem poleceniem? — zapytał bankier a w głosie jego przebijało się rozczarowanie. Przypuszczał może przez chwilę, że baronowa przyszła do niego z tajemniczem poselstwem od Saccarda, z jakimś nowym pomysłem tego szaleńca.
Teraz, gdy byli sami zupełnie, baronowa spoglądała na niego z owym tyle obiecującym a tak kłamliwym uśmiechem, którym bezcelowo drażniła wielu mężczyzn.
— Nie, nie, nie mam panu nic do powiedzenia... A właściwie, kiedy pan jesteś tak łaskaw, chciałabym o coś poprosić...
Pochyliła się ku niemu, dotykając prawie jego kolan delikatnemi rączkami, z których nie zdjęła rękawiczek. Wtedy wyspowiadała się przed nim otwarcie, opowiadając historyę swego pożycia z człowiekiem obcym jej zupełnie, nie rozumiejącym ani jej natury, ani jej potrzeb, tłomacząc, dlaczego musiała jąć się gry na giełdzie, aby nie stracić swego stanowiska towarzyskiego. Wspomniała wreszcie o tem, że czuje się osamotnioną, że potrzebuje pewnego doradcy i kierownika na tym gruncie giełdy tak śliskim i niepewnym, że każdy krok fałszywy drogo opłacić należy!
— Ależ — przerwał bankier — zdawało mi się że pani znalazła już bardzo pewnego kierownika?
— Kierownika? — szepnęła baronowa, wzruszając ramionami z niewypowiedzianą pogardą. — Czyż to kierownik?... Nie, nie mam nikogo... Ach! niczego nie pragnęłabym tak gorąco, jak uzyskania pańskich wskazówek, bo pan jesteś bogiem i władcą!... I doprawdy, nicby to pana nie kosztowało, gdybyś zechciał być moim przyjacielem i szepnął mi od czasu do czasu jakieś życzliwe słówko... słóweczko tylko... o niczem więcej nie marzę. Ach! jakżebym wtedy była szczęśliwą!... jakąż wdzięcznością pałałoby moje serce ku panu!
Pochyliła się jeszcze bliżej, pragnąc go odurzyć gorącym swym oddechem i rozkoszną wonią, wydzielającą się z całej jej postaci. Ale bankier siedział niewzruszony, nie usunął się nawet ani na włos jak ciało martwe, które żadnych żądz hamować nie potrzebuje. Podczas gdy ona mówiła, człowiek ten cierpiący ustawicznie na żołądek i żywiący się mlekiem wyłącznie, brał machinalnie ze stojącego na stole koszyka po jednem ziarnku winogron i do ust je wkładał. Jedyne to było nadużycie, na które w chwilach nadmiernego podniecenia sobie pozwalał i które następnie okupywał całemi tygodniami dotkliwych cierpień.
Uśmiechnął się pobłażliwie i złośliwie zarazem z przeświadczeniem o swej sile niezwalczonej, podczas gdy baronowa — niby zapominając się w zapale prośby gorącej — oparła mu na kolanach małą rączkę o paluszkach rozpalonych i giętkich, jak przeguby ciała jaszczurki. Bankier ujął tę rączkę i usunął ją żartobliwie, dziękując takiem uprzejmem skinieniem głowy, jakiem odrzucamy bezużyteczny podarunek, którego przyjąć nie chcemy. Nie tracąc więcej czasu, lecz chcąc zmierzać wprost do celu, dodał:
— Doprawdy, bardzo jestem pani wdzięcznym za tyle dobroci i chciałbym stać się pani użytecznym... Otóż... droga pani... jeżeli kiedykolwiek przyniesiesz mi pani dobrą radę, to obowiązuję się w zamian tem samem pani odwdzięczyć... Niechże pani przychodzi tu od czasu do czasu i mówi mi, co oni tam robią a ja pani powiem, jak sam będę postępował... No, interes nasz skończony, umowa zawarta?
Powstawszy z miejsca, Gundermann przeprowadził baronową do sąsiedniej sali. Zrozumiała ona doskonale, że na dnie proponowanego układu kryje się zdrada i szpiegostwo, ale otwarcie wyznać tego nie chciała i raz jeszcze wspomniała z naciskiem o loteryi na cel dobroczynny. On zaś dobrodusznie potakiwał ruchem głowy, dając jej do zrozumienia, że może się obejść bez wszelkiej pomocy, bo rozwiązanie logiczne, fatalne, nieuniknione nastąpić musi prędzej lub później. A gdy baronowa wyszła, Gundermann powrócił znów do przerwanej pracy, rozpatrując inne sprawy w pośród ogłuszającego hałasu panującego na tym olbrzymim rynku kapitałów, wpośród nieustannej defilady giełdowców i zabawy wnucząt, które z okrzykiem tryumfu oderwały wreszcie głowę nieszczęśliwej lalce. Usiadłszy przy małym stoliku, zatopiony w rozmyślaniach nad nowemi kombinacyami, nie słyszał nawet co się działo w około niego.
Baronowa Sandorff udała się raz i drugi do redakcyi dziennika „Espérance“, chcąc zdać sprawę redaktorowi z rezultatu swej wyprawy. Nigdy jednak nie udawało jej się go zastać. Pewnego dnia wreszcie Dejoie wprowadził ją do gabinetu, podczas gdy jego córka Natalia rozmawiała z panią Jordan na ławeczce w korytarzu. Od dwudziestu czterech godzin padał nieustannie deszcz ulewny; antresola tego starego pałacu w głębi zaułka podwórzowego wydawała się w dzień słotny smutniejszą i posępniejszą niż zazwyczaj. Gaz palił się w korytarzu. Marcela oczekująca na męża, który udał się na poszukiwanie pieniędzy w celu dania nowej zaliczki Buschowi, słuchała z wyrazem smutku na twarzy opowiadania Natalii, która plotła coś jak sroka, popierając swe opowiadanie rubasznemi gestami dziewczyny, przedwcześnie dojrzałej na bruku paryzkim.
— Rozumie pani, ojciec nie chce sprzedać swoich akcyj... Pewna osoba namawia go ciągle, aby sprzedał i straszy go, że inaczej może stracić... Nie chcę wymieniać nazwiska tej osoby, bo nie jest to ktoś taki, który mógł wzbudzać obawy... Ale teraz ja nie dopuszczę do tego, aby ojciec sprzedał. Oho! głupiec tylko sprzedaje akcye, które ciągle idą w górę. Nieprawdaż, że byłabym ostatnią gapą, gdybym sprzedała?
— Zapewne — z roztargnieniem potwierdziła Marcela.
— Wiadomo pani zapewne, że teraz akcye stoją już dwa tysiące pięćset franków — mówiła dalej Natalia. — To ja prowadzę rachunki, bo ojciec nie umie wcale pisać... A zatem w naszych ośmiu akcyach mamy już dwadzieścia tysięcy franków... Ładna sumka, nieprawdaż?... Ojciec chciał z początku poprzestać na osiemnastu tysiącach franków, bo tyle mieć pragnął: sześć tysięcy na mój posag, a dwanaście tysięcy dla siebie. Miałby z tego na starość sześćset franków rocznego dochodu a to mu się przecież należy, bo biedaczysko niemało się nakłopotał... Ale jakże to szczęśliwie się stało, że wtedy nie sprzedał, bo teraz jesteśmy bogatsi o dwa tysiące franków... Naturalnie, że chcielibyśmy mieć jeszcze więcej, chcielibyśmy dociągnąć przynajmniej do tysiąca franków rocznego dochodu... I z pewnością do tego dojdziemy, pan Saccard nam to powiedział... Ach! cóż to za dobry człowiek!
Marcela nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
— Więc pani już nie chce wyjść za mąż?
— O i owszem, pójdę, ale wtedy dopiero, gdy akcye przestaną iść w górę... Chcieliśmy pobrać się jak najprędzej, najwięcej nalegał ojciec Teodora ze względu na swój handel. Ależ cóż zrobić? nie można przecież dobrowolnie zatykać źródła, z którego ciągle płyną pieniądze. O! Teodor rozumie to doskonale, bo im więcej ojciec teraz zarobi, tem więcej nam się kiedyś dostanie... Nie ma rady, trzeba to brać w rachubę i oto dlaczego wszystko jest w zawieszeniu. Oddawna już mamy sześć tysięcy franków i moglibyśmy się pobrać ale wolimy czekać, aby jeszcze trochę przybyło... Czy pani czytuje artykuły o akcyach?
I nie czekając odpowiedzi, dodała:
— Ja czytuję je co wieczór, ojciec przynosi mi zawsze dzienniki... On sam przegląda je przedtem a potem słucha po raz drugi... Nigdyby się człowiek tem nie znudził, bo oni tam obiecują tyle pięknych rzeczy. Kładę się teraz spać, mając tak nabitą głowę, że ciągle mi się śni to wszystko. A ojciec powiada, że miewa także rozmaite sny, które nam wróżą szczęście. Onegdaj śniło nam się obojgu, żeśmy zbierali łopatką na ulicy same pięciofrankówki... Cieszyliśmy się z całego serca...
Przerywając znowu ciąg opowiadania, spytała:
— A czy pani dużo ma akcyj?
— Nie mam ani jednej — odrzekła Marcela.
Drobna twarzyczka Natalii z wijącemi się nad czołem jasnemi loczkami, przybrała wyraz głębokiego politowania... Ach! biedni ludzie, jeżeli nie posiadają ani jednej akcyi!... Usłyszawszy głos ojca, który ją wołał, aby idąc do Batignolles, odniosła po drodze korektę jednemu z współpracowników, Natalia odeszła z zabawną powagą kapitalistki głęboko przeświadczonej o swej wyższości. Teraz codzień prawie wstępowała ona do redakcyi, aby dowiedzieć się wcześniej kursów giełdowych.
Pozostawszy samą na ławeczce, Marcela tak zwykle wesoła i pełna energii, pogrążyła się w głębokiej zadumie... Ach! tak ponuro i ciemno na dworze, a biedny jej mąż musi biegać po ulicy w taki deszcz ulewny! On tak gardzi pieniędzmi, sama myśl zajmowania się kwestyami pieniężnemi sprawia mu tyle przykrości, tyle go kosztuje upominanie się o nie nawet u tych, którzy mu są dłużni... I nie słysząc nic, w myślach swych zatopiona, zastanawiała się nad drobnemi wypadkami dnia dzisiejszego od chwili, jak ze snu otworzyła oczy, podczas gdy dokoła niej wrzała gorączkowa praca dziennikarska, współpracownicy biegali z pokoju do pokoju, chłopcy kręcili się z odbitkami, co chwila ktoś trzaskał drzwiami lub też dzwonił na służbę.
Najprzód o dziewiątej rano — zaledwie Jordan wyszedł z domu, w celu dowiedzenia się szczegółów jakiegoś wypadku, o którym miał podać wzmiankę do dziennika — Marcela nieubrana jeszcze z wielkiem przerażeniem ujrzała wchodzącego do mieszkania Buscha w towarzystwie dwóch jakichś bardzo brudnych jegomościów — może komorników a może złodziei — tej wątpliwości rozstrzygnąć nie była zdolną. Obrzydliwy ten Busch, korzystając zapewne z tego, że zastał ją samą, oświadczył, iż zajmie wszystkie rzeczy, jeżeli mu natychmiast nie zapłaci całej należności. Napróżno biedna kobieta, nie znając żadnych prawnych formalności, próbowała opierać się temu: on z taką zaciętością zapewniał, że ma wyrok i przybije go na drzwiach mieszkania, że oszołomiona uwierzyła wreszcie w możliwość takiego postępowania. Nie poddawała się jednak, zapowiadając, że mąż jej nie przyjdzie na śniadanie, ona zaś w jego nieobecności niczego dotknąć nie pozwoli. Wówczas pomiędzy tymi trzema podejrzanymi ludźmi a młodą kobietą na pół rozebraną, z włosami rozpuszczonemi, rozpoczęła się przykra, niepodobna do opisania scena: oni zaczęli spisywać rzeczy, ona zamykała szafy, rzucała się na drzwi, nie pozwalając im dotknąć najmniejszego drobiazgu. Broniła zaciekle malutkiego mieszkanka, którem tak się szczyciła... mebelków, które niedawno kazała odpoliturować... perkalowych portyer i firanek, które własnoręcznie upinała z takiem staraniem... Z nieustraszoną odwagą krzyczała, że po jej trupie chyba dostaną się do tych rzeczy i obelgami obrzucała Buscha, nazywając go łotrem i złodziejem. Tak! jest on złodziej, bo bezczelnie upomina się o siedemset trzydzieści franków piętnaście centymów za należność trzystu franków... należność, do której nabył praw zapewne za jakie pięć franków, kupiwszy je razem z kupą gałganów i starego żelaztwa!.. Przecież oni drobnemi sumkami dali już przeszło czterysta franków a ten złodziej mówi o zajęciu mebli za dług trzystu kilkudziesięciu franków, które im jeszcze chce ukraść... Czyż nie wie, że oni są uczciwi ludzie i że z pewnością zapłaciliby mu wszystko natychmiast, gdyby mieli pieniądze? I teraz, wyzyskując położenie, korzysta z tego, że ją zastał samą, nie wiedzącą co począć, nie znającą procedury prawnej... chce ją nastraszyć i zmusić do płaczu. Ach! łotr! złodziej! złodziej! Busch, do wściekłości doprowadzony, bił się w piersi, krzycząc jeszcze głośniej od niej: cóż to? czyż on także nie jest uczciwym człowiekiem? przecież on kupił tę wierzytelność i zapłacił za nią gotówką. To mu się prawnie należy i raz wreszcie sknńczyć z tem trzeba! Jednakże, gdy jeden z tych brudnych jegomościów podszedł do komody z bielizną i chciał wyciągnąć szufladę, Marcela stawiła się tak ostro, grożąc zwołaniem ludzi z całego domu i z ulicy, że przestraszony żyd zmiękł nieco. Wreszcie po zaciętej półgodzinnej kłótni, zgodził się poczekać do dnia następnego ale zaklinał się, że zaraz nazajutrz wszystko im zabierze, jeżeli nie zapłacą całej należności co do grosza... Ach! jakiż wstyd ogarnął Marcelę!... teraz jeszcze płonęła rumieńcem na samo wspomnienie ohydnej tej sceny!... Ci brudni ludzie, tak bezwstydni, ubliżający jej skromności, dotykający nawet jej łóżka i zapowietrzający zaciszny pokoik, w którym po ich odejściu musiała obadwa okna na rozcież otworzyć!...
Ale większe jeszcze zmartwienie miało dotknąć tego dnia Marcelę. Po długim namyśle postanowiła pobiedz natychmiast do rodziców i pożyczyć od nich potrzebną sumę, tak aby wieczorem, gdy mąż powróci do domu, nie doprowadzać go do rozpaczy, lecz rozśmieszyć raczej opowiadaniem porannej sceny. Wyobrażała już sobie jak opisywać mu będzie walną tę bitwę, okrutny szturm do ich mieszkanka i bohaterskie odparcie napastników. Serce biło jej gwałtownie, gdy skręciwszy na ulicę Legendre weszła do małego lecz wygodnie urządzonego domku, w którym spędziła lata dziecięce, a w którym spodziewała się teraz znaleźć ludzi obcych sobie zupełnie, tak dalece atmosfera zmieniła się tu i ochłodziła. Zastawszy rodziców przy śniadaniu, usiadła wraz z nimi do stołu, aby ich tem przychylniej dla siebie usposobić. Podczas śniadania przez cały czas trwała rozmowa o zwyżce akcyj Banku powszechnego, których kurs podniósł się znowu o dwadzieścia franków. Marcela nie mogła ochłonąć ze zdziwienia spostrzegłszy, że matka jej — która dawniej drżała ze strachu na samą myśl o jakiejkolwiek spekulacyi — teraz zapalona do wielkich szans losu, więcej niż ojciec rozgorączkowana i zacietrzewiona do gry, czyniła mu wciąż wyrzuty za nieśmiałość. Raz nawet wybuchnęła gniewem, zirytowana tem, że mąż zaproponował, aby sprzedać posiadane przez nich siedemdziesiąt pięć akcyj po obecnym kursie dwóch tysięcy pięciuset dwudziestu franków; tym sposobem mieliby sto osiemdziesiąt dziewięć tysięcy franków, czyli przeszło sto tysięcy nad to, co wynosiła cena kupna. Czy on oszalał na starość? Jakże można myśleć o sprzedaży wtedy, gdy „la Côte financière“ przepowiada, że kurs akcyj podniesie się niezawodnie do trzech tysięcy franków? Przecież dziennik ten posiada od lat wielu ustaloną sławę uczciwości... on sam dowodził nieraz, że, stosując się do podawanych tu wskazówek, można być zupełnie spokojnym!... O nie! ona mu za nic w świecie nie pozwoli sprzedać! sprzedałaby raczej dom, aby kupić jak najwięcej akcyj!... Marcela siedziała w milczeniu, serce ściskało jej się z bólu, gdy słuchając olbrzymich tych cyfr wypowiadanych z taką namiętnością, rozmyślała nad tem, w jaki sposób ośmieli się prosić o pożyczkę pięciuset franków ludzi pochłoniętych przez spekulacyę, zagłębionych w stosach dzienników finansowych, których reklamy upajały marzeniami. Po długiej walce wewnętrznej szepnęła wreszcie nieśmiało, że wierzyciele grożą jej zajęciem rzeczy i że ma nadzieję, iż rodzice dopomogą jej tem nieszczęściu i zechcą pożyczyć pięćset franków. Ojciec spuścił głowę, poczem z wyrazem zakłopotania na twarzy spojrzał na żonę, która odmówiła stanowczo prośbie córki. Pięćset franków! zkądżeby wziąć taką sumę? Wszystkie kapitały są zaangażowane w operacyach giełdowych a zresztą — mówiła dalej matka, wpadając na zwykłą nutę — kobieta, która wyszła za mąż za gryzipiórka nie mającego ani grosza, powinna ponosić następstwa swojej głupoty i nie stawać się ciężarem rodzinie... Nie! nie mają oni ani grosza dla próżniaków, którzy udają pogardę dla pieniędzy a myślą o tem, aby żyć cudzym kosztem!... Usłyszawszy taką odpowiedź, biedna Marcela wyszła zrozpaczona, nie mogąc poznać swej matki, tak niegdyś rozsądnej i kochającej ją tak serdecznie.
Szła bezmyślnie przed siebie z oczyma spuszczonemi, jak gdyby miała nadzieję, że na bruku ulicznym znajdzie pieniądze. Nagle przyszło jej na myśl, aby spróbować jeszcze jednego środka ratunku i zwrócić się do wuja Chave. Natychmiast więc pobiegła na ulicę Nollet, chcąc go zastać w domu, zanim wyjdzie na giełdę. W mieszkaniu starego kawalera rozlegały się jakieś szepty i śmiechy kobiece. Otworzywszy drzwi, Marcela zastała jednak kapitana samego, spokojnie palącego fajkę. Dowiedziawszy się, co ją tu sprowadza, wydawał się zrozpaczony i wściekły na samego siebie, wyrzucał sobie, że nie ma nigdy nawet stu franków odłożonych i że z dnia na dzień przejada drobne swoje zyski na giełdzie. Potem znowu usłyszawszy o odmowie Maugendrów, zaczął napadać na tych obrzydliwych skąpców, z którymi nie widuje się już teraz, odkąd zwyżka kursu akcyj Banku powszechnego przewróciła im w głowach. Niedalej jak w ubiegłym tygodniu siostra nazwała go dusigroszem za to, że po przyjacielsku radził jej, aby sprzedała część akcyj. No! przynajmniej wcaleby jej nie żałował, gdyby wszystko straciła!
Nieszczęśliwa Marcela, wyszedłszy znowu na ulicę z próżnemi rękoma, musiała wreszcie powrócić do redakcyi, aby zawiadomić męża o tem, co się stało. Należało koniecznie zaspokoić Buscha. Jordan, którego rękopisu żaden wydawca nie nabył dotąd, poszedł szukać pieniędzy, sam nie wiedząc, gdzie lepiej się udać: czy do przyjaciół, czy do redakcyi jednego z dzienników, do których od czasu do czasu pisywał. Wychodząc, błagał żonę, aby powróciła do domu, ale niespokojna Marcela wolała pozostać na ławce w korytarzu redakcyjnym i tu doczekać się jego powrotu.
Po odejściu córki, Dejoie, widząc Marcelę siedzącą samotnie na ławce, przyniósł jej dziennik.
— Może pani zechce coś przeczytać, to czas krótszym się wyda.
Podziękowała mu skinieniem głowy, a gdy Saccard nadszedł, zdobyła się na wesoły uśmiech i oświadczyła, że mąż jej poszedł w celu załatwienia pewnej drażliwej sprawy, do której ona nie chciała przyłożyć ręki. Mając wiele życzliwości dla obojga małżonków, Saccard nalegał, aby Marcela weszła do jego gabinetu i tam czekała na męża. Młoda kobieta oparła się temu, dowodząc, że tutaj jest jej dobrze i wygodnie. Zresztą Saccard nie zapraszał jej powtórnie, gdyż w tejże chwili ujrzał niespodzianie baronową Sandorff, wychodzącą z gabinetu redaktora Jantrou. Uśmiechnęli się do siebie uprzejmie jak ludzie, którzy wobec świadków zamieniają obojętny ukłon, aby nie zdradzić swej tajemnicy.
W poufnej rozmowie z baronową, Jantrou oświadczył, że nie może udzielać jej teraz stanowczej rady, sam bowiem nie wiedział co myśleć, widząc stałe powodzenie Banku powszechnego a zarazem wzrastające wciąż wysiłki zniżkowców. Nie ulega wątpliwości, że zwycięstwo przechyli się ostatecznie na stronę Gundermanna, ale Saccard może się trzymać bardzo długo a kto wie, czy nie dałoby się jeszcze grubo przy nim zarobić. Najlepszą zatem według niego taktyką postępowania było pozyskanie ufności jednego z nich, okazując się dla niego uprzejmą. Tym sposobem możnaby skorzystać dla siebie z wyłudzonych tajemnic lub też sprzedać je drugiemu... stosownie do okoliczności. Mówił to wszystko spokojnie, niby żartobliwie, nie knując żadnych czarnych spisków, ona zaś uśmiechała się, przyrzekając, że go przypuści do spółki.
— A zatem ona wpakowała się do ciebie?... twoja kolej teraz nadeszła? — ze zwykłą sobie brutalnością zapytał Saccard, wchodząc do gabinetu redaktora.
Jantrou udał zdziwienie.
— Kto taki?... Aha! masz pan na myśli baronową? Ależ ona pana ubóstwia, jak mi to sama mówiła przed chwilą.
Saccard uczynił ręką ruch świadczący, że taki stary wróbel nie da się złapać na lep a wpatrując się w postać redaktora, będącego uosobieniem najniższej rozpusty, pomyślał, że skoro baronowa uległa ciekawości przekonania się jak jest zbudowany Sabatini — to według wszelkiego prawdopodobieństwa — mogła jej także przyjść ochota zobaczenia, jak wygląda z bliska taka ruina.
— Nie zapierajże się pan tak uparcie. Kobieta, która gra na giełdzie, gotowa jest rzucić się w objęcia posłańcowi ulicznemu, byle tylko przyniósł jej poważne zlecenie.
Jantrou srodze tem porównaniem dotknięty, starał się jednak to ukryć i śmiejąc się na cały głos, obstawał wciąż przy tem, że baronowa przyszła do redakcyi, aby zasięgnąć jego rady w kwestyi jakiegoś ogłoszenia czy też reklamy.
Saccard wzruszył lekceważąco ramionami, pragnąc położyć koniec tej rozmowie, która w gruncie rzeczy żadnego dlań nie przedstawiała interesu. Chodził wzdłuż i wszerz po pokoju, to znów stawał przed oknem i przypatrując się ulicy brudnej i błotem pokrytej, urywanemi słowy wypowiadał swe zadowolenie... Wczoraj znowu akcye Banku powszechnego podniosły się o dwadzieścia franków! Ale cóż to znaczy, u dyabła, że sprzedawcy tak się zawzięli? bo zwyżka doszłaby do trzydziestu franków gdyby nie to, że znowu cała paka akcyj spadła niespodzianie na rynek. Saccard dziwił się temu, nie wiedząc, że to pani Karolina sprzedała znowu tysiąc akcyj — chciała bowiem spełnić polecenie dane jej przez brata, a zresztą ciągła ta zwyżka wydawała się jej samej nierozsądną i zagadkową. Wobec wzrastającego nieustannie powodzenia, Saccard nie mógł się uskarżać a jednak tego dnia właśnie całą jego istotę przejmował dreszcz trwogi i wściekłego gniewu. Wrzeszczał z oburzeniem, że podli żydzi zaprzysięgli mu zgubę i te ten łotr Gundermann stanął na czele całego syndykatu zniżkowców czyhających na to jedynie, aby go zrujnować ze szczętem. Zapewniano go o tem na giełdzie, napomykano nawet o sumie trzystu milionów franków przeznaczonej przez syndykat na podsycanie zniżki! Ach! łotry! rozbójnicy!... Tak wykrzykując, nie wypowiadał on jednak innych jeszcze dręczących go podejrzeń, nie wspominał o obiegających na giełdzie a z dniem każdym coraz głośniejszych pogłoskach, które podawały w wątpliwość solidność Banku powszechnego, a nawet przytaczały fakty zapowiadające rychłe objawianie się oznak upadku. Na szczęście wszystkie te pogłoski nie zachwiały dotąd ani przez chwilę ślepej ufności ogółu.
W tejże chwili drzwi skrzypnęły i na progu stanął Huret ze zwykłą sobie miną dobrodusznego poczciwca.
— Ach! zjawiasz się nareszcie, Judaszu! — przywitał go Saccard.
Huret, dowiedziawszy się, że Rougon zamierza stanowczo odstąpić brata, pogodził się z ministrem, miał bowiem głębokie przekonanie, że katastrofa stanie się nieuniknioną w dniu, w którym Rougon wystąpi przeciw Saccardowi. Chcąc uzyskać przebaczenie za dawne winy, wszedł znowu w służbę wielkiego męża stanu, załatwiał — jak dawniej — mnóstwo drobnych interesów, godząc się pokornie na to, że niejednokrotnie usłyszyć może obelżywe słowo a nawet zostać za drzwi wyrzuconym.
— Judasz! — powtórzył Huret z fałszywym uśmiechem, ukazującym się tak często na prostaczej jego twarzy — Judasz! W każdym razie jestem poczciwym Judaszem, bo przychodzę ostrzedz mistrza, którego zdradziłem.
Saccard zdawał się tego nie słyszeć, ale chcąc jak najrychlej wygłosić swój tryumf, krzyknął z radością:
— A co! wczoraj dwa tysiące pięćset dwadzieścia a dziś dwa tysiące pięćset dwadzieścia pięć...
— Wiem o tem — przerwał Huret — przed chwilą właśnie sam sprzedałem.
Usłyszawszy to, Saccard nie był zdolnym ukrywać nadal gniewu pod maską śmiechu i żarcików.
— Jakto? sprzedałeś pan? — zawołał, trzęsąc się z oburzenia. — A! to rzecz niesłychana!... Porzuciłeś mnie pan dla Rougona a teraz znowu łączysz się przeciwko mnie z Gundermannem!
Deputowany spoglądał na niego z osłupieniem.
— Dlaczegóż miałbym łączyć się z Gundermannem? Ja dbam tylko o własną kieszeń i basta!... Znasz mnie pan, nie lecę nigdy na złamanie karku, nie jestem tak chciwym i wolę realizować jak najprędzej, jeżeli na tem dobrze zarobić mogę. Zdaje mi się, że dlatego zapewne dotąd nigdy jeszcze nie przegrałem.
Ostrożny, przebiegły normandczyk, który nie gorączkując się nigdy, zbierał bogate plony, uśmiechnął się znowu ironicznie.
— I to członek zarządu towarzystwa tak się odzywa! — gwałtownie zawołał Saccard. — Więc któż może mieć do nas zaufanie? Cóż ludzie pomyślą, widząc, że pan sprzedajesz wtedy, gdy akcye ciągle idą w górę? Dalibóg! nie dziwię się teraz, dlaczego wszyscy utrzymują że nasze powodzenie jest pozorne tylko i że lada dzień spadniemy na łeb na szyję!... Jeżeli rada sprzedaje, to i nam nie pozostaje nic innego, jak iść za jej przykładem. Paniczny strach wszystkich ogarnie!
Huret milczał, wzruszając ramionami, bo w gruncie rzeczy nic go to nie obchodziło, nie miał w tem żadnego osobistego interesu. Teraz myślał on tylko o tem, w jakiby sposób załatwić polecenie dane mu przez ministra i ściągnąć na siebie jak najmniej przykrości.
— Wspomniałem już, że przychodzę tutaj w celu udzielenia kochanemu panu zupełnie bezinteresownej przestrogi. A zatem przystępuję do rzeczy. Bądź pan rozsądnym, bo minister zżyma się z gniewu i otwarcie przeciw panu wystąpi, jeżeli wam się noga pośliźnie.
Saccard, powściągając gniew, wysłuchał tych słów z udanym spokojem.
— Czy to minister przysłał pana z takiem poselstwem?
Deputowany zawahał się chwilę, poczem uznał za stosowne wyjawić prawdę.
— Tak! to on!... O! niechajże pan nie przypuszcza, że napady waszego dziennika przyczyniły się w czemkolwiek do podniecenia jego gniewu! Minister nie należy do ludzi, którzy się rządzą podszeptami obrażonej miłości własnej. Ale w istocie, pomyśl pan, do jakiego stopnia walka katolicka prowadzona przez „Espérance“ zawadza na każdym kroku jego polityce. Od czasu owych nieszczęśliwych zawikłań w Rzymie, całe duchowieństwo sroży się na niego, tembardziej że znowu był zmuszony skarać pewnego biskupa za nadużycia. Napadając na niego, wybierasz pan właśnie chwilę, kiedy on z największemi trudnościami walczyć musi przeciwko prądowi liberalnemu, wywołanemu w skutek reform z dnia 19 stycznia. Wszak on zgodził się wprowadzić w czyn te reformy dlatego jedynie, że sądził, iż wkrótce rozumnie położy im tamę. Powiedz-że pan sam, czy minister może być czułym dla brata, który tak względem niego postępuje?
— Istotnie — odparł szyderczo Saccard — postąpiłem niegodziwie względem niego. Biedny mój brat, chcąc za jakąbądź cenę utrzymać się na stanowisku ministra, rządzi się dzisiaj zasadami, które wczoraj potępiał i ostatecznie na mnie wywiera swój gniew, gdyż nie wie, w jaki sposób utrzymać równowagę pomiędzy prawicą, która wyrzuca mu zdradę, a stanem trzecim żądnym władzy. Wczoraj jeszcze, chcąc ułagodzić katolików, oburzał się na wszelkie ustępstwa i przysięgał, że nigdy nie pozwoli na to, aby włosi odebrali Rzym papieżowi. Dziś przeląkłszy się partyi liberalnej, pragnąłby i im także dać dowód przyjaźni i dlatego raczy myśleć o tem, jakby mnie zadusić. Wiadomo przecież, że któregoś dnia Emil Olivier napadł na niego tak ostro w izbie..
— O! — przerwał Huret — mylisz się pan. Dwór pokłada w nim wielkie zaufanie a cesarz przysłał mu gwiazdę z brylantami.
Saccard gwałtownie machnął ręką dając do zrozumienia, że niełatwo wyprowadzić go w pole.
— Nasza instytucya doszła do zbyt wielkiej potęgi, nieprawdaż? Czyż podobna patrzyć obojętnie na istnienie katolickiego banku, który grozi tem że może podoić świat cały pieniędzmi, tak jak niegdyś zdobywano go wiarą? Wszyscy ludzie wolnomyślni, czyhający na sposobność dostania ministeryalnej teki, drżą z oburzenia na samą myśl o tem. A może też liczą na to, że Gundermann ułatwi im zaciągnięcie jakiejś szachrajskiej pożyczki? Cóżby się stało z takim rządem, gdyby podłe żydostwo wciąż bytu jego nie podkopywało?... Wobec tego taki niedołęga jak mój brat, chcąc zostać przy władzy chociażby przez pół roku dłużej, próbuje rzucić mnie na pastwę tym łajdakom, tym szachrajom, tym liberałom, całej tej zgrai, w nadziei że dadzą mu spokój przez ten czas przynajmniej, kiedy będą mnie żarli! Nic z tego! idźże pan i powiedz mu, że kpię sobie z niego!
Wspinał się na palcach, prostował dumnie i w coraz większy gniew wpadając, wrzeszczał piskliwym głosem:
— Słyszysz pan? Kpię sobie z niego! Powtórz mu to pan, bo chcę, aby o tem wiedział.
Huret milczał pokornie. Nie lubił on dyskutować z przeciwnikiem, który się gniewem unosi a zresztą w tej sprawie występował li tylko jako pośrednik.
— Dobrze, dobrze, powiem mu wszystko. Jestem pewien, że on panu kości pogruchocze, ale to już nie moja rzecz.
Nastała chwila milczenia. Jantrou, który dotąd nie odzywał się ani słowa, udając, że uwagę jego pochłania tylko korekta całej paki odbitek, spojrzał teraz z uwielbieniem na Saccarda. Rozbójnik ten wydawał się prawdziwie pięknym w chwili namiętnego uniesienia, gdyż tacy genialni łotrowie posiadają w istocie wielki urok, gdy upojenie powodzeniem doprowadzi ich do stanu nieświadomości. To też w tej chwili Jantrou wierzył niezłomnie w szczęśliwą gwiazdę Saccarda.
— Ach! byłbym zapomniał ostrzedz pana — mówił znowu Huret — że prokurator generalny Delcambre zaprzysiągł panu śmiertelną nienawiść. Może pan nie wiesz jeszcze, że dziś rano cesarz mianował go ministrem sprawiedliwości?
Saccard spochmurniał nagle, milczał przez chwilę, wreszcie wykrzyknął:
— A to ładna historya! Taki człowiek zostaje ministrem!... Ale cóż mnie to, do dyabła, obchodzić może?
— Nie wiem — odparł Huret z przesadną a udaną dobrodusznością — minister chce tylko, abyś pan nie liczył na niego, broniąc się przeciwko Delcambre’owi, gdyby się panu kiedy nieszczęście zdarzyło. W interesach może się to przytrafić każdemu.
— Do kroćset stu tysięcy! — wrzasnął Saccard — powiedziałem przecież, że kpię sobie z całej kliki, z Rougona, z Delcambre’a i z pana także razem z innymi!...
Na szczęście w tejże chwili Daigremont wszedł do pokoju. Nie miał on zwyczaju przychodzić do redakcyi, to też niespodziane jego przybycie wywołało ogólne zdziwienie, kładąc tamę dalszym przycinkom i wybuchom gniewu. Każdemu z kolei podawał na powitanie rękę, z uprzejmością dobrze wychowanego światowca. Żona jego wydawała wieczór, na którym miała śpiewać... przyszedł zatem osobiście prosić Jantrou, aby zapewnić sobie pochlebną wzmiankę w dzienniku. Ale niezmiernie był rad z tego, że zastaje tu Saccarda.
— Jakże się miewa nasz wielki filar?
— Powiedz mi pan, czy nie sprzedałeś dotąd swoich akcyj? — zagadnął Saccard, nie odpowiadając na zapytanie.
— Czy ja sprzedałem akcye? Cóż znowu? — odpowiedział Daigremont, szczerym wybuchając śmiechem.
— To dobrze. W naszem położeniu nie należy nigdy sprzedawać! — zawołał Saccard.
— Ależ naturalnie! podzielam w zupełności pańskie zdanie. Wszyscy jesteśmy solidarni i wiadomo panu dobrze, że możesz liczyć na mnie.
Spuściwszy oczy i spoglądając z ukosa na Saccarda Daigremont zapewnił, że za innych członków rady, za Sédille’a, Kolba i margrabiego de Bohain gotów jest ręczyć, tak jak za siebie samego. Interes idzie tak świetnie, że doprawdy z rozkoszą wszyscy działają zgodnie wobec niesłychanego powodzenia, któremu równego nie było już na giełdzie od lat piędziesięciu. Rzuciwszy każdemu z obecnych jakieś przychylne słówko, Daigremont wyszedł, powtórnie zapraszając wszystkich trzech panów do siebie na wieczór. Mounier, tenor opery, będzie śpiewał z jego żoną!... O! wspaniała to będzie zabawa!
— A zatem — zapytał Huret, zamierzając także odejść — oto wszystko, co mi pan miałeś do powiedzenia?
— Najzupełniej — oschle odparł Saccard.
I rozmyślnie udał, że pozostaje dłużej w redakcyi, aby uniknąć wyjścia razem z deputowanym. Potem, zostawszy sam na sam z Jantrou:
— Wojna zatem, otwarta wojna — zawołał. — Nie ma co oszczędzać ich dłużej. Wal z góry na całą tę szelmowską zgraję!... Ach! teraz wreszcie będę mógł prowadzić wojnę po mojemu!
— W każdym razie jest to rzecz ryzykowna! — zawyrokował Jantrou, którego znów niepokój ogarniać zaczynał.
Tymczasem Marcela siedziała wciąż na ławeczce w korytarzu, oczekując powrotu męża. Czwarta biła a jednak Dejoie pozapalał już lampy, bo z chmurnego nieba deszcz lał nieustannie i ściemniało się bardzo prędko. Przechodząc koło ławeczki, woźny za każdym razem odzywał się do Marceli, chcąc ją choć trochę rozerwać. Zresztą bieganina współpracowników ożywiała się coraz więcej, głośne krzyki dochodziły z sąsiedniej sali redakcyjnej; cała ta gorączka wzmagała się w miarę zbliżania się chwili wyjścia dziennika.
Nagle, podniósłszy głowę, Marcela spostrzegła, przed sobą Jordana. Stał cały przemoknięty, usta mu drżały nerwowo, wyraz przygnębienia malował się na twarzy, patrzył przed siebie błędnym wzrokiem ludzi, którzy pomimo najusilniejszych zabiegów doznali w nadziejach swych zawodu. Żona od pierwszego rzutu oka domyśliła się prawdy.
— Nic zatem nie zrobiłeś? — zapytała, blednąc.
— Nic, moja droga, wszystko stracone!... Nigdzie nic dostać nie mogłem.
Z ust Marceli wyrwał się okrzyk cichy, lecz malujący beznadziejną jej rozpacz.
— Ach! mój Boże!
W tejże chwili Saccard wyszedł z gabinetu redaktora i zdziwił się, spostrzegłszy tu jeszcze młodą kobietę.
— Jakto? więc mąż pani dopiero co przyszedł!... Cóż to za latawiec! A przecież prosiłem panią abyś zechciała zaczekać na niego w moim gabinecie.
Marcela utkwiła wzrok w jego twarzy i nagle blask dziwny zajaśniał w bezdennie smutnych jej oczach. Bez chwili namysłu, z odwagą podniecającą zawsze kobiety w przystępie uniesienia, zawołała:
— Mam wielką prośbę do pana... Może teraz zechce pan przejść z nami na chwilę do swego gabinetu...
— I owszem.
Jordan, domyślając się o co chodzi, usiłował ją powstrzymać. Przejęty chorobliwym niepokojem, jaki wszelkie kwestye pieniężne zawsze w nim wzbudzały, szeptał jej do ucha: „nie! nie!“ ale ona wysunęła mu się z rąk. Rad nie rad, musiał iść za nią.
— Panie Saccard — zaczęła znów młoda kobieta, zamknąwszy drzwi za sobą — mąż mój biega napróżno od dwóch godzin, aby dostać pożyczkę pięciuset franków a nie śmie zwrócić się z tem do pana. Otóż ja pana proszę...
Z wielkiem ożywieniem, gestami popierając swe słowa, opowiedziała poranne zdarzenie, brutalne wtargnięcie Buscha, oblężenie jej mieszkanka przez tych trzech ludzi, których udało jej się nareszcie odeprzeć ale pod warunkiem, że nazajutrz niezawodnie dług zapłacą. Ach! cóż okropniejszego w życiu ubogich ludzi nad te kłopoty pieniężne, ten wstyd i ból, ta bezsilność, to życie w ustawicznym niepokoju z powodu kilku marnych sztuk złota!
— Busch! — powtórzył Saccard — wpadliście więc w ręce tego starego łotra!...
Potem zwracając się do Jordana, który stał blady i niewypowiedzianie zmartwiony, dodał życzliwie:
— I owszem, dam panu jak najchętniej pięćset franków zaliczki. Dlaczegóżeś pan odrazu nie zwrócił się do mnie?
Usiadł przy stole dla podpisania asygnacyi, lecz nagle przestał pisać i zamyślił się głęboko. Przypomniał sobie teraz ów list otrzymany od Buscha, przypomniał sobie, że z dnia na dzień odkładał pójście do kantoru, jak gdyby w przewidywaniu jakiejś podejrzanej sprawy. Możeby teraz, korzystając ze sposobności, pójść osobiście na ulicę Feydeau?
— Słuchaj pan, znam ja dobrze tego lichwiarza. Najlepiej będzie, abym sam poszedł do niego, bo spróbuję, czy mi się nie uda wycofać pańskich weksli za połowę tej sumy.
Marcela spojrzała na niego z wyrazem niewymownej wdzięczności.
— Ach! panie Saccard, jaki pan jest dobry!
I zwracając się do męża:
— A co! — dodała — widzisz przecie, że pan Saccard nas nie zjadł!
Jordan pochwycił żonę w objęcia, dziękując jej za to, że więcej od niego okazuje energii i zręczności w tych walkach życiowych, wobec których on upadał bezsilny.
— Nie dziękuj mi pan — rzekł Saccard, odpowiadając na serdeczny uścisk dłoni Jordana — to mi sprawia wielką przyjemność. Miło mi widzieć, że się tak kochacie. Idźcież państwo do domu i bądźcie spokojni.
Wsiadłszy do powozu, czekającego przed domem, Saccard przejechał kilka ulic błotnistych i po upływie dwóch minut stanął na ulicy Feydeau. Napróżno jednak dzwonił do starych, odrapanych drzwi mieszkania: nikt nie otwierał i wewnątrz najmniejszego nawet ruchu słychać nie było. Zniecierpliwiony, chciał się już cofnąć, lecz przedtem raz jeszcze z całej siły uderzył we drzwi pięścią. Natenczas poza drzwiami dał się słyszeć odgłos chwiejnych, powolnych kroków i w progu stanął Zygmunt.
— A! to pan!... Myślałem, że to mój brat wrócił i zapomniał wziąć klucza z sobą. Ja nie ruszam się nigdy, słysząc dzwonek. On pewnie nadejdzie wkrótce, może pan zechce zaczekać.
Tymże samym chwiejnym i powolnym krokiem Zygmunt zawrócił się odedrzwi, prowadząc gościa do swego pokoju, którego okna wychodziły na plac Giełdy. Pomimo mgły deszczowej zalegającej ulice, w mieszkaniu tem z powodu wysokości było jeszcze widno. Dziwny chłód jakiś przejmował na widok pustki panującej w tym pokoju, którego całe umeblowanie składało się z wąskiego żelaznego łóżka, dwóch krzeseł i kilku pólek zarzuconych książkami. W małym starym piecyku dogasał ogień.
— Niechże pan spocznie. Brat mój mówił, że wychodzi tylko na chwilę i natychmiast powróci.
Saccard nie usiadł jednak, spostrzegając z przykrością, jak szybko rozwijająca się choroba trawiła organizm tego młodzieńca, oczy którego spoglądające z dziecięcym rozmarzonym wyrazem stanowiły uderzającą sprzeczność z energią malującą się na całem obliczu. Twarz jego okolona długiemi puklami włosów wychudła bardzo, wydłużyła się i pochyliła jakby ku mogile.
— Czyś pan chorował znowu? — zapytał, nie wiedząc jak rozpocząć rozmowę.
Zygmunt obojętnie machnął ręką.
— Nie, niedomagam tak jak zwykle. W przeszłym tygodniu czułem się trochę gorzej z powodu złej pogody... Ale nie uskarżam się na to. Nie mogę sypiać, pracuję więcej a gorączka sił mi dodaje... Ach! tyle rzeczy jeszcze byłoby do zrobienia!
Usiadł znowu przy stole, na którym leżała otwarta księga pisana w języku niemieckim.
— Przepraszam pana, że siadam — rzekł — ale chwieję się na nogach... nie spałem dziś przez całą noc, chcąc przeczytać dzieło, które otrzymałem wczoraj. Ach! cóż to za wspaniałe dzieło, stanowiące owoc dziewięciu lat pracy mego mistrza, Karola Marxa... Jest to owo studyum o kapitale, które nam oddawna już obiecywał... Tak, panie, to nasza Biblia!
Zaciekawiony Saccard rzucił okiem na książkę, ale na widok gotyckich liter odłożył ją natychmiast.
— Wolę poczekać, aż ukaże się w przekładzie — rzekł z uśmiechem.
Młody człowiek przecząco potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że praca ta w przekładzie będzie dostępną tylko dla jednostek wybranych i wtajemniczonych. Nie jest to książka napisana w celu propagowania nowych pojęć. Ale jakaż w niej potężna siła logiki, jakie bogactwo dowodów wykazujących niechybny upadek obecnego społeczeństwa, opartego na kapitalizmie! Wszystko rozsypuje się w gruzy, można zatem przystępować do wznoszenia nowego gmachu.
— Wymiatacie nas zatem? — zapytał Saccard, utrzymując wciąż rozmowę w tonie żartobliwym.
— W teoryi jużeśmy to uczynili — odrzekł Zygmunt. — W dziele tem zawierają się wszelkie sposoby przeprowadzenia zmian... wszystko to, o czem raz już z panem rozmawiałem... Pozostaje nam tylko wprowadzić w czyn te teorye... Ale wy jesteście ślepi chyba, jeżeli nie dostrzegacie, jak szybkim krokiem idea nasza rozwija się nieustannie. Tak naprzykład, pan w przeciąga lat trzech poruszyłeś setki milionów swoim Bankiem powszechnym, a... o ile mi się zdaje... na myśl panu nie przyszło, że tak postępując, prowadzisz nas wprost do kolektywizmu... Ja z zapałem śledzę bieg pańskich interesów... zamknięty w tym cichym pokoju, odosobniony od świata i ludzi, dzień po dniu studyowałem ich rozwój, znam je więc równie dobrze jak pan i dlatego śmiało powiadam, że w postępowaniu pańskiem kryje się wielka dla nas nauka. Wszak społeczeństwo na kolektywizmie oparte będzie robiło to tylko, co pan czynisz: wywłaszczy was wszystkich całą masą, podobnie jak pan wywłaszczysz pojedynczo ubogich kapitalistów, gdy uda ci się dojść nareszcie do zamierzonego kresu. A jeżeli się nie mylę, kresem tym, ostatecznem pańskiem dążeniem — jest zgromadzenie kapitałów ze świata całego do jednego zbiornika, do jednego banku mającego pochłonąć w sobie ogólny majątek publiczny. O! ja należę do najgorętszych pana wielbicieli i gdybym należał do przewodników ruchu, nie krępowałbym w niczem pańskiej działalności, bo pan rozpoczynasz nasze zadanie... torujesz nam drogi.
Zygmunt uśmiechnął się, widząc zaciekawienie słuchacza, który z niewypowiedzianem zdziwieniem słuchał trafnych tych spostrzeżeń, dowodzących dokładnej znajomości bieżących stosunków finansowych. Przytem pochwały uczonego młodzieńca podniecały jego miłość własną.
— Zastrzegam tylko — mówił dalej Zygmunt — że gdy nadejdzie wreszcie chwila, w której wywłaszczymy was w imieniu narodu, stawiając interes ogólny na miejsce interesów jednostek, przekształcając wielką maszynę do wysysania cudzych kapitałów w regulatorkę bogactwa społecznego, wtedy przedewszystkiem skasujemy to...
Znalazłszy monetę jakąś pomiędzy papierami leżącemi na stole, ujął ją w dwa palce i podniósł w górę, jak ofiarę skazaną na stracenie.
— Skasujecie pieniądze? — zawołał Saccard — ależ to szaleństwo!
— Skasujemy pieniądz jako jednostkę monetarną... Niechże się pan zastanowi, czy pieniądz może znaleźć jakiekolwiek zastosowanie lub racyę bytu w społeczeństwie rządzącem się zasadami kolektywizmu? Co się tyczy wynagrodzenia, zastąpią go w zupełności bony pracy, jeżeli pan uważasz pieniądz za miarę wartości, to my posiadamy inną miarę, która też same oddaje usługi a którą otrzymujemy, ustanawiając przeciętną dnia pracy fabrycznej... O tak! zniszczyć należy ten pieniądz, który osłania i popiera wyzyskiwanie pracy, który pozwala okradać robotnika, redukując jego zarobek do minimalnej płacy, wystarczającej zaledwie na to, aby nie umrzeć z głodu. Czyż może być co okropniejszego nad taką potęgę kapitałów, potęgę, która zwiększa majątek jednostki, tamuje drogę racyonalnemu obiegowi bogactw i sprawia, że rząd panuje wszechwładnie nad rynkiem i produkcyą społeczną?... Oto przyczyna wszystkich anarchij i kryzysów finansowych!... Musimy zgnieść, zniszczyć, zniweczyć potęgę pieniędzy!
Saccard wrzał gniewem. A zatem na przyszłość nie byłoby już złota! pieniędzy! tych gwiazd, które dotąd przyświecały całemu jego życiu!... Przedstawiał on sobie bogactwo w postaci nowej, jasnością słoneczną błyszczącej monety, płynącej potokami jak ulewa wiosenna, spadającej jak grad, pokrywającej ziemię warstwami srebra lub złota, które przerzucano łopatami, chociażby dlatego jedynie, aby doświadczyć przyjemności wpatrywania się w ich połysk i słuchania ich dźwięku... Czyż podobna, aby ludzie chcieli zniszczyć to, co stanowi jedyną radość, jedyny cel wszystkich walk i życia całego?
— Ależ to myśl szalona, niedorzeczna, niepodobna do urzeczywistnienia!
— Dlaczegóż nazywasz ją pan szaloną, niedorzeczną, niepodobną do urzeczywistnienia? — zapytał Zygmunt, powtarzając z naciskiem słowa Saccarda. — Czyż w ekonomii rodziny potrzebne są pieniądze? Widzi pan w niej tylko wymianę usług, oraz podział pracy... Na cóż więc zdaćby się mogły pieniądze społeczeństwu, gdy ono stanie się jedną wielką rodziną i samo sobą rządzić będzie?
— Powiadam panu, że to myśl szalona!... Chcecie zniszczyć pieniądz? Ależ pieniądz treść życia stanowi! Bez pieniędzy nie byłoby nic, nic zgoła!
Saccard biegał wzdłuż i wszerz po pokoju, trzęsąc się z oburzenia. I w tem uniesieniu, przechodząc koło okna, rzucił niespokojnem okiem na giełdę, jak gdyby chciał się zapewnić, czy ona stoi dotąd, czy ów marzyciel jednem dmuchnięciem w gruzy jej nie rozwalił. Gmach wznosił się niewzruszony, ale osłonięty ciemnością zapadającego zmroku, całunem mgły spowity, wydawał się z oddali tylko bladem widmem, które za chwilę rozpryśnie się bez śladu.
— Zresztą robię głupstwo, wdając się z panem w dyskusyę. To rzecz niemożliwa! Spróbujcie skasować pieniądz a zobaczycie, co z tego wyniknie.
— E! — szepnął Zygmunt — wszystko na świecie przekształca się i ginie... Tak naprzykład widzieliśmy, że postać bogactwa zmieniła się już wtedy, gdy wartość ziemi zmalała i gdy wielkie majątki nieruchome ustąpić musiały pierwszeństwa majątkom ruchomym, przemysłowi, rentom i akcyom. Dziś także jesteśmy świadkami przedwczesnej zgrzybiałości tej ostatniej postaci bogactwa i nader szybkiego obniżania jej wartości; niewątpliwą bowiem jest rzeczą, że stopa procentowa się obniża i nigdy nie dochodzi do dawnej swej normy pięciu od sta... Jeżeli zatem wartość pieniędzy się zmniejsza, dlaczegóżby sam pieniądz nie miał zniknąć, dlaczegóżby nie miała się wytworzyć nowa postać bogactwa, regulująca stosunki członków społeczeństwa? Takie to bogactwo w niedalekiej przyszłości stworzą nasze bony praocy!
Zygmunt wpatrywał się w trzymany w ręku pieniądz, jak gdyby marzył, że przed oczyma jego leży ostatni grosz wieków minionych, grosz stanowiący zabytek dawno już zamarłych społeczeństw... Ileż to łez radości i smutku spłynęło na marny ten kruszec!...
— Tak — podjął spokojniej po chwili milczenia — masz pan słuszność, my nie będziemy nigdy świadomi tego. Dla dokonania takiej przemiany wielu, wielu lat potrzeba a zresztą trudno przewidzieć, czy miłość bliźniego wzmoże się do tego stopnia, aby w życiu społecznem zastąpiła bodziec tak silny, jakim obecnie jest egoizm... A jednak żywiłem nadzieję bliskiego tryumfu!... pragnąłem tak gorąco oglądać własnemi oczyma wschód tej jutrzenki sprawiedliwości.
Gorzkie przeczucie końca złamało na chwilę głos biedaka. On, który w swej negacyi śmierci traktował ją jak mrzonkę nieistniejącą, uczynił teraz ręką ruch, jak gdyby chciał ją odsunąć od siebie. Wnet jednak pokornie poddał się znów nieuniknionej konieczności.
— Co się mnie tyczy, spełniłem mój obowiązek. Zostawię uporządkowane notatki w razie, gdybym nie zdążył wykończyć całkowicie dzieła o odbudowaniu społeczeństwa zgodnie z mojemi poglądami. Społeczeństwo przyszłości musi być dojrzałym owocem cywilizacyi; wszystko upadnie bowiem, jeżeli nie utrzymamy dodatnich stron kontroli i współzawodnictwa. Ach! to społeczeństwo! w tej chwili wreszcie widzę je wyraźnie takiem, jak je przedstawiałem sobie w myśli podczas tylu nocy bezsennych! Wszystko jest przewidziane, rozstrzygnięte!... będzie to epoka najwyższej sprawiedliwości i szczęścia bezwzględnego!... Mam je tu na papierze, obliczyłem wszystko ściśle, matematycznie!...
I długiemi, wychudłemi palcami uderzał po papierach leżących na stole. Człowiek ten, nie mający żadnych potrzeb, nie mogący już spać ani jeść, dogasający powoli wśród czterech nagich ścian pokoju, jednem pociągnięciem pióra obdarzał ludzkość zdrowiem i szczęściem, unosił się w marzeniu o miliardach odzyskanych i sprawiedliwie wpośród wszystkich rozdzielonych.
Nagle poza plecami Saccarda ozwał się gruby głos:
— Ach! to pan! cóż pana tu sprowadza?
Był to Busch, który, powróciwszy właśnie, mierzył gościa podejrzliwem a zazdrosnem spojrzeniem. Drżąc nieustannie o zdrowie brata, lękał się każdych odwiedzin, by dłuższa rozmowa nie pobudziła go do kaszlu. Nie słuchając usprawiedliwień gościa, z macierzyńską pieczołowitością upominał Zygmunta:
— Widzisz! — znowu nie zwróciłeś uwagi na to, że ogień wygasł na kominku! Czy to się godzi nie dbać o ciepło w pokoju, szczególniej podczas takiej słoty!
I przezwyciężając swą ociężałość, ukląkł przy piecu, rozłupał kilka polan drzewa i zaczął rozpalać ogień. Następnie przyniósł szczotkę, sprzątnął pokój, zapytał brata, czy nie zapomniał wziąć we właściwej porze lekarstwa i wtedy dopiero się uspokoił, gdy chory, ulegając jego prośbom, położył się, aby trochę odpocząć.
— Może przejdziemy teraz do mego gabinetu? — uprzejmie zapraszał Saccarda.
Wszedłszy do gabinetu, Saccard spostrzegł Méchainową, siedzącą na jedynem krześle, jakie się tam znajdowało. W tej chwili odbyli oni oboje wraz z Buschem wycieczkę, z której powrócili niewymownie zadowoleni z osiągniętych rezultatów. Po tyloletnioh daremnych oczekiwaniach udało im się wreszcie wpaść na trop sprawy, która bardzo leżała im na sercu. Już od trzech lat Méchainowa biegała po całym Paryżu, w celu odnalezienia Leonii Cron, owej dziewczyny uwiedzionej przez hrabiego de Beauvilliers, który wystawił jej weksel na dziesięć tysięcy franków, płatny w dniu dojścia jej do pełnoletności. Napróżno zwracała się do Vendôme, do swego krewnego, poborcy Fayeux, który kupił był ten rewers dla Buscha wraz z mnóstwem innych starych wierzytelności, pochodzących ze spadku po panu Charpier, kupcu zbożowym i znanym lichwiarzu. Fayeux nie mógł udzielić jej żadnych bliższych szczegółów, donosił tylko, że Leonia Cron prawdopodobnie znajduje się w służbie u pewnego komornika w Paryżu, że przed dziesięcioma laty wyjechała z Vendôme, dokąd nigdy już nie powróciła; od jej krewnych nawet niepodobna było zasięgnąć wiadomości, albowiem wszyscy już wymarli. Méchainowej udało się do pewnego stopnia wpaść na ślad Leonii; odnalazła adres owego komornika, dowiedziała się nawet, że dziewczyna służyła następnie u jakiegoś rzeźnika, potem u jakiejś pani z półświatka, potem wreszcie u dentysty. Ale tu urywał się dalszy wątek: Leonia Cron utonęła w błocie wielkiego miasta i wyszukanie jej było rzeczą równie niepodobną, jak odnalezienie igły zgubionej w stogu siana. Napróżno zwiedzała wszystkie kantory stręczeń, oraz dość podejrzane pokoje umeblowane, nadaremnie szperała po wszystkich kałużach rozpusty, śledząc bacznie najdrobniejszy szczegół i nasłuchując ciekawie, ilekroć imię Leonii obiło się jej o uszy. I oto niespodzianie dziewczyna ta — której w najdalszych zakątkach szukała — wpadła jej dziś w ręce tuż obok, na tejże samej ulicy, w sąsiednim domu publicznym, do którego zagnała jedną ze swoich dawnych lokatorek, dłużną jej trzy franki za komorne. Iście genialnem przeczuciem udało jej się poznać ją pod przybranem imieniem Leonidy w chwili, gdy pani domu piskliwym głosem wzywała ją do salonu. Nie tracąc czasu, zawiadomiła natychmiast Buscha, który wraz z nią udał się do wskazanego domu, celem zawarcia układów. Z początku zdziwił się on, ujrzawszy tę dziewczynę z twardemi, czarnemi włosami spadającemi jej aż na oczy, z płaską i nalaną twarzą napiętnowaną wyrazem rozpusty; po chwili jednak zrozumiał tajemnicę jej wdzięku — zwłaszcza przed dziesięcioma laty prostytucyi — i cieszył się ostatecznie, że ona doszła do stanu tak ohydnego upodlenia. Głupia dziewczyna przyjęła z dziecinną radością propozycyę ofiarowania jej tysiąca franków w zamian za zrzeczenie się wszelkich praw do rewersu. Busch także zacierał ręce z radości na myśl, że teraz będzie mógł napaść na hrabinę de Beauvilliers, mając wreszcie w ręku broń tak gorąco upragnioną a tak potężną.
— Czekałem na pana, panie Saccard... Mam do pana interes... Wszak pan otrzymałeś mój list?
W ciemnym już, ciasnym, zapchanym papierami pokoiku, który oświetlała mała kopcąca lampka, Méchainowa siedziała na jedynem krześle, nie poruszywszy się, ani odezwawszy słowa. Saccard stał w progu a nie chcąc, aby Busch przypuszczał, iż przychodzi tu na skutek gróźb jego, wszczął natychmiast rozmowę o sprawie Jordana.
— Przepraszam pana, przyszedłem tu z zamiarem uregulowania należności jednego z naszych współpracowników, którego pan prześladujesz z oburzającą prawdziwie zajadłością... Uczciwy człowiek wstydziłby się postąpić tak, jak pan dziś rano postąpiłeś z jego żoną.
Busch napadnięty znienacka w chwili, w której sam zamierzał zająć stanowisko zaczepne, stracił grunt pod nogami, zapomniał o tamtej historyi i nie był zdolnym pohamować gniewu.
— A! przychodzisz pan w interesie Jordanów!.. Mój panie, w interesach nikt nie rządzi się delikatnością, ani myśli o tem, że ma do czynienia z kobietami... Kto winien, niechaj płaci i basta!... Nicponie kpią sobie ze mnie już od lat tylu, dyabli wiedzą z jakim trudem wyciągnąłem od nich grosz po groszu czterysta franków!... Niech ich piorun trzaśnie! Jutro rano każę ich na bruk wyrzucić, jeżeli dziś jeszcze przed wieczorem nie położą mi na stół reszty długu, to jest trzystu trzydziestu franków piętnastu centymów!...
Saccard, chcąc go doprowadzić do ostatecznej złości, zaczął przekładać, że Jordan zapłacił mu z pewnością ze czterdzieści razy ten dług, który jego samego nie kosztował nawet dziesięciu franków. Busch literalnie dusił się z wściekłości.
— Tak! tak! wy wszyscy gadacie jedno w kółko, A przecież są i koszty, nieprawdaż? Z powodu kosztów sądowych dług ten z trzystu urósł do przeszło siedmiuset franków... Ale cóż mnie to, do licha, obchodzić może?... Nie płacą mi, więc się upominam.. Mojaż to wina, że uzyskanie wyroku tak drogo kosztuje? A zatem kupiwszy jakąś należność za dziesięć franków, powinieniem ją sprzedać także za dziesięć, czy tak?... No, a moje ryzyko, latanie, łamanie sobie głowy, to według pana nic nie warte?... Ot, co do sprawy Jordana, najlepiej objaśnić pana może obecna tu pani, bo to ona wszystkiem się zajmowała... Ach! ileż to się biedaczka musiała nabiegać i nakręcić!... ile trzewików zdarła, drapiąc się po schodach do różnych redakcyj, a zewsząd wyrzucano ją za drzwi jak żebraczkę, nigdy nie dawszy adresu! Mój panie, całemi miesiącami obrabialiśmy ten interes, pracowaliśmy nad nim, jak nad arcydziełem. Zresztą kosztuje on mnie bajeczne sumy, licząc nawet tylko po dziesięć soldów za każdą straconą godzinę.
Busch wpadł w zapał i rozkładając ręce, wskazał na stosy papierów, zapełniające pokój.
— Mam tu przeszło za dwadzieścia milionów franków różnych należności z rozmaitych stron świata, wcześniejszych i późniejszych, na bardzo małe i na olbrzymie sumy... Jeżeli zgodzisz się pan dać mi za nie tylko milion, odstąpię je panu z przyjemnością... Trzebaż się zastanowić nad tem, że pomiędzy mymi dłużnikami są tacy, których śledzę od ćwierć wieku przeszło! Chcąc uzyskać od nich kilkaset marnych franków a czasem i mniej nawet, muszę czekać cierpliwie przez lata całe, dopóki nie zacznie im się lepiej powodzić lub też nie spadnie na nich jaka sukcesya... Najliczniejsza zaś a zupełnie mi nieznana gromada dłużników gnije tam, w tym kącie! Patrz pan, jaka olbrzymia paka! To nicość... a właściwie to surowy materyał, z którego muszę wyciągnąć środki zapracowania na życie. Bóg tylko wie, z jakim mi to trudem przychodzi a pan chciałbyś, abym nie skorzystał ze sposobności, gdy mi się uda wreszcie wynaleźć chociażby jednego wypłacalnego dłużnika?... O nie, nie przypuszczasz pan chyba, abym był tak głupi! pan sam nie zrobiłbyś tego nigdy, będąc na mojem miejscu!
Nie chcąc tracić czasu na dalsze dysputy, Saccard wyjął pugilares z kieszeni.
— Położę panu na stół dwieście franków pod warunkiem, że mi pan oddasz wszystkie weksle Jordana i pokwitujesz z odbioru całej należności.
Busch aż podskoczył z oburzenia.
— Dwieście franków tylko! za nic w świecie na to się nie zgodzę!... Muszę dostać trzysta trzydzieści franków piętnaście centymów. Nawet tych piętnastu centymów nie ustąpię!
Ale Saccard spokojnym głosem człowieka, wierzącego głęboko w urok pieniędzy, powtórzył raz i drugi:
— Położę panu na stół dwieście franków...
Żyd przekonany, że w gruncie rzeczy rozsądek nakazuje uczynić pewne ustępstwa, zgodził się wreszcie, ale trząsł się z gniewu i łzy miał w oczach.
— Zanadto jestem mięki... Cóż to za podłe rzemiosło!... Słowo honoru daję, że to gwałt i rabunek! No, nie wstydźże się pan, korzystaj ze sposobności, poszperaj w papierach i powybieraj jeszcze inne za swoje dwieście franków!
Napisawszy wreszcie pokwitowanie, oraz kartkę do komornika, w którego ręku był już wyrok, Busch był tak wzburzony, że niewątpliwie nie byłby dłużej zatrzymywał Saccarda, gdyby nie Méchainowa, która przez cały czas tej sceny siedziała milcząca i nieruchoma.
— A tamta historya? — szepnęła, zwracając się do Buscha.
Lichwiarz przypomniał sobie nagle wszystko i ucieszył się w duchu, że ma sposobność powetowania poniesionej straty. Ale uniesiony gorączką dojścia jak najprędzej do celu, zapomniał o ułożonych zawczasu pytaniach i odpowiedziach.
— Ach, prawda! — zawołał. — Otrzymałeś pan mój list, panie Saccard? Musimy jeszcze uregulować pewien bardzo stary rachunek...
Wyciągnąwszy rękę, wziął akty Sicardot i rozłożył je na stole:
— W 1852 r. wprowadziłeś się pan do mieszkania umeblowanego przy ulicy de la Harpe i podczas swego pobytu tamże podpisałeś pan dwanaście weksli po piędziesiąt franków na korzyść niejakiej Oktawii Chavaille, szesnastoletniej dziewczyny, którą pewnego wieczoru zgwałciłeś pan na schodach... Oto są owe weksle. Nie zapłaciłeś pan ani jednego z nich, gdyż zanim nadszedł termin płacenia najpierwszego, wyniosłeś się pan ztamtąd, nie pozostawiwszy swego adresu. A co gorsza, weksle te są podpisane nazwiskiem nie pańskiem, ale pierwszej pana żony.
Saccard zbladł jak trup, nie wierząc własnym uszom. Uczuł niewypowiedzianie bolesne ściśnienie serca; przeszłość cała stanęła mu przed oczyma; doznał takiego wrażenia, jak gdyby olbrzymi jakiś ciężar spadł mu na głowę, przygniatając go do ziemi. Nie mogąc opanować pierwszego przerażenia ani zapanować nad sobą, zapytał drżącym głosem:
— Zkąd pan wiesz o tem?... Jakim sposobem te papiery dostały się w pańskie ręce?
Ręce mu się trzęsły, z gorączkowym pośpiechem wyjął po raz drugi pugilares, myśląc o tem jedynie, aby jak najprędzej zapłacić należność i wycofać te nieszczęsne weksle.
— Sprawa ta nie pociągnęła za sobą żadnych kosztów, nieprawdaż?... Jestem winien sześćset franków!... O! wieleby tu się znalazło do zarzucenia, wolę jednak zapłacić bez sporu...
I to mówiąc, położył na stole sześć stofrankowych banknotów.
— Proszę o chwilkę cierpliwości! — zawołał Busch, odsuwając pieniądze. — Nie dałeś mi pan dokończyć. Obecna tu pani Méchainowa jest krewną Oktawii, weksle te do niej należą, ja zaś w jej imieniu upominam się o zapłatę... Nieszczęśliwa Oktawia została kaleką w skutek pańskiej brutalności, potem była bardzo nieszczęśliwą i w najokropniejszej nędzy umarła wreszcie u tej pani, która jej dała u siebie przytułek... Możeby pani zechciała opowiedzieć nam to szczegółowiej? — dodał, zwracając się do Méchainowej.
— Okropne to szczegóły! — cieniutkim głosikiem pisnęła Méchainowa, przerywając wreszcie uporczywe milczenie.
Saccard, który zupełnie był zapomniał o obecności starej kobiety, spojrzał teraz na nią mocno zmieszany. Podejrzane jej rzemiosło dzikiego zwierza, rzucającego się na zdeprecyowane walory, budziło w nim zawsze trwogę i oto teraz z przykrością widział, że ona jest zamieszaną w niemiłą tę historyę.
— Domyślam się, że ta biedaczka nieszczęśliwą miała dolę. Ale skoro już nie żyje, doprawdy, nie widzę co bym mógł... W każdym razie oto sześćset franków...
Busch po raz drugi odsunął pieniądze.
— Przepraszam, nie wiesz pan jeszcze wszystkiego. Nie powiedzieliśmy panu najważniejszej rzeczy a mianowicie tego, Ze Oktawia została matką. Tak, jesteś pan ojcem chłopca, który ma teraz rok czternasty, a który jest tak podobnym do pana, że nie mógłbyś pan się go zaprzeć.
Oszołomiony niespodzianą tą wiadomością Saccard powtórzył kilkakrotnie:
— Dziecko... dziecko...
I naraz, odzyskując zwykłą pewność siebie, szybkim ruchem zgarnął pieniądze ze stołu, schował je do pugilaresu i zawołał wesołym prawie tonem:
— Cóż to?... czy wy kpicie sobie ze mnie?... Jeżeli Oktawia zostawiła syna, to wam się odemnie nic nie należy. Dziecko dziedziczy po matce i jemu to dostaną się te pieniądze a nawet i więcej jeszcze, jeżeli mi się podoba... Dziecko... ależ to rzecz bardzo prosta i naturalna... przecież mieć dziecko nie jest jeszcze zbrodnią... Przeciwnie, rad jestem z tego, bo mnie to odmładza... Gdzież jest ten chłopiec? Chciałbym go zobaczyć jak najprędzej. Dlaczegóż nie przyprowadziliście go do mnie wcześniej?
Z kolei teraz Busch zdziwił się niepomiernie, milczał też chwilę, przypominając sobie wahanie się pani Karoliny i tysiączne środki ostrożności, jakie ona przedsięwziąć chciała przed zawiadomieniem Saccarda o istnieniu Wiktora. Zbity zupełnie z tropu, zaczął wreszcie wyjaśniać mu istotny stan rzeczy, gmatwając się wciąż w dowodzeniach, mieszając wszystko razem: i owe sześć tysięcy franków pożyczonych i ową sumę, której domagała się Méchainowa, jako zwrotu kosztów poniesionych na utrzymanie chłopca, i dwa tysiące franków danych przez panią Karolinę na rachunek należności i wreszcie ohydne instynkty Wiktora, oraz umieszczenie go w Domu pracy. Saccard mienił się z gniewu, słuchając tych szczegółów. Jakto? pożyczka sześciu tysięcy franków. Któż mu dowiedzie, że przeciwnie syn jego nie został okradziony?... Dwa tysiące franków zaliczki! cóż to za bezczelność wyłudzać od jego znajomej dwa tysiące franków! ależ to kradzież! nadużycie zaufania!... Chłopca wychowywano jak najgorzej, a teraz żądają od ojca, aby wynagradzał tych, na których ciąży odpowiedzialność za owoce takiego wychowania! Czyż uważają go za głupca i niedołęgę?
— Nie dostaniecie ani grosza! — krzyczał gniewnie. — Wyrzeknijcie się nadziei wyłudzenia odemnie czegokolwiek!
Busch blady z oburzenia zerwał się z miejsca.
— Zobaczymy, kto postawi na swojem!... Będę pana włóczył po sądach...
— Nie gadajże pan głupstw! — przerwał Saccard. — Wiadomo przecież panu, że sądy nie wdają się w takie sprawy... A jeżeli myślicie, że się was zlęknę, to zawiedziecie się srodze, bo ja kpię sobie z całego świata! Powiadam raz jeszcze, że dumny jestem z tego, iż mam syna!
Zbliżył się ku drzwiom, a gdy Méchainowa usiłowała zagrodzić mu drogę, potrącił ją, odepchnął i wybiegł z pokoju. Zadyszana kobieta, nie mogąc tchu złapać, krzyknęła jeszcze za nim z goryczą:
— Łotr!... człowiek bez serca!
— Usłyszysz ty jeszcze o nas! — wrzasnął Busch, trzasnąwszy drzwiami.
Saccard czuł się tak wzburzonym tą sceną, że kazał stangretowi jechać na ulicę Saint-Lazare, aby jak najprędzej rozmówić się z panią Karoliną. Wszedłszy do mieszkania, bez żadnych ogródek przystąpił wprost do rzeczy i wyłajał ją surowo za to, że dała lichwiarzowi dwa tysiące franków:
— Ależ, moja droga, czy godzi się tak lekkomyślnie szafować pieniędzmi!... Dlaczegóżeś nie poradziła się mnie, jak należy postąpić?
Pani Karolina przerażona tem, że on wie już o wszystkiem, milczała. Nie omyliła się zatem, poznawszy na kopercie charakter pisma Buscha... Teraz nie miała już powodu ukrywania przed nim prawdy, skoro któś inny podjął się przykrego obowiązku wyjaśnienia tajemnicy. Pomimo tego jednak wahała się jeszcze, wstydząc się za człowieka, który tak swobodnie rozmawiał z nią o tem.
— Chciałam oszczędzić ci przykrości — usprawiedliwiała się nieśmiało. — Nieszczęśliwe to dziecko było tak zepsułem... Oddawna już byłabym wyznała przed tobą prawdę, ale powstrzymywało mnie uczucie...
— Jakie uczucie? Przyznaję, że zupełnie tego nie rozumiem.
Pani Karolina zaniechała dalszych wyjaśnień i usprawiedliwień, gdyż pomimo wielkiego zasobu odwagi życiowej, czuła się bardzo znużoną i zniechęconą do wszystkiego. Saccard zaś w istocie wiadomością tą odmłodzony, nie taił swej radości.
— Biedny chłopczyna!... możesz być pewną, że pokocham go całem sercem... Dobrze uczyniłaś, oddając go do Domu pracy, bo przyzwyczai się tam trochę do obcowania z ludźmi... Ale trzeba jak najprędzej wydobyć go ztamtąd i pomyśleć o jego wykształceniu. Jutro zaraz pojadę go zobaczyć.. tak! jutro z pewnością, jeżeli nie będę miał za dużo zajęcia...
Ale nazajutrz odbyło się posiedzenie rady, minął więc dzień jeden i drugi, a w przeciągu całego tygodnia Saccard nie mógł znaleźć ani chwili swobodnej. Mówił wciąż o dziecku, odkładając z dnia na dzień zamiar pojechania do Domu pracy a tymczasem wzburzone fale interesów unosiły go prądem gwałtownym.
W pierwszych dniach grudnia akcye Banku powszechnego podskoczyły na dwa tysiące siedemset franków, wpośród chorobliwego rozgorączkowania, które opanowało całą giełdę. Największem niebezpieczeństwem groził objaw wzmagania się wciąż niepokojących pogłosek; zwyżka nie ustawała, chociaż nieznośny jakiś ucisk czuć się dawał. Zapowiadano już teraz głośno, że prędzej lub później katastrofa nastąpić musi, a jednak akcye szły w górę, parte siłą szalonego zacietrzewienia, którego rzeczywistość nawet uśmierzyć nie była zdolną. Saccard żył już tylko przesadnemi marzeniami o tryumfie, a choć potoki złota, które za jego sprawą spływały na Paryż, otaczały mu skronie aureolą chwały, przeczuwał jednak, że grunt z pod nóg mu się usuwa i że lada chwila gmach cały w gruzy runąć może. To też jakkolwiek przy każdej likwidacyi zwcięztwo przechylało się na jego stronę, nie przestawał jednak zżymać się na zniżkowców, którzy musieli już ponieść bardzo dotkliwe straty... Dlaczegóż cała klika żydowska sprzysięgła się na jego zgubę?... Czyż nie uda mu się wreszcie zmusić ich do złożenia broni?.. Najwięcej gniewało go przypuszczenie, że oprócz Gundermanna znajdowali się inni sprzedawcy, odstępcy od Banku powszechnego, zdrajcy, którzy zachwiali się w wierze i przeszedłszy do obozu nieprzyjacielskiego, śpieszyli zrealizować swoje akcye.
Pewnego dnia pani Karolina, wysłuchawszy pełnych goryczy jego utyskiwań, czuła się w obowiązku wyjawienia mu całej prawdy.
— Czy wiesz, mój drogi, że i ja także sprzedałam?... Wczoraj właśnie sprzedałam ostatnie tysiąc akcyj po kursie dwóch tysięcy siedmiuset franków.
Saccard oniemiał z przerażenia wobec tak ohydnej zdrady.
— Jakto? ty sprzedałaś akcye!... o Boże!...
Pani Karolina, zmartwiona szczerze jego rozpaczą, wzięła go za ręce i ściskając je, przypominała, że oboje z bratem uprzedzali go o tem. Jerzy, dotąd jeszcze bawiący w Rzymie, pisywał do niej wciąż listy pełne śmiertelnej obawy o tę szaloną, niewytłómaczoną zwyżkę, którą wszelkiemi siłami należało powstrzymywać dla uniknięcia zupełnego upadku.
— Otrzymałam wczoraj list, w którym Jerzy nalega usilnie, abym sprzedała wszystko. Musiałam zastosować się do jego woli.
Saccard nie unosił się gniewem, jak zwykle; milczał przygnębiony, co tem większą boleść sprawiało pani Karolinie. Wolałaby ona znieść jego niezadowolenie, aby go módz przekonywać i skłonić do zaniechania tej walki, która ostatecznie krwawą rzezią zakończyć się musiała.
— Posłuchaj mnie, mój drogi — przekładała łagodnie. — Nasze trzy tysiące akcyj przyniosły przeszło siedem i pół miliona franków, nie jest-że to zysk olbrzymi, niespodziewany?... Przyznaję, że cała ta masa pieniędzy przeraża mnie, nie mogę uwierzyć, aby one były rzeczywiście naszą własnością... Ale mniejsza zresztą o naszą korzyść osobistą. Zastanówże się chwilę nad losem tych wszystkich, którzy całe swe mienie złożyli w twe ręce; pomyśl, ile milionów ryzykujesz w zaciekłej tej walce. W jakimże celu podtrzymujesz a nawet podniecasz wciąż szaloną tę zwyżkę? Zewsząd dochodzą mnie wieści, że ostateczna katastrofa zbliża się, że uniknąć jej nie zdołamy... Niepodobna przecież liczyć na to, aby kurs podnosił się do nieskończoności i nie ma się czego wstydzić, jeżeli akcye spadną do rzeczywistej ich wartości, gdyż wtedy dopiero bank oparłby się na niewzruszonych podstawach.
Nie mogąc pohamować się dłużej, Saccard zerwał się z krzesła:
— Ja chcę kursu trzech tysięcy franków... Kupowałem dotąd i nadal kupować będę akcye, chociażbym miał zdechnąć... Tak! niechaj przepadnę, niech wszystko ze mną przepadnie, jeżeli nie doprowadzę do tego, aby akcye stały po trzy tysiące franków!
Po likwidacyi z dnia 15 grudnia, akcye podniosły się na dwa tysiące osiemset, następnie na dwa tysiące dziewięćset franków, a 21 tegoż miesiąca, wpośród wzburzenia rozszalałych tłumów ogłoszono na giełdzie kurs trzech tysięcy franków. Nie było już ani prawdy, ani logiki; pojęcie o wartości spaczyło się, utraciwszy rzeczywiste swoje znaczenie. Obiegały pogłoski, że Gundermann — wbrew zwykłej ostrożności — odważył się na zdumiewające ryzyko: podczas tych kilku miesięcy, gdy podtrzymywał zniżkę, straty jego zwiększały się olbrzymio co dwa tygodnie w miarę wzrastania zwyżki; szeptano nawet pocichu, że on może wyjść z tej walki z pogruchotanemi żebrami. Zapał ogarnął wszystkich, spodziewano się cudu jakiegoś.
W stanowczej tej chwili Saccard stanął u szczytu władzy, stał się wszechwładnym panem i królem, chociaż lękał się upadku i czuł, że grunt z pod nóg mu się usuwa. Gdy powóz jego stawał na ulicy de Londres przed wspaniałym gmachem Banku powszechnego, natychmiast wybiegał kamerdyner i rozkładał dywan ciągnący się od schodów przedsionka przez chodnik aż do rynsztoka. Saccard raczył wysiadać wtedy i tryumfalnie wstępował na schody jak władca, nie dotykający stopą bruku ulicznego.
Przy końcu roku, w dniu likwidacyi grudniowej, wielka sala giełdowa zapełniła się o wpół do pierwszej niezliczonym tłumem ludzi, którzy wrzeszczeli i gestykulowali namiętnie. Już od kilku tygodni zresztą gorączka zapału zwiększała się z dniem każdym, aż do tej chwili walki ostatecznej, w której wśród tłumów rozszalałych czuć było zamęt stanowczego boju, jaki miał stoczyć się wreszcie. Dnia tego mróz był silny, ale jasne promienie zimowego słońca przedzierały się ukośnie przez oszklony dach i rozjaśniały jedną stronę tej nagiej sali o poważnych filarach, o smutnem sklepieniu ozdobionem szarawemi alegorycznemi freskami, które więcej jeszcze zimnem przejmowały. Ze znajdujących się wzdłuż arkad otworów kaloryferów buchał prąd ciepłego powietrza, krzyżujący się z lodowatemi podmuchami, które wdzierały się przez olbrzymie drzwi okratowane, otwierające się wciąż i zamykające za nowowchodzącymi.
Zniżkowiec Moser, blady z obawy i więcej niż kiedykolwiek zaniepokojony, ujrzał nagle w tłumie zwyżkowca Pilleraulta, który ze zwykłą sobie arogancyą stał na długich czaplich nogach.
— Wiesz pan, co wszyscy mówią?
Musiał podnieść głos, gdyż niepodobna było go dosłyszeć wśród wzmagającego się wciąż hałasu rozmów, wśród wrzawy nieustającej, podobnej do huku wód, które wydarłszy się z koryta, zalewają wszystko naokół.
— Wszyscy mówią, że będziemy mieli wojnę w kwietniu.. Wobec nieustannych uzbrojeń nie może się to skończyć się inaczej... Niemcy nie chcą nam zostawić czasu na zastosowanie nowego prawa wojennego, które izba ma postanowić... Zresztą Bismark...
Pillerault wybuchnął głośnym śmiechem.
— Dajże mi pan święty spokój ze swoim Bismarkiem!... Jak mnie tu pan żywym widzisz, rozmawiałem z nim przez parę minut tego lata, gdy bawił w Paryżu... Ani mu się marzy nawet o tem!.. Jeżeli nie jesteś pan zadowolonym jeszcze po takiem powodzeniu naszej wystawy, to nie wiem doprawdy, czego się panu zachciewa! Przecież to jasne jak na dłoni, że cała Europa do nas należy!
Moser rozpaczliwie pokiwał głową i chociaż cisnące się tłumy coraz to nowych przybyszów co chwila przerywały im rozmowę, w kilku słowach wypowiedział swe obawy. Stan rynku jest zanadto świetny... bo świetność to licha, fikcyjna, niezdrowa, podobnie jak tłuszcz ludzi chorobliwie otyłych... Skutkiem powodzenia wystawy nagromadziło się zbyt wiele interesów, zapędzono się za daleko, to też teraz gorączka gry i hazardu przeszła w szał prawdziwy. Nie jestże to szaleństwem, aby akcye Banku powszechnego stały po trzy tysiące franków?
— A! więc o to panu chodzi! — krzyknął Pillerault i przysunąwszy się bliżej do niego, mówił silnie akcentując każde słowo: — Kochany panie, dziś wieczorem dojdziemy do trzech tysięcy sześciuset franków a was wszystkich dyabli wezmą!... Ja wam to przepowiadam!
Zniżkowiec, ulegający zwykle bez oporu każdemu wrażeniu, gwizdnął tylko z miną wyzywającą i zaczął się rozglądać w około, jak gdyby chcąc wyraźnie okazać rzekomy spokój i pewność siebie. Przez chwilę przypatrywał się ciekawie kilku główkom kobiecym, wychylającym się na górze z galeryi i zadziwionych widokiem olbrzymiej tej sali, do której wzbroniono im wstępu. Na tarczach pod filarami wypisane były nazwy miast; kapitele i gzemsy, upstrzone tu i owdzie żółtemi plamami skutkiem zaciekającej wody, wyglądały zdala blado i ponuro.
— Ach! i pan tu także! — zawołał Moser, skinieniem głowy witając Salmona, który spoglądał na niego z właściwym sobie stereotypowym a zagadkowym uśmiechem.
Wreszcie zaniepokojony, mniemając, że uśmiech ten jest potwierdzeniem domysłów Pilleraulta, dodał:
— Ostatecznie, jeżeli pan masz jakiekolwiek pewne wiadomości, to mów je wyraźnie. Co do mnie, rozumuję sobie w bardzo prosty sposób. Trzymam z Gundermannem dlatego, że bądź co bądź Gundermann uosabia w sobie siłę, nieprawdaż? Kto stoi po jego stronie, ten nigdy źle na tem nie wyjdzie.
— Ale — z szyderczym uśmiechem zapytał Pillerault — zkądże pan masz pewność, że Gundermann gra na zniżkę?
Moser spojrzał na niego z niewymownem przerażeniem. Od kilku miesięcy już obiegały na giełdzie pogłoski, że Gundermann uknuł spisek przeciwko Saccardowi, że rozmyślnie podtrzymuje zniżkę akcyj Banku powszechnego, oczekując chwili, w której uda mu się wreszcie go zdławić podczas którejkolwiek likwidacyi miesięcznej i zasypać rynek cały gradem swoich milionów. Wobec rozgorączkowania ogólnego dzień ten egzekucyi zapowiadał się gorąco tembardziej, że wszyscy powtarzali z głęboką wiarą, iż w dniu tym odbędzie się jedna z tych walk zaciętych, w których z szeregu zwyciężonych wszyscy trupem na polu paść muszą. Ale czyż można być pewnym czegokolwiek na tym świecie, który jest stekiem kłamstw i przewrotnych zabiegów? Za lada podmuchem przeciwnego wiatru rzeczy najpewniejsze, z największą stanowczością zapowiadane, stawały się przedmiotem obaw i wątpliwości.
— Zaprzeczasz temu, co jest oczywistem — szepnął Moser. — Co prawda, nie widziałem zleceń... nie mogę więc ręczyć za nic... No, cóż pan powiadasz na to, panie Salmon?... Do licha! zdaje mi się, że Gundermann nas przecież nie zawiedzie!
Zaniepokojony wyrazem twarzy Salmona, który uśmiechał się z przebiegłą i tajemniczą miną, Moser sam nie wiedział co myśleć.
— A! — dodał po chwili, wskazując ręką otyłego mężczyznę, który przechodził właśnie obok nich — gdyby ten człowiek chciał wypowiedzieć swe zdanie, nie byłbym w kłopocie... On przynajmniej zapatruje się trzeźwo.
Był to znakomity Amadieu, któremu dotąd jeszcze pozostała sława, jaką był pozyskał dzięki operacyom akcyami kopalni Selsis — owemi akcyami, które przez upór bezmyślny jedynie, nic nie przewidując ani obliczając, na los szczęścia kupił po piętnaście franków, a na których sprzedawszy je po niejakim czasie zarobił około piętnastu milionów franków. Niepospolite jego zdolności finansowe wzbudzały ogólne uwielbienie; tłum cały ciągnął za nim, starając się podchwycić najmniejsze jego słówko i grać stosownie do otrzymanej wskazówki.
— Ba! — wykrzyknął Pillerault, wierny swej teoryi grania bez namysłu i wszelkiej kombinacyi — najlepiej wychodzą ci, którzy idą za pierwszym popędem i grają na los szczęścia... Wszystko zależy od ślepego trafu. Jedni mają szczęście a drudzy go nie mają, a zatem po cóż się namyślać i obliczać szanse?... Co do mnie, ile razy się zastanawiałem, tyle razy zrobiłem głupstwo... Słuchajcie, dopóki będę widział przed sobą tego pana, stojącego z miną śmiałka, który chce wszystko dla siebie zagarnąć, dopóty będę kupował!
To mówiąc, wskazywał ręką Saccarda, który wszedłszy przed chwilą, zajął zwykłe swoje miejsce po lewej stronie sali pod filarem pierwszej arkady. Podobnie jak wszyscy kierownicy znaczniejszych instytucyj, miał on na giełdzie stałe miejsce, gdzie urzędnicy i klienci mogli go napewno znaleźć w dni posiedzeń. Gundermann tylko nie przekraczał nigdy progu wielkiej tej sali, nie posyłał tam nawet nigdy stałego reprezentanta, a jednak wpływ jego przebijał się na każdym kroku; jak nieobecny lecz potężny władca, królował on tu przez niezliczony zastęp remisyerów i agentów przynoszących jego zlecenia, oraz przez tak olbrzymią ilość uwierzytelnień, iż można było przypuszczać, że każdy z obecnych w tajemnicy zaprzedał mu swe usługi. Przeciw tym to niepochwytnym a czynnie działającym zastępom, Saccard otwarcie, z odkrytą przyłbicą występował do boju. Tuż koło jego miejsca, za filarem znajdowała się ławka, on jednak nigdy nie siadał i przez cały dwugodzinny przeciąg trwania posiedzeń stał ciągle, nie znając zmęczenia. Niekiedy tylko przez zapomnienie opierał się łokciem o kamienny filar, który z powodu ustawicznego ocierania się o niego zczerniały był i jakby wytarty na wysokość wzrostu człowieka. Charakterystycznie w istocie odbijał od nagich ścian sali ten pas brudu na drzwiach, murach, na schodach i w sali, czarna ta smuga utworzona z potu wielu pokoleń graczy i złodziei. Wpośród tych murów brudnym pasem objętych, Saccard wytwornie jak wszyscy giełdowcy ubrany, w śnieżnej białości koszuli i w surducie z cienkiego sukna, stał z uprzejmym i pogodnym wyrazem twarzy człowieka, nieznającego trosk żadnych ani kłopotów.
— Czy wiesz pan — odezwał się Moser przyciszonym głosem — że krąży pogłoska, jakoby on podtrzymywał zwyżkę za pomocą olbrzymich zakupów? Jeżeli to prawda, że Bank powszechny gra na własne akcye, to niezadługo runie ze szczętem.
Pillerault żywo temu zaprzeczył.
— Jeszcze jedna plotka!... Albo to można zaręczyć za to, kto sprzedaje a kto kupuje?... Przychodzi on tu dla klientów swojego domu, co jest naturalnem, a zarazem przychodzi i dla siebie, bo przecież grać musi.
Moser nie obstawał dłużej przy swojem zdaniu. Żaden z giełdowców nie ośmielał się wtedy jeszcze wydawać jakiegokolwiek stanowczego sądu o walce prowadzonej przez Saccarda, ani o kupnach, jakie czynił na rachunek towarzystwa pod osłoną urzędników dyrekcyi, oraz Sabatiniego, Jantrou i innych podstawionych przez siebie osób. Żadnych dowodów pozytywnych nie było, krążyły tylko głuche pogłoski, które szeptano sobie do ucha a które odwoływane nieustannie, znów się podnosiły. Z początku podtrzymywał on tylko kursy z największą ostrożnością, odprzedając o ile możności najprędzej, aby nie unieruchamiać kapitałów i nie zapychać kas akcyami. Wciągnięty jednak w wir walki, przewidywał, że dnia tego musi poczynić większe niż kiedykolwiek zakupy, jeżeli chce zostać panem położenia. Wydawszy odnośne rozporządzenie, silił się przybrać pogodny, spokojny wyraz twarzy, pomimo niepewności ostatecznych rezultatów i obawy, jakiej doznawał, zapuszczając się coraz dalej w tę drogę, tyloma niebezpieczeństwy najeżoną.
Nagle Moser, który przez cały ten czas kręcił się już poza plecami sławnego Amadieu, prowadząc ożywioną naradę z jakimś chudym jegomością, powrócił i zawołał z widocznem wzburzeniem.
— Wiecie, co słyszałem na własne uszy?... Oto że Gundermann wydał zlecenia sprzedaży na sumę przeszło dziesięciu milionów franków... Oho! teraz i ja będę sprzedawał... sprzedam wszystko aż do ostatniej koszuli.
— Dziesięć milionów!... do kroćset! — mruknął Pillerault tonem zdradzającym niepokój. — Ależ to rzeź prawdziwa!
I wpośród ogłuszającej, z każdą chwilą wzrastającej wrzawy, którą tworzyły tysiące pojedynczych rozmów, nie mówiono o niczem więcej tylko o barbarzyńskim pojedynku Gundermanna z Saccardem. Niepodobna było rozróżnić wyrazów, ale wieść ta roznosiła się szeroko, hucząc coraz groźniej. Podziwiano spokojny upór i systematyczność, z jaką jeden przeciwnik sprzedawał a zarazem unoszono się nad gorączkowym zapałem, z jakim drugi niezmordowanie kupował. Sprzeczne wiadomości, które z początku obiegały w cichych szeptach, grzmiały teraz głosami trąby. Jedni krzyczeli z całych sił, chcąc, aby ich wśród tego zgiełku słyszano; inni zaś z miną tajemniczą pochylali się do ucha swoich słuchaczów, mówiąc bardzo cicho wtedy nawet, gdy nic do powiedzenia nie mieli.
— A jednak ja stoję wytrwale przy zwyżce! — oświadczył uspokojony już Pillerault. — Słońce zbyt jasno przyświeca, akcye pójdą jeszcze w górę.
— Spadną na łeb na szyję — jęknął Moser, uparcie obstając przy swojem. — Burza nam grozi, miałem dziś w nocy bardzo przykre przeczucie.
Ale Salmon, który słowa me mówiąc przysłuchiwał się ich rozmowie, uśmiechnął się tak szyderczo, że obaj, nie wiedząc co myśleć, nader przykrego doznali wrażenia. Czyżby nieodgadniony ten człowiek, tak silny i zawsze tajemnicą się osłaniający, wynalazł trzeci sposób spekulacyi, bez angażowania się ani na zwyżkę, ani na zniżkę?
Stojąc wciąż przy filarze, Saccard widział, że koło niego gromadzi się coraz liczniejszy zastęp klientów i pochlebców. Co chwila ktoś wyciągał ku niemu rękę, on zaś witał wszystkich z jednakową swobodą, uściskiem dłoni zapewniając ich o zwycięztwie. Niektórzy przybiegali, zamieniali z nim kilka słów i odchodzili radością przejęci; inni znów pozostawali tutaj, nie chcąc go odstąpić i szczycąc się tem, że do jego stronnictwa należą. Niejednokrotnie Saccard rozmawiał uprzejmie z ludźmi, których nazwiska nawet nie pamiętał. I tak: nie mógł przypomnieć sobie Maugendre’a, dopóki kapitan Chave nie wymienił jego nazwiska. Kapitan, pogodziwszy się ze szwagrem, namawiał go do sprzedaży, lecz wszelkie jego usiłowania spełzły na niczem, gdyż uścisk dłoni dyrektora rozniecił w sercu Maugendre’a nowy zapał i bezgraniczne nadzieje. Następnie zbliżył się z prośbą o radę fabrykant Sédille, należący do członków zarządu. Jego dom handlowy był zachwiany, majątek cały zależał tak dalece od powodzenia banku, że przypuszczalna zniżka groziła mu bankructwem. To też zakłopotany, namiętnością spekulacji trawiony, a nadto niespokojny o syna swego Gustawa, który niewiele korzystał w kantorze Mazauda, chciał się upewnić i nabrać odwagi. Saccard poklepał go po ramieniu, pragnąc go natchnąć nową wiarą i zapałem. Następnie przed oczyma jego przesuwać się zaczęły coraz to inne postacie: bankier Kolb, który oddawna wprawdzie zrealizował był wszystkie zyski, a jednak zostawił sobie pewien udział na los szczęścia; margrabia de Bohain, który z wyniosłą wielkopańską obojętnością udawał, że bywa na giełdzie jedynie przez ciekawość i dla zabicia czasu; wreszcie Huret, który nie chcąc żywić urazy i rozumiejąc korzyść, jaką mu przynieść mogła przyjaźń dyrektora, dopóki bank nie runął jeszcze, przyszedł w celu przekonania się, czy nie możnaby zarobić cokolwiek. Ale gdy Daigremont się zjawił, wszyscy rozstąpili się z uszanowaniem. Szeptano po cichu uwagi nad uprzejmością, z jaką potężny minister zwracał się do Saccarda, traktując go poufale jak przyjaciela swego i kolegę. Twarze zwyżkowców zajaśniały radością na ten widok; Daigremont uchodził bowiem za człowieka zręcznego, który wyszedłby niezawodnie z walącego się domu za pierwszem silniejszem wstrząśnięciem a zachowanie się jego stanowiło niejako pewny dowód, że podstawy Banku powszechnego nie chwieją się jeszcze. Wreszcie dokoła kręciło się mnóstwo innych osób, które spojrzeniem tylko zasięgały rady Saccarda; byli to jego agenci lub też urzędnicy, zobowiązani do dawania zleceń a zarazem kupujący także na własny rachunek, gdyż namiętność gry jak zaraza, dziesiątkowała cały personel banku. Wszyscy stali wciąż na czatach, podsłuchiwali nieustannie podedrzwiami, uganiali się za wiadomościami. Sabatini przeszedł tędy dwa razy, udając, że nie dostrzega nawet swego zwierzchnika. Jantrou stał o kilka kroków dalej nie ruszając się z miejsca, zatopiony w czytaniu depesz z giełd zagranicznych, wywieszonych w szafkach okratowanych. Remisyer Massias, biegający wciąż po sali, kiwnięciem głowy tylko dał znak jakiś: zapewne odpowiedź lub też zawiadomienie o pomyślnem spełnieniu danego sobie zlecenia. A w miarę zbliżania się godziny otwarcia urzędowych czynności, ruch i gwar wśród tłumów wzmagał się gorączkowo, przypominając wstrząśnienie fal wzburzonych lub też huk bałwanów podczas morskiego przypływu.
W „koszu“ Mazaud i Jacoby, wyszedłszy z gabinetu agentów giełdowych, stanęli tuż obok siebie w iście wzorowej koleżeńskiej zgodzie, jakkolwiek doskonale zdawali sobie sprawę, że występują jako przeciwnicy w tej walce śmiertelnej, która, tocząc się od tylu tygodni, mogła jednego z nich do ruiny doprowadzić. Mazaud, niski, szczupły, przystojny młodzieniec, odznaczał się żywem, wesołem usposobieniem, w którem przebijało się dotychczasowe jego szczęście, gdyż w trzydziestym drugim roku życia po śmierci bogatego wuja został spadkobiercą i właścicielem kantoru meklerskiego. Jacoby, niegdyś prokurent, teraz zaś dzięki komandytowaniu przez klientów mekler z mocy starszeństwa, miał ogromny brzuch, ciężki chód i chociaż łysy i szpakowaty, czerstwo jeszcze wyglądał w sześćdziesięciu latach. Na płaskiej, pucołowatej jego twarzy malowało się zadowolenie z siebie samego. Obaj, trzymając karnety w rękach, rozmawiali o pogodzie, jak gdyby w tych kilkunastu ćwiartkach papieru nie zawierały się miliony, któremi mieli godzić w siebie podczas śmiertelnej tej walki zaofiarowania i zapotrzebowania.
— Ależ siarczysty mróz, nieprawdaż?
— Wyobraź pan sobie, że ja przyszedłem piechotą, tak dziś ślicznie na dworze!
Gdy przybyli do kosza przed wielką okrągłą czarę, niezarzuconą jeszcze bezużytecznemi papierami i zużytemi cedułami, stanęli tu chwilę i oparłszy się o okalającą to miejsce poręcz, prowadzili dalej przerywaną rozmowę o rzeczach banalnych, rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia dokoła.
Przestrzeń w formie krzyża, zamknięta żelaznemi kratami i mająca kształt czteroramiennej gwiazdy jest siedliskiem kosza, dokąd publiczności wchodzić nie wolno. Pomiędzy temi ramionami z jednej strony znajduje się przedział, w którym mieszczą się agenci gotówkowi, a tym przewodniczą trzej taksatorowie, siedzący na wysokich krzesłach i pochyleni nad olbrzymiemi rejestrami. Po przeciwnej stronie mieści się drugi przedział — z powodu swego kształtu zapewne — nazwany „gitarą“ a zawsze otwarty, dzięki czemu spekulanci i urzędnicy z kantorów mogą porozumiewać się wprost z agentami. W załomie utworzonym przez dwa tylne ramiona gwiazdy mieścił się rynek rent francuzkich, gdzie — podobnie jak w przedziale gotówkowym — każdy agent miał swego przedstawiciela w osobie specyalnego prokurenta, posiadającego odróżniające go od innych karnety. Zebrani dokoła kosza agenci wymiany oddani gorączce spekulacyi, zajmują się jedynie tranzakcyami na dostawę.
Mazaud, spostrzegłszy w lewym oddziale pełnomocnika swego Berthiera dającego mu znaki, podszedł ku niemu i półgłosem zamienił z nim słów kilka; pełnomocnicy bowiem nie mają prawa wchodzić poza kraty i obowiązani są trzymać się w przepisanej odległości od czerwonej aksamitnej poręczy, której profanom dotykać nie wolno. Codzień regularnie Mazaud przychodził na giełdę z Berthierem, oraz z dwoma innymi urzędnikami: jednym z oddziału gotówki, drugim z oddziału rent. Najczęściej przyłączał się do nich jeszcze likwidator domu i osobny urzędnik od telegramów. Ostatni ten urząd spełniał zawsze Flory, z twarzą pokrytą coraz to gęściejszą brodą, z poza której widniały tylko błyszczące, czule spoglądające oczy. Od czasu owej pierwszej wygranej dziesięciu tysięcy franków po bitwie pod Sadową, Flory, podniecany wymaganiami panny Chuchu, która stawała się coraz kapryśniejszą i rozrzutniejszą, zaczął grać zapamiętale na własny rachunek, ale bez żadnych obliczeń, idąc ze ślepą wiarą za instynktem Saccarda. Zlecenia, o których wiedział, telegramy, które przez jego ręce przechodziły, były mu wystarczającą wskazówką. Wybiegłszy teraz z rękoma pełnemi depesz z biura telegraficznego, znajdującego się na pierwszem piętrze, zawezwał przez woźnego Mazauda, który natychmiast przerwał rozmowę z Berthierem i podszedł do „gitary“.
— Proszę pana, czy trzeba dziś jeszcze pootwierać je i rozklasyfikować?
— Naturalnie, skoro nadchodzi ich taka masa. Cóż to pan trzymasz w ręku?
— Po większej części same zlecenia kupna akcyj Banku powszechnego.
Z widocznem zadowoleniem agent wprawną ręką przerzucał depesze. Zaangażowawszy się na duże sumy z Saccardem, który oddawna miał u niego znaczny report, tego dnia jeszcze otrzymawszy od niego olbrzymie zlecenia kupna, stał się on głównym agentem Banku powszechnego. I chociaż dotąd nie miał wielkich obaw, uspokajało go jednak wytrwałe korzystne uprzedzenie publiczności, oraz uparte zakupy pomimo nadmiernie wysokich kursów. Pomiędzy podpisami na telegramach uwagę jego zwróciło nazwisko Fayeux, poborcy z Vendôme: musiał on widocznie wytworzyć sobie nader liczną klientelę drobnych nabywców w sferze dzierżawców, starych dewotek i księży, gdyż co tydzień prawie przysyłał tu depeszę za depeszą.
— Oddaj pan to do gotówki — oświadczył wreszcie Mazaud. — Mam nadzieję, że nie będziesz pan czekał, aż ci przyniosą depesze, ale pozostaniesz na górze, aby je osobiście odebrać.
Flory pobiegł do przedziału gotówki i oparłszy się o poręcz krzyknął z całych sił:
— Mazaud! Mazaud!
W odpowiedzi na to wezwanie zbliżył się Gustaw Sédille; na giełdzie bowiem urzędnicy tracą swoje nazwiska i występują w imieniu osób, których są przedstawicielami. Flory także nazywał się tu Mazaud. Porzuciwszy już od dwóch lat zajęcie w kantorze, Gustaw wstąpił doń teraz na nowo w nadziei, że tym sposobem uda mu się skłonić ojca do zapłacenia jego długów. Nadto z powodu nieobecności głównego prokurenta zlecono mu dziś gotówkę, co go bardzo bawiło. Przez chwilę obaj z Florym szeptali coś sobie do ucha i umówili się wreszcie, aby po ostatnim kursie dopiero kupować dla poborcy Fayeux, tymczasem zaś — korzystając z jego zleceń — kupować i sprzedawać w imieniu zwykłej podstawionej osoby i tym sposobem zagarnąć dla siebie różnicę, gdyż zwyżka stawała się pewną.
Mazaud tymczasem powrócił do kosza. Na każdym kroku zatrzymywali go woźni, podając mu notatki lub zlecenia nagryzmolone ołówkiem przez różnych klientów, którzy sami nie mogli się zbliżyć. Dla łatwiejszego rozpoznania, każdy agent miał karty innego koloru: czerwone, żółte, zielone lub niebieskie. Mazaud miał karty zielone — koloru nadziei. Z każdą chwilą w rękach jego nagromadzało się coraz więcej małych zielonych ćwiartek, które podawali mu woźni, odbierając je przez balustradę od urzędników i spekulantów, zawczasu dla zyskania na czasie zaopatrzonych w podobne karteczki. Zatrzymawszy się znowu koło aksamitnej poręczy, spotkał tu Jacoby’ego, który trzymał w ręku zwiększającą się także co chwila paczkę zleceń krwisto czerwonego koloru: były to bezwątpienia zlecenia Gundermanna i jego stronników. Wszyscy bowiem wiedzieli, że w strasznej a niechybnie oczekiwanej walce, Jacoby był agentem zniżkowców, głównym wykonawcą szczególnych poruczeń banków żydowskich. Rozmawiał on teraz z innym agentem, którym był szwagier jego Delarocque, otyły, rudy i łysy mężczyzna, żonaty z żydówką, posiadający rozgałęzione stosunki we wszystkich klubach. Wiedziano, że wykonywał on zlecenia Daigremonta, który ostatniemi czasy poróżnił się z Jacobym, tak samo jak poprzednio poróżnił się był z Mazaudem. Opowiadając szwagrowi skandaliczną jakąś ploteczkę, Delarocque gestykulował gwałtownie, wymachując karnetem wypchanym kartkami błękitnemi — koloru wiosennego nieba.
— Pan Massias prosi pana — rzekł woźny, podchodząc do Mazauda.
Agent natychmiast powrócił do brzegu okratowanej przestrzeni. Remisyer, pozostający całkowicie na żołdzie Banku powszechnego, przynosił mu nowe wiadomości z kulisy, która pomimo dokuczliwego mrozu funkcyonowała już pod kolumnami. Niektórzy spekulanci ryzykowali jednak i od czasu do czasu wbiegali do sali, aby się ogrzać; kulisyerzy zaś otuleni w ciepłe paltoty, z podniesionemu kołnierzami futrzanemi stali, jak zwykle, pod zegarem i skupiwszy się razem krzyczeli, sprzeczali się, wymachiwali rękoma z takim zapałem, że zimno nie dawało im się we znaki. Jednym z najczynniejszych w tem gronie był Nathansohn, który obecnie był już na drodze do zrobienia majątku. Szczęście sprzyjać mu zaczęło od chwili, jak porzuciwszy posadę drobnego oficyalisty w Crédit Mobilier, powziął myśl otwarcia kantoru na własną rękę.
Massias pośpiesznie wytłomaczył Mazaudowi, że ponieważ kursy mogłyby się zachwiać z powodu wielkiej ilości walorów, jakiemi zniżkowcy zarzucają rynek, przeto Saccard powziął postanowienie operowania w kulisie, aby tym sposobem wywrzeć wpływ na pierwszy urzędowy kurs kosza. Poprzedniego dnia akcye Banku powszechnego doszły już do trzech tysięcy trzydziestu franków, on zaś dał Nathansohnowi zlecenie kupienia stu akcyj, które inny kulisyer miał zaofiarować po kursie trzech tysięcy trzydziestu pięciu franków. Było to pięć franków zwyżki.
— Dobrze, kurs ten dojdzie do nas — rzekł Mazaud.
To powiedziawszy, powrócił do grupy agentów, z pośród których żadnego już nie brakło. Było ich około sześćdziesięciu; wbrew ustawie, teraz już — nie czekając dzwonka — dokonywali oni między sobą tranzakcye po przeciętnym kursie. Zlecenia dane po kursie oznaczonym zawczasu nie wywierają żadnego wpływu na rynek, bo kursu tego czekać należy; tymczasem zaś tranzakcye po kursie przeciętnym, wykonanie których powierza się instynktowi agenta, wytwarzają w rzeczywistości same przez się ciągłe wahanie się kursów, konieczne na wszystkich giełdach. Dobry agent powinien być uosobieniem przebiegłości i jasnowidzenia, powinien posiadać pewną żywość umysłu i zwinność ruchów, gdyż powodzenie zależy częstokroć od szybkości działania. Nie dosyć na tem, powinien on mieć zdrowe płuca i donośny głos, podtrzymywać przyjazne stosunki z wielkiemi bankami, oraz zbierać skrzętnie wszelkie wiadomości, zwłaszcza telegraficzne z giełd francuzkich i zagranicznych.
Gdy zegar wybił pierwszą, głośny dźwięk dzwonka przebiegł nad kołyszącą się gwałtownie falą głów a ostatnie jego drgania nie ucichły jeszcze, gdy Jacoby, oparłszy się o aksamitną poręcz, wrzasnął z całych sił:
— Mam do sprzedania Powszechne!... Mam do sprzedania Powszechne!
Nie oznaczał ceny, oczekując zażądania akcyj. Sześćdziesięciu agentów zbliżyło się i kołem otoczyło kosz, gdzie kilka wrzuconych już kartek tworzyło jakby jaskrawe, różnobarwne plamy. Stali oni naprzeciw siebie, mierząc się wzajemnie oczyma, próbując swych sił, jak przeciwnicy przed rozpoczęciem pojedynku, wyczekując z niepokojem ustanowienia pierwszego kursu.
— Mam do sprzedania Powszechne! — grzmiał wciąż głos Jacoby’ego. — Mam do sprzedania Powszechne!
— Po jakim kursie? — zapytał Mazaud głosem cienkim, lecz tak przenikliwym, ze przenosił głos kolegi, podobnie jak dźwięki fletu uwydatniają się wyraźnie przy akompaniamencie wiolonczeli.
Delarocque zaproponował kurs z dnia poprzedniego:
— Po 3,030 ja biorę Powszechne!
Natychmiast jednak inny agent podniósł kurs.
— Po 3,035, dawajcie Powszechne!
Był to kurs kulisy, która przybywała w celu zapobieżenia arbitrażowi, jaki Delarocque miał przygotować: kupno w koszu i natychmiastowa sprzedaż w kulisie dla ściągnięcia dla siebie owych pięciu franków zwyżki. To też Mazaud zdecydował się bezzwłocznie, pewien, że uzyska pochwałę Saccarda.
— Ja biorę po 3,040! — zawołał. — Proszę dawać Powszechne po 3,040!
— Ile? — zapytał Jacoby.
— Trzysta.
Każdy z nich zapisał w oznaczonym wierszu na swoim karnecie i tranzakcya była zawartą; pierwszy kurs został ustanowiony ze zwyżką dziesięciu franków po nad kurs z dnia poprzedniego. Mazaud usunął się, aby podać cyfrę temu z taksatorów, który w swojej cedule miał Powszechne. Wtedy podczas następnych dwudziestu minut szalała istna powódź: kurs innych walorów ustanowił się również, całe masy interesów przyniesione przez agentów, zawierały się bez wielkich zmian. A jednak taksatorzy wysoko umieszczeni, wzięci we dwa ognie — pomiędzy koszem, gdzie panował zgiełk, a gotówką równie gorączkowo operującą — z wielkim trudem zaledwie zdołali wciągnąć wszystkie nowe taksy, jakie im podawali agenci i komisanci. W tyle za nimi reszta huczała i krzyczała. Od chwili otwarcia giełdy nie był to już jednostajny wrzask tłumu, przypominający ryk morskich bałwanów, bo ponad ten ogłuszający gwar wybiegały teraz niezgodne krzyki zaofiarowania i zapotrzebowania — pisk charakterystyczny, zrywający się i ucichający chwilami, a potem podnoszący się znów nierównym, rozdzierającym uszy dźwiękiem, który przypominał krzyki ptaków drapieżnych podczas burzy.
Saccard uśmiechał się ciągle, stojąc przy swoim filarze. Orszak jego powiększył się jeszcze: dziesięciofrankowa zwyżka akcyj Banku powszechnego wywarła tem większe wrażenie na giełdzie, że oddawna przepowiadano, iż w dniu likwidacyi nastąpi katastrofa. Huret i Sédille podeszli ku niemu, potem znów zbliżył się Kolb, wyrażając głośno udany żal, że przez nadmierną ostrożność sprzedał swoje akcye wtedy, gdy stały przy kursie 2,500 franków. Daigremont tymczasem przechadzał się pod rękę z margrabią de Bohain i z miną obojętną opowiadał wesoło, jaką porażkę poniosła jego stadnina na wyścigach jesiennych. Najwięcej ze wszystkich tryumfował Maugendre, zawzięcie kłócąc się z kapitanem Chave, który — wierny pesymistycznym swym poglądom — dowodził, że należy czekać końca. Taż sama scena odbywała się w innem miejscu pomiędzy chełpliwym Pilleraultem a rozpaczliwie smutnym Moserem; pierwszy radował się niewymownie z szalonej zwyżki, drugi gniewnie zaciskał pięście, dowodząc, że „uparta, idyotyczna zwyżka jest jak wściekłe zwierzę, które ostatecznie trzeba powalić na ziemię“.
Godzina cała upłynęła; kursy trzymały się prawie bezzmiennie; w koszu prowadzono dalej interesy, mniej jednak żywo w miarę nadchodzących nowych zleceń i depesz. W środku trwania każdej giełdy następowało zazwyczaj pewnego rodzaju zwolnienie, uspokojenie w tranzakcyach bieżących, oczekiwano bowiem stanowczej walki ostatniego kursu. Co chwila jednak słyszeć się dawał tubalny głos Jacoby’ego, oraz piskliwy ton Mazauda, obu zaangażowanych w operacye z premią: „Daję Powszechne po 3,040, z premią 15... — Biorę Powszechne po 3,040, z premią 10... — Ile?... — Dwadzieścia pięć... proszę podać“. Mazaud uskuteczniał zapewne zlecenia dane przez Fayeux; niejednokrotnie bowiem prowincyonalni spekulanci — chcąc ograniczyć straty — kupują i sprzedają z premią, zanim się odważą na stanowczą operacyę. Nagle podniosło się mnóstwo głosów, obwieszczających niespodzianą wiadomość: Powszechne spadły o pięć franków! Obniżając się raz po raz o dziesięć i o piętnaście franków, akcye spadły na 3,025.
W tejże chwili Jantrou, który zniknął był z sali, ukazawszy się znowu, szepnął Saccardowi, że baronowa Sandorff czeka w karecie na ulicy Brognart i zasięga jego rady, czy powinna sprzedać swoje akcye. Pytanie to zadane w chwili, gdy kursy chwiać się zaczęły, rozdrażniło niewymownie Saccarda. W oczach stanął mu nagle sztywny ów stangret siedzący nieruchomo na koźle, oraz baronowa przeglądająca w karecie karnecik za spuszczonemi firankami. Odpowiedział więc gniewnie:
— Powiedz jej pan, niech mi nie zawraca głowy! Jeżeli sprzeda akcye, to ją własnemi rękoma uduszę!
Gdy rozeszła się wieść o piętnastu frankach zniżki, Massias nadbiegł — jakby na dźwięk pobudki bojowej — czując dobrze, że będzie potrzebnym. Istotnie Saccard, który przygotował był środek na podniesienie ostatniego kursu a mianowicie depeszę, którą miano wysłać z giełdy lyońskiej, gdzie zwyżka była pewną, zaczynał już niepokoić się, gdyż w razie opóźnienia depeszy niespodziewany ten spadek o piętnaście franków mógł wywołać groźną katastrofę.
Massias nie zatrzymał się wprost przed Saccardem, ale przechodząc, niby przypadkowo trącił go łokciem i otrzymał rzucone szeptem zwięzłe polecenie:
— Prędko do Nathansohna!... czterysta, pięćset, ile będzie potrzeba!
Stało się to tak szybko, że tylko Pillerault i Moser zdołali coś zauważyć i natychmiast pobiegli za Massiasem w nadziei dowiedzenia się czegokolwiek od niego. Massias stał się bardzo wpływową osobistością, odkąd pozostawał na żołdzie Banku powszechnego, to też zewsząd zarzucano go pytaniami a nawet usiłowano wyczytać przez ramię zlecenia, jakie otrzymywał. On zaś miewając doskonałe zarobki, niejednokrotnie sam dziwił się temu z poczciwym uśmiechem człowieka, z którym fortuna obchodziła się dotąd po macoszemu. Zapytany odpowiadał, że to psie życie na giełdzie jest wcale znośnem, chociaż dawniej dowodził, że trzeba być żydem, aby dojść do czegoś.
W kulisie — w mroźnem powietrzu przedsionka którego blade popołudniowe słońce wcale nie ogrzewało — akcye Banku powszechnego spadały z mniejszą szybkością niż w koszu. Uprzedzony przez swoich faktorów, Nathansohn ściągnął arbitraż, o jaki w początku giełdy napróżno kusił się Delarocque: kupił w sali po 3,025 i natychmiast sprzedał pod filarami po 3,035, dzięki czemu w ciągu niespełna trzech minut zarobił sześćdziesiąt tysięcy franków. Skutkiem równowagi zachodzącej zawsze pomiędzy giełdą prawną a tolerowaną, kursy podskoczyły znów w koszu na 3,030. Mnóstwo pośredników, którzy łokciami torowali sobie drogę wśród tłumów, utrzymywało ciągłą komunikacyę pomiędzy salą a przedsionkiem. Jednakże i w kulisie kurs chwiać się już zaczynał, gdy zlecenie przyniesione Nathansohnowi przez Massiasa utrzymało go przy 3,035, a następnie podniosło nawet do 3,040; zwyżka w kulisie odbiła się przy koszu i akcye odzyskały kurs pierwotny. Ale utrzymanie go trudną było rzeczą, stawało się bowiem widocznem, że Jacoby i inni agenci, operujący na rachunek zniżkowców, starają się zręczną taktyką zachować wielkie ilości do sprzedaży na koniec giełdy — a to w celu uciśnienia rynku i sprowadzenia katastrofy w chaosie, panującym zawsze podczas ostatniej półgodziny. Saccard rozumiał tak dalece, iż zguba jego jest nieuniknioną, że dał umówiony znak Sabatiniemu, który, stojąc o kilka kroków opodal, spokojnie palił papierosa z omdlewającą miną człowieka, zepsutego powodzeniem u kobiet. Natychmiast też Sabatini zwinny jak wąż, wślizgnął się do gitary, gdzie pilnie nadstawiając ucha, nie przestawał posyłać Mazaudowi zleceń na zielonych karteczkach, w które zaopatrzył się był zawczasu. Pomimo wszystkich tych zabiegów, atak był tak silny, że akcye Banku powszechnego spadły znowu o pięć franków.
Zegar wybił trzy kwadranse; kwadrans czasu pozostawał zaledwie do chwili, w której dźwięk dzwonka zwiastował zamknięcie czynności. W tej to ostatniej chwili, gdy tłum cały kręcił się, wił, wrzeszczał i krzyczał jakby piekielnym bólem miotany, gdy w koszu rozlegały się dzikie krzyki podobne do uderzeń młotami w pęknięty kocioł, stało się wreszcie to, na co Saccard oczekiwał z takim niepokojem.
Mały Flory, który od rozpoczęcia giełdy przybiegał co dziesięć minut z biura telegraficznego z rękami pełnemi depesz, ukazał się jeszcze raz, łokciami torując sobie drogę wśród tłumu. Idąc, czytał on telegram, z którego treści był widocznie bardzo zadowolonym.
— Mazaud! Mazaud! — ozwał się głos jakiś.
Flory obejrzał się natychmiast, jak gdyby usłyszawszy własne swoje nazwisko. Był to Jantrou, który pragnął także dowiedzieć się czegokolwiek. Kantorowicz odsunął go jednak i pędził dalej, przejęty radością, że akcye Banku powszechnego znowu się podniosą: telegram donosił bowiem o znacznej zwyżce na giełdzie lyońskiej i o bardzo licznych zakupach, co niewątpliwie odbić się musi i na giełdzie paryzkiej. Istotnie nadchodziły już inne depesze, wielu agentów otrzymało zlecenia kupna. Rezultat był świetny i natychmiastowy.
— Po 3,040 biorę Powszechne! — piskliwym głosem powtarzał Mazaud.
Delarocque, zarzucony żądaniami, podniósł kurs o pięć franków.
— Po 3,045, ja biorę...
— Daję po 3,045! — ryczał Jacoby — Dwieście po 3,045...
— Biorę!
Wówczas Mazaud sam podniósł kurs.
— Ja biorę po 3,050!
— Ile?
— Pięćset... proszę dawać!
Straszliwy zgiełk, któremu towarzyszyło iście konwulsyjne rzucanie się i wymachiwanie rękoma, dochodził do takiego stopnia, że agenci nie mogli słyszeć się wzajemnie. Zacietrzewieni, zapaleni do gry musieli oni porozumiewać się na migi, bo ochrypłe basowe głosy jednych były bezskuteczne, a piskliwych tonów drugich zupełnie już słychać nie było. Widać był naokół szeroko poroztwierane usta, z których dźwięk żaden nie wychodził, musiano też uciec się do wymowy ruchów: ruch od siebie oznaczał zaofiarowanie, ruch do siebie — zapotrzebowanie, palce podniesione w górę wskazywały ilości, skinienie głowy mówiło: tak lub też nie. Ruchy te były zrozumiałemi dla wtajemniczonych jedynie, zdawało się, że szał jakiś ogarnął tłum ten cały. W górze wychylały się z galeryi biura telegraficznego twarze kobiece osłupiałe, przerażone niezwykłym tym widokiem. W przedziale renty wrzała bójka zacięta, która skupiła w samym środku liczne zastępy, podczas gdy publiczność przesuwająca się tem właśnie miejscem, pięściami torowała sobie drogę, zmieniając co chwila układ grup, które rozbijały się i zbijały na nowo w nieustannem falowaniu. Pomiędzy działem gotówkowym a koszem, ponad szalejącą burzą, nie było już nikogo prócz trzech notujących, którzy, siedząc na wysokich krzesłach, wyglądali jak rozbitki szukający ocalenia na cyplu skały, a na tem tle ponurem widniały tylko, jak trzy białe plamy, trzy leżące przed nimi olbrzymie księgi, które popychano nieustannie to na lewo, to znów na prawo z powodu gwałtownego nawału zmienianych co chwila kursów. W oddziale gotówkowym szczególniej największy panował zamęt: niepodobna było odróżnić tu pojedynczych twarzy, widać było tylko mnóstwo głów z nastroszonemi czuprynami, stanowiących jedną zwartą ciemną masę, którą rozjaśniały tu i owdzie karteczki karnetów i notatników, podnoszone wciąż do góry i latające w powietrzu. W koszu zaś dokoła czary, zapełnionej już niezliczoną ilością różnokolorowych kartek, widniały szpakowate czupryny, łyse głowy, blade twarze, ręce wyciągnięte gorączkowo, słowem rozróżnić tu można było mimikę ciał rzucających się wciąż ku środkowi, ku pustej przestrzeni, jak gdyby ludzie stojący po obu stronach pożreć się chcieli nawzajem i tylko dzieląca baryera powstrzymywała ich od tego. Rozgorączkowanie to ogarnęło wreszcie i publiczność: w sali wszyscy tłoczyli się i popychali niby olbrzymie stado wpuszczone bez pasterza w bardzo wąski korytarz, a ponad matową czarnością tużurków połyskiwały tylko jedwabne cylindry w zamglonem świetle przedzierającem się przez oszklony dach.
Nagle wpośród krzyków i wrzasków tłumu rozległ się donośny głos dzwonu. W mgnieniu oka wszystko się uspokoiło: wyciągnięte ręce opadły; głosy ucichły w koszu, w przedziale rent i gotówkowym; wpośród publiczności zapanował teraz szmer podobny do głuchego huku wód, powracających w dawne koryto. W upartem tem i zaciętem rozgorączkowaniu powtarzano sobie ostatnie kursy: akcye Banku powszechnego doszły do 3,060, to jest o trzydzieści franków wyżej niż dnia poprzedniego. Znikżowcy ponieśli dotkliwą klęskę, likwidacya stawała się znów nader groźną dla nich, gdyż różnice miesięczne mogły dojść do sum bardzo znacznych.
Przed wyjściem z sali, Saccard wspiął się na palce, aby lepiej i łatwiej jednym rzutem oka ogarnąć cały tłum, cisnący się dokoła niego. W istocie wydawał on się większym w tej chwili, taką dumą napełniało go przeświadczenie o odniesionym tryumfie. Rozglądając się ponad głowami obecnych, szukał on przedewszystkiem nieobecnego tu Gundermanna; pragnął ujrzeć go zgnębionym, pokonanym, błagającym o litość; szło mu o to, żeby przynajmniej wszystkie nieznane nikomu kreatury żyda, całe to brudne, plugawe żydostwo przez niego przysłane, ujrzało go uwieńczonego laurem zwycięztwa. Był to dla niego dzień najwyższej chwały — dzień, o którym przez długie lata ludzie mówić będą, tak jak mówią o Austerlitz lub też o Marengo. Wszyscy przyjaciele i klienci nadbiegali tłumnie, winszując mu powodzenia. Margrabia de Bohain, Sédille, Kolb, Huret ściskali go za ręce, Daigremont zaś, ze zwykłą sobie uprzejmością światowca, winszował mu, wiedząc dobrze, że na giełdzie podobne zwycięztwa bywają zapowiedzią śmierci. Maugendre pałał chęcią uściskania go w oba policzki, zachwycony, rozpromieniony a zarazem oburzony tem, że kapitan Chave wzrusza lekceważąco ramionami. Najwyższe jednak, bałwochwalcze niemal uwielbienie wzbudził Saccard w woźnym Dejoie, który przybiegłszy z redakcyi dla dowiedzenia się ostatniego kursu stał o kilka kroków opodal, oniemiały z rozczulenia i zachwytu, mając łez pełne oczy. Jantrou znikł, podążywszy zapewne do baronowej Sandorff, aby się z nią podzielić tą wiadomością. Massias i Sabatini rozglądali się z miną tryumfującą, jak gdyby po odniesieniu wielkiego i stanowczego zwycięztwa.
— A co? czy nie mówiłem? — krzyczał uszczęśliwiony Pillerault.
Moser, spuściwszy głowę, mruczał pod nosem głuche jakieś przekleństwa:
— Tak... tak... przyjdzie wreszcie chwila, w której spadniecie na złamanie karku... Rachunek za Meksyk niezapłacony, sprawy rzymskie wikłają się coraz bardziej, Niemcy rzucą się na nas lada chwila... A ci głupcy pną się coraz wyżej po to chyba, aby spaść z większej wysokości... Zobaczycie, że wszystko pójdzie do dyabła!
Spostrzegłszy, że Salmon milczy z zachmurzonem obliczem, zwrócił się do niego:
— I pan także jesteś tego zdania, nieprawdaż? Jak tylko zaczyna się wieść zanadto pomyślnie, to najlepszy dowód, że niebawem wszystko musi się rozlecieć!
Tymczasem sala opróżniała się stopniowo; nie pozostawało w niej teraz nic, prócz dymu cygar, unoszącego się w powietrzu niebieskawym obłoczkiem, któremu kurz podniesiony podczas ciągłej bieganiny nadawał żółtawy odcień. Mazaud i Jacoby, ochłonąwszy już z zapału, powrócili razem do gabinetu maklerów. Jacoby był w gruncie rzeczy bardziej zmartwiony pewnemi osobistemi stratami, niżeli klęską swoich klientów; Mazaud zaś, nie grywając na własny rachunek, cieszył się serdecznie z ostatniego kursu tak walecznie zdobytego. Obaj zamienili parę słów z Delarocque’m o zobowiązaniach, jakie zamienić mogli, trzymając w ręku karnety pełne kart umowy, które likwidatorzy mieli rozsegregować wieczorem, w celu zestawienia ich z dokonanemi interesami. Przez cały ten czas w sali kantorowiczów — niskim i brudnym pokoju, poprzedzielanym filarami, podobnym do sali klasowej z szeregami pulpitów i wieszadeł — Flory i Gustaw Sédille, którzy przyszli tu po swoje kapelusze, głośno wyrażali swą radość, oczekując ogłoszenia przeciętnego kursu, jaki urzędnicy syndykatu siedzący przy jednym z pulpitów ustanawiali zawsze z kursów najwyższych i najniższych. Około wpół do czwartej, gdy nareszcie wywieszono cedułę na jednym z filarów, obaj zarżeli jak konie, zaskrzeczali jak żaby, zapiali jak koguty, uszczęśliwieni z wybornej operacyi, jakiej dokonali, szachrując na zleceniach poborcy Fayeux. Wygrana ta dawała możność ofiarowania kolczyków brylantowych pannie Chuchu, która wymaganiami swemi do rozpaczy doprowadzała Flory’ego, oraz udzielenia półrocznej zaliczki Hermanie Coeur, którą Gustaw ostatecznie odebrał już Jacoby’emu, a ten pocieszał się, biorąc miesięcznie ujeżdżaczki z cyrku. Gwar nie ustawał w sali kantorowiczów, rzucano bezmyślne żarciki, tłoczono się, popychano jak uczniowie wybiegający z gmachu szkolnego na godzinę rekracyi. Po drugiej stronie w przedsionku, kulisa załatwiała ostateczne interesy; Nathansohn zdecydował się nareszcie zejść ze schodów zachwycony arbitrażem, jakiego dokonał w gromadce ostatnich spekulantów, trwających dotąd na stanowisku pomimo przejmującego zimna. O szóstej cały ten tłum graczy, meklerów, kulisyerów i remisyerów, obliczywszy zyski swoje lub straty, obrachowawszy wysokość należnego im kurtażu, podążył do domów, aby włożyć fraki i wesoło zakończyć dzień w restauracyi, w teatrze, na wykwintnej zabawie lub też w sypialni kobiecej.
Tego wieczoru we wszystkich salonach, gdzie zabawa trwa do późnej nocy, mówiono tylko o strasznym pojedynku między Gundermannem a Saccardem. Kobiety, namiętnie lubiące wszelkie spekulacye lub też posłuszne modzie, posługiwały się wyrazami technicznemi: likwidacya, premia, report, deport — wyrazami, których znaczenie nie zawsze było dla nich zrozumiałem. Najwięcej jednak rozprawiano o krytycznej sytuacyi zniżkowców, którzy od tylu już miesięcy płacili przy każdej nowej likwidacyi różnice coraz to większe w miarę nieustannego, przechodzącego wszelkie granice podnoszenia się akcyj Banku powszechnego. Nie ulegało wątpliwości, że wiele osób gra na rachunek, reportując z miesiąca na miesiąc dla ograniczenia straty przy niemożności wykupienia akcyj, a ponieważ koszta reportu i pozyskania potrzebnych pieniędzy dla pokrycia rachunku przy likwidacyi — gdy zachodziła konieczność sprzedania po kursie dziennym — były coraz wyższe, tembardziej że gotówka stawała się coraz rzadszą, zniżkowcy zgnębieni, pokonani, dojść muszą do ostatecznej ruiny, jeżeli zwyżka dłużej potrwa. W istocie Gundermann — domniemany ich przywódca — znajdował się w zupełnie innem położeniu: posiadał on bowiem w swym skarbcu miliardy, niezliczone zastępy gotówki, które na rzeź mógł wysyłać bez względu na to, jak długo mordercza walka się przeciągnie. Nie zwalczona jego siła na tem polegała, że mógł reportować do nieskończoności, że posiadał zawsze akcye gotowe do zbycia — nawet wówczas, gdy trzeba było płacić za nie bardzo drogo.
Rozprawiano o tem ogólnie, obliczano jak znaczne sumy musiał on wydawać 15-go i 30-go każdego miesiąca, jakie mnóstwo worków złota topniało w ogniu spekulacyi, podobnie jak podczas bitwy nikną całe szeregi żołnierzy, zmiatane kulami nieprzyjacielskiemi. Nigdy potęga jego na giełdzie — potęga, którą chciał utrzymać wszechwładną i niepodzielną — nie była narażoną na tak gwałtowny napad, bo chociaż lubił on powtarzać, że jest zwykłym handlarzem pieniędzmi, nie zaś spekulantem, rozumiał jednak doskonale, że chcąc pozostać najpierwszym kupcem na świecie i rozporządzać majątkiem publicznym, należy postawić się na stanowisku jedynego pana rynku. Walczył on zatem nie o zysk natychmiastowy, ale o przyszłość swoją, o wszechwładne królowanie i ta właśnie okoliczność stanowiła o nieubłaganej zaciętości, z jaką prowadzono walkę. Codzień prawie można go było spotkać na bulwarach przechadzającego się powolnym krokiem, z twarzą bladą i obojętną, nie zdradzającą niczem cienia nawet niepokoju. Gundermann wierzył tylko w niezawodną logikę faktów. Według niego, podniesienie się akcyj Banku powszechnego do dwóch tysięcy franków było już nierozsądkiem, podskoczenie do trzech tysięcy było szaleństwem... bezwarunkowo zatem kurs ich obniżyć się musi, podobnie jak kamień rzucony w górę musi spaść na ziemię. Wychodząc z takiego punktu rozumowania, postanowił on czekać, chociażby cały jego majątek utonąć miał w tej walce. Gundermann był przedmiotem podziwu i czci wszystkich swoich zwolenników, którzy gorąco pragnęli dla niego zwycięztwa; Saccard zaś, wzbudzając hałaśliwszy zapał, miał po swojej stronie kobiety, salony, wielkoświatowych spekulantów, którzy ciągnęli tak znakomite zyski od chwili, gdy zamieniając wiarę swoją na brzęczącą monetę, frymarczyć zaczęli Jerozolimą oraz kopalniami w górach Karmelu. W kołach tych wydawano już stanowczy wyrok zagłady na banki żydowskie, wykrzykiwano z radością, że katolicyzm panujący dotąd nad duszami ludzkiemi zawładnie również światem finansów. Stronnicy Saccarda zarabiali grubo, on jednak ciągle potrzebował pieniędzy, bo kasy jego wypróżniały się na nieustanne zakupy akcyj. Z dwóchset milionów franków kapitału rozporządzalnego dwie trzecie prawie były unieruchomione, bo zbyt wielkie powodzenie, nadmierny tryumf stad się może niekiedy przyczyną zagłady. Każda instytucya dążąca do owładnięcia giełdą zginąć musi, jeżeli w celu podtrzymania kursu swoich akcyj zaczyna spekulować temiż akcyami. Dlatego też z początku Saccard nader oględnie popierał swoje akcye. Obdarzony jednak bujną wyobraźnią, przyzwyczajony do przedstawiania sobie wszystkiego większem, niżeli to było w rzeczywistości, zaczął przeistaczać w poematy awanturnicze swoje szacherki i teraz oto w interesie tym — istotnie kolosalnym i korzystnym — dochodził do marzeń o nieprawdopodobnie świetnych zwycięztwach, snuł w myśli tak szalone plany, że sam nawet nie był zdolnym sformułować ich dokładnie. Ach! gdyby mógł zdobyć tyle milionów, ile ich mieli ohydni ci żydzi! A co gorsza, przewidywał już chwilę upadku, wiedział, że ma zaledwie kilkanaście milionów do podtrzymywania dalszej walki. Gdyby wtedy nastąpiła zniżka, przyszłaby i na niego kolej płacenia różnic, on zaś, nie mogąc kupować akcyj, byłby zmuszonym do reportu. W zwyciężkim tym pochodzie najmniejszy kamyczek mógł stanowić niezwalczoną zaporę i wstrzymać pęd olbrzymiej maszyny. Wszyscy przewidywali coś złego, nawet najzapaleńsi jego wielbiciele, którzy dotąd wierzyli w zwyżkę jak w Boga. Smutne te wątpliwości i przeczucia roznamiętniały cały Paryż; wszyscy przyglądali się z niepokojem zaciętej walce Saccarda z Gundermannem — walce, w której zwycięztwo utratą życia przypłacić należało, w której jeden przeciwnik zadusić musi drugiego na nagromadzonych przez nich kupach gruzów.
Nagle, dnia 3-go stycznia, nazajutrz po uregulowaniu rachunków ostatniej likwidacyi końcomiesięcznej, akcye Banku powszechnego spadły o piędziesiąt franków. Fakt ten wywarł nader silne wrażenie. Prawdę mówiąc, kurs wszystkich walorów się obniżył; rynek oddawna przeciążony, przepełniony i nadmiernie rozdęty, pękał ze wszystkich stron; kilka podejrzanych domów handlowych zapadło się z hukiem i trzaskiem. Zresztą świat giełdowy powinien był przyzwyczaić się już do tych gwałtownych skoków kursów, które zmieniały się czasem o paręset franków w ciągu dnia jednego, miotane na wszystkie strony jak igiełka busoli podczas burzy. Tym razem jednak na wieść o zniżce tak silny dreszcz wstrząsnął całą giełdą, że wszyscy zrozumieli, iż zbliża się chwila ostatecznej katastrofy. „Powszechne spadają!“ — okrzyk ten rozległ się w mgnieniu oka w gronie tłumu, przejętego zdumieniem, nadzieją i obawą.
Nazajutrz jednak, dzięki licznym zakupom, Saccard, pewien siebie i stojący z uśmiechem na zwykłem swem stanowisku, podniósł znów kurs akcyj o trzydzieści franków. Ale pomimo najusilniejszych jego zabiegów, dnia 5-go stycznia kurs obniżył się o czterdzieści franków. Za Powszechne płacono już tylko trzy tysiące. Odtąd codzień toczyła się trudna a zacięta walka: 6-go stycznia akcye się podniosły, 7-go i 8-go spadły znowu. Był to prąd nieprzeparty, który stopniowo pogrążał Saccarda w przepaść upadku. Bank powszechny miał stać się kozłem ofiarnym, ponieść karę za wszystkie zbrodnie i szaleństwa popełnione przez mnóstwo innych mniej wybitnych instytucyj, przez tysiące podejrzanych przedsiębiorstw, rozdymanych reklamą a wyrastających jak robaczywe grzyby na zgniłym gruncie rządów bonapartystowskich. Saccard, miotany niepokojem, ani jednej nocy oka nie zmrużył, a jednak każdego popołudnia zajmował pod filarem stanowisko swoje na placu boju i nie wyrzekał się nadziei, że kiedyś jeszcze odniesie zwycięztwo. Podobny mężnemu wodzowi ufającemu w doskonałość swoich planów, walczył on zapamiętale, bronił mężnie każdej piędzi ziemi, poświęcając ostatnie szeregi żołnierzy, wypróżniając kasy towarzystwa z ostatnich worków złota, nie tracąc nadziei, że tym sposobem zabarykaduje drogę napastnikom. Dnia 9-go stycznia raz jeszcze odniósł zwycięztwo. Zniżkowcy cofnęli się przerażeni, zadając sobie pytanie, czy likwidacya półmiesięczna miałaby raz jeszcze ogołocić ich kieszenie?... Saccard, pozbawiony wszelkich środków, zmuszony do puszczenia w obieg papieru, marzył jeszcze jak człowiek, który gorączką głodową trawiony, widzi w malignie stoły zastawione jadłem i napojem... marzył wciąż o urzeczywistnieniu wielkiego celu, do którego dążył wytrwale... o wykupieniu wszystkich akcyj, aby tym sposobem skrępować ręce i nogi sprzedawców i zmusić ich do błagania o litość. Podobnego środka chwyciło się z powodzeniem pewne niewielkie towarzystwo dróg żelaznych: wypuściło ono akcye a następnie wykupiło je na rynku, skutkiem czego sprzedawcy, nie mogąc dostarczyć, zmuszeni byli złożyć broń i oddać siebie samych, oraz majątki swoje na pokrycie nieoględnie zaciągniętych zobowiązań... Ach! gdyby i jemu udało się osaczyć, upokorzyć Gundermanna i zmusić go do gry na kredyt!... Gdyby danem mu było dożyć dnia, w którym Gundermann stanie przed nim, oddając swoje miliony i błagając pokornie, aby mu nie zabierano wszystkiego, aby mu pozostawiono chociaż dziesięć soldów dziennie na mleko, stanowiące jedyne jego pożywienie!... Niestety! chcąc dokonać takiego dzieła, należało mieć w zapasie od siedmiuset do ośmiuset milionów! Saccard wrzucił już był dwieście milionów w przepaść; dla dopięcia swego celu potrzebował on jeszcze pięćset lub sześćset milionów, a posiadając tę sumę, mógłby wymieść żydów, stać się królem złota i panem świata. Piękne to marzenie! proste i łatwe do wprowadzenia w czyn, bo człowiek ogarnięty tak szaloną gorączką spekulacyjną zatracił już wszelkie pojęcie o istotnej wartości pieniędzy i to, co się robiło, było tylko posuwaniem pionków na szachownicy. Podczas bezsennych nocy wyprawiał on w pochód ową sześciusetmilionową armię, wysyłał ją w bój dla chwały swojej i stawał wreszcie jako zwycięzca i tryumfator na ruinach nieprzyjacielskich szańców.
Dnia 10-go stycznia Saccard poniósł znowu dotkliwą klęskę. Na giełdzie zachował on, jak zwykle wspaniałą postawę, pełną pogody i spokoju, choć nigdy może bitwa nie toczyła się z takiem okrucieństwem, nigdy nie popełniono tylu morderstw i nie zastawiono tylu zdradzieckich zasadzek. W podstępnych a nikczemnych wojnach pieniężnych zwycięzca bez litości morduje słabych i bezbronnych przeciwników; związki przyjaźni i pokrewieństwa istnień tu przestają; panuje tyle nieubłagane prawo silniejszego, który pożera, aby samemu nie zostać pożartym. To też Saccard czuł się zupełnie osamotnionym i nie miał żadnej podpory prócz nienasyconej swej ambicyi, która z każdą chwilą wzmagała jego pożądliwość. Nadewszystko lękał się d. 14 stycznia, wtedy bowiem odbywa się regulacya premij. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, udało mu się na trzy dni przedtem zdobyć potrzebne pieniądze; 14-y stycznia zamiast sprowadzić ruinę wzmocnił akcye, które 15-go stycznia w dzień likwidacyi zamknęły przy kursie 2,860, czyli ze zniżką tylko stu franków w porównaniu z ostatnim kursem grudniowym. W głębi duszy, lękając się upadku, Saccard pozornie udawał wiarę w zwycięztwo. W istocie zniżkowcy, którzy przez tyle miesięcy ponosili straty, teraz po raz pierwszy byli górą i odbierali różnice. Położenie uległo zmianie. Saccard musiał reportować od Mazauda, który od tej chwili mocno był zaangażowany. Ostateczne przechylenie się zwycięztwa na tę lub drugą stronę nastąpić miało w drugiej połowie stycznia.
Od czasu rozpoczęcia gorączkowej tej walki, Saccard, rozdrażniony ustawicznemi wstrząśnieniami, które to wpychały go w przepaść, to znów podnosiły na chwilę, czuł co wieczór nieprzeparte pragnienie rozrywki. Samotność ciążyła mu nieznośnie, jadał więc obiady w restauracyi a noce spędzał w objęciach kobiet. Nigdy jeszcze nie prowadził on tak gorączkowego życia: bywał w teatrach, na koncertach, trwoniąc pieniądze z lekkomyślnością milionera. Systematycznie unikał teraz pani Karoliny, jak gdyby lękając się ciągłych jej przestróg, opowiadań o pełnych niepokoju listach brata, oraz widoku rozpaczy, jaka ją przejmowała na widok tak groźnej walki na zwyżkę. Natomiast częściej widywał teraz baronową Sandorff: widocznie obcowanie z zimną tą a przewrotną kobietą w mieszkanku przy ulicy Caumartin, przenosiło go w świat inny, dawało mu chwilę zapomnienia, niezbędnego dla umysłu przeciążonego pracą. Niekiedy chronił się tu w celu przejrzenia niektórych papierów i zastanowienia się nad niektóremi sprawami, rad, że w tem ukryciu przynajmniej nikt mu nie przeszkodzi. Gdy sen skleił mu powieki, usypiał na godzinę lub dwie a były to dla niego jedyne rozkoszne chwile odpoczynku. Baronowa bez żadnego skrupułu przetrząsała wtedy jego kieszenie i czytała listy znajdujące się w pugilaresie; Saccard bowiem stał się od pewnego czasu milczącym jak grób, nie mogła zatem wyciągnąć od niego ani jednej pożytecznej rady, a jeżeli nawet zdarzyło się, że cokolwiek powiedział, nie śmiała grać według jego wskazówek z obawy, czy nie są one fałszywe. Dzięki podobnemu wykradaniu tajemnic, dowiedziała się dopiero o kłopotach pieniężnych, jakie trapić zaczynały Bank powszechny, o całym systemie wypuszczania w obieg papierów obligowych i weksli, które przez grzeczność eskontowano za granicą z największą ostrożnością. Pewnego wieczoru Saccard, obudziwszy się wcześniej niż zwykle i schwyciwszy ją na gorącym uczynku rewidowania jego pugilaresu, wybił ją tak niemiłosiernie, jak dziewczynę, która wykrada pieniądze z kieszeni bywającym u niej mężczyznom. Od tego czasu bił on ją bardzo często, skutkiem czego kłócili się, zrywali z sobą i znów nawiązywali stosunki.
Jednakże po likwidacyi z d. 15 stycznia, baronowa, przegrawszy około dziesięciu tysięcy franków, powzięła pewien projekt, który rozgorączkował ją do tego stopnia, że nie mogąc się uspokoić, postanowiła zasięgnąć rady redaktora Jantrou.
— Dalibóg — odparł po namyśle Jantrou — zdaje mi się, że pani ma słuszność i że czas już stanąć otwarcie po stronie Gundermanna... Niechże pani idzie zatem do niego i przedstawi mu cały stan rzeczy, skoro przyrzekł, że wesprze panią swoją radą w zamian za przyniesienie mu dobrej wiadomości.
Przyszedłszy do bankiera pewnego ranka, baronowa zastała go we wściekłym humorze. Poprzedniego dnia akcye Banku powszechnego znowu się podniosły. Nigdy zatem nie uda mu się powalić tego żarłocznego bydlęcia, które pochłonęło już tyle złota a uparcie zdychać nie chce?... Kto wie, czy Bank powszechny znowu się nie podniesie i czy podczas końcomiesięcznej likwidacyi nie nastąpi zwyżka!... Gundermann srogie czynił sobie wyrzuty, że rozpoczął zgubne współzawodnictwo, kiedy prawdopodobnie mógł był osiągnąć znaczne zyski, przyjąwszy udział w nowej tej instytucyi. Zwykła taktyka go zawiodła, przestał wierzyć w nieunikniony tryumf logiki faktów i w tej chwili gotówby był się cofnąć, gdyby uczynienie tego kroku nie groziło zupełną ruiną. Nader rzadko zdarzało się, aby Gundermann poddawał się podobnemu zniechęceniu, jakie niejednokrotnie ogarnia najmężniejszych nawet wojowników w przeddzień walki, chociaż wszystko — zarówno ludzie jak i okoliczności — sprzyjać im się zdają. Wzrok jego, tak zwykle bystry i potężny, zaćmił się teraz z powodu mglistości i tajemniczości operacyj giełdowych, przy których nigdy niczego pewnym być nie można. Nie ulegało wątpliwości, że Saccard grał i spekulował... Czy on to czynił jednak na rachunek klientów, czy też na rachunek samego towarzystwa — tego Gundermann przeniknąć nie mógł tembardziej, że ze wszystkich stron dochodziły go najsprzeczniejsze pogłoski. Co chwila drzwi jego gabinetu otwierały się i zamykały z trzaskiem; wszyscy urzędnicy drżeli, lękając się jego gniewu, remisyerzy przyjmowani niezwykle szorstko, uciekali jak najśpieszniej.
— Ach! to pani! — zawołał Gundermann, nie witając nawet baronowej. — Nie mam dziś czasu na rozmowy z kobietami.
Zmieszana takim wstępem, baronowa zapomniała o wszelkich przygotowaniach i odrazu zdradziła się z ową wiadomością, która ją tu sprowadzała.
— Czy nie znalazłbyś pan czasu wtedy nawet, gdyby ta kobieta przyszła panu oznajmić, że Bank powszechny goni ostatkiem grosza w skutek zakupów, jakie poczynił i że chcąc podtrzymać walkę, zmuszony jest do dyskontowania papieru prywatnego na rynkach zagranicznych?
Żyd zadrżał mimowoli z radości, wnet jednak zapanowawszy nad sobą, odparł równie opryskliwie jak przedtem:
— To kłamstwo!
— Powiadasz pan, że to kłamstwo?... Zaręczam panu, że słyszałam o tem na własne uszy i widziałam to na własne oczy.
Chcąc go przekonać dowodnie, oświadczyła, że miała w ręku weksle podpisane przez słomianych ludzi. Nie zawahała się nawet wymienić nazwisk zarówno tych osób, jak i bankierów, którzy dyskontowali owe weksle w Wiedniu, w Frankfurcie i w Berlinie. Zresztą może on zasięgnąć informacyj u swoich korespondentów a wtedy przekona się, czy ta wiadomość jest bezpodstawną plotką. Nadto baronowa zapewniała, że towarzystwo czyniło zakupy na własny rachunek, jedynie w celu utrzymania zwyżki i że operacye te pochłonęły już dwieście milionów franków.
Gundermann słuchał z zasępionem czołem, regulując już w myśli walkę jutrzejszą z taką biegłością, że w przeciągu kilku sekund obmyślił zlecenia i ustanowił cyfry. Teraz nie wątpił on o zwycięztwie, wiedząc, z jakiego źródła pochodzi to objaśnienie i pełen pogardy dla Saccarda — człowieka, który, dążąc tylko do użycia, postępował tak nieoględnie, że podobnej kobiecie tajemmnice swoje wyjawiał, nie bacząc, że ona zdradzić go może.
Gdy baronowa umilkła wreszcie, podniósł głowę i spoglądając na nią zamglonym wzrokiem, zapytał:
— Ale cóż mnie obchodzić mogą te wszystkie szczegóły, które mi pani opowiadasz?
Baronowa oniemiała z podziwu, nie mogąc zrozumieć jego obojętności i spokoju.
— Zdawało mi się, że pańskie stanowisko zniżkowca... — zaczęła nieśmiało.
— Moje stanowisko zniżkowca? — przerwał Gundermann — a któż pani powiedział, że ja gram na zniżkę?... Nigdy przecież nie chodzę na giełdę, nie wdaję się w żadne spekulacye... Cała ta sprawa wcale mnie nie obchodzi!
Bankier mówił głosem tak obojętnym, że zdziwiona i przerażona kobieta uwierzyłaby może jego słowom, gdyby w tonie jego nie przebijała się zbyt rażąca naiwność. Nie ulegało wątpliwości, że ten człowiek przeżyty, nie mający żadnych pragnień, drwił sobie z niej lekceważąco.
— Przepraszam panią, jestem bardzo zajęty, jeżeli więc pani nie ma nic ciekawszego do powiedzenia...
Baronowa nie była zdolną opanować oburzenia, widząc, że ten człowiek bez ceremonii za drzwi ją wyrzuca.
— To podła zasadzka! — zawołała. — Zaufałam panu... pierwsza przyszłam do pana... Czyż nie obiecałeś mi pan, że udzielisz mi zdrowej rady, jeżeli zdobędę jaką pożyteczną wiadomość?
Nie dając jej dokończyć, Gundermann powstał z fotelu. Nigdy nie widywano go uśmiechniętym, teraz jednak coś podobnego do szyderczego uśmiechu ukazało się na jego twarzy, bo szczerze się cieszył z wyprowadzenia w pole młodej i ładnej kobiety.
— Ależ jak najchętniej udzielę pani rady. Proszę mnie posłuchać uważnie: Niech pani zaprzestanie gry na giełdzie, bo możesz pani zbrzydnąć. Nic tak nie szpeci kobiety, jak wszelkie spekulacye.
Gdy baronowa wyszła, nie posiadając się z oburzenia, Gundermann zamknął się w gabinecie z zięciem i z dwoma synami, podzielił między nich robotę, poczem posłał bezwłocznie po Jacoby’ego i innych meklerów, w celu przygotowania wielkiego zamachu na dzień następny. Plan jego, nader prosty, polegał na tem, aby uczynić to, od czego dotąd — nie znając istotnego położenia Banku powszechnego — powstrzymywał się przez ostrożność: aby gnieść rynek olbrzymiemi sprzedażami, skoro nabrał przeświadczenia, że Saccard goniący ostatkami grosza nie będzie w możności podtrzymywania nadal kursów. Postanowił on wysunąć naprzód groźną rezerwę swego miliarda, podobnie jak czynią wodzowie, którzy powiadomieni przez szpiegów o słabej pozycyi nieprzyjaciela, wprowadzają w wir walki ostatnie zapasowe oddziały. Logika faktów zwycięży wreszcie, bo wszelkie akcye, podnoszące się powyżej istotnej swej wartości, prędzej lub później upaść muszą!
Tegoż samego dnia, Saccard instynktem przeczuwszy niebezpieczeństwo, udał się koło piątej do Daigremonta. Był on rozgorączkowany, rozumiał, że zbliża się chwila, w której należy zadać zniżkowcom cios stanowczy lub też zostać przez nich pobitym. Nieustannie snuł w myśli olbrzymi projekt podniesienia sumy sześciuset milionów franków i owładnięcia światem z pomocą tak potężnej broni. Daigremont przyjął go ze zwykłą sobie gościnnośoią w prawdziwie książęcym pałacu, wpośród cennych malowideł i bijącego w oczy zbytku, który opłacały różnice giełdowe odbierane co dwa tygodnie. Trudną w istocie było rzeczą odgadnąć, o ile poza temi wspaniałemi pozorami kryło się prawdziwe bogactwo, zależne od kaprysów zmiennej fortuny. Do chwili obecnej Daigremont nie sprzeniewierzył się jeszcze Bankowi powszechnemu: nie chciał sprzedawać i zadowolony ze swego stanowiska gracza na zwyżkę — co mu grube zyski przynosiło — udawał niezachwianą ufność w powodzenie instytucyi. Nie zniechęcił się on nawet niepomyślną likwidacyą z d. 15 stycznia i oświadczył głośno, że jego zdaniem zwyżka znów nastąpić musi a jednak miał się wciąż na baczności, aby za pierwszym poważnym symptomatem przejść do obozu nieprzyjacielskiego. Odwiedziny Saccarda, niepospolita energia, jakiej tenże dawał dowody, powzięcie zamiaru skupienia wszystkich akcyj będących na rynku, wzbudzały w nim niekłamany zachwyt. Było to szaleństwo... ale czyż znakomici wojownicy i finansiści nie bywają często szaleńcami, którym szczęście sprzyja?... Przyrzekł też uroczyście, że przyjdzie mu z pomocą nazajutrz na giełdzie, że zająwszy już silną pozycyę pójdzie jeszcze do swego agenta Delarocque’a, w celu dania mu nowych zleceń, oraz że z grona swoich przyjaciół utworzy syndykat, któryby w razie potrzeby mógł przybyć z pomocą.
Według niego, można było liczyć na sto milionów nową tę armię, któraby niezwłocznie wystąpiła do boju. Ilość ta byłaby wystarczającą do zapewnienia zwycięztwa. Saccard, rozpromieniony i pewien tryumfu, ułożył natychmiast plan kampanii, rozstawiając szeregi swe z przezornością i śmiałością wytrawnego a nieustraszonego dowódcy: w chwili rozpoczęcia giełdy należy stoczyć drobną potyczkę, aby ściągnąć zniżkowców i natchnąć ich ufnością; następnie dopiero po pierwszej wygranej — w razie obniżenia się kursów — Daigremont nadciągnąć powinien z ciężką artyleryą i z niespodziewaną odsieczą milionów, w mgnieniu oka z pod ziemi wytryskujących. Wtedy możnaby zająć tyły zniżkowcom i zgnieść ich doszczętnie. Byłaby to rzeź prawdziwa. Obaj panowie pożegnali się uściśnieniem ręki z uśmiechem tryumfu na ustach.
W godzinę potem, gdy Daigremont — wybierając się na obiad proszony — zaczynał już się ubierać, oznajmiono mu wizytę baronowej Sandorff. Przerażona i zaniepokojona kobieta postanowiła zasięgnąć jego rady. Przez jakiś czas posądzano ją, że jest kochanką Daigremonta, w rzeczywistości jednak nie było między nimi nic, prócz zwykłego przyjaznego stosunku mężczyzny z kobietą. Oboje byli zanadto przebiegli i zbyt dobrze znali się nawzajem, aby dopuścić do oszukiwania się podobnym stosunkiem. Baronowa opowiedziała jednym tchem wszystkie swoje obawy, bytność u Gundermanna i otrzymaną od niego odpowiedź, nie przyznając się jednak do zdrady, która ją do tego kroku popchnęła. Daigremont śmiał się wesoło, rozmyślnie podniecał jeszcze jej przestrach, udając, że wierzy w to, iż Gundermann mówił prawdę, gdy zapewniał, że nie podtrzymuje zniżki.
— Czy podobna utrzymywać, że cokolwiek jest rzeczą pewną? — dowodził. — Giełda to las prawdziwy, w którym nic nie rozjaśnia ciemności i każdy idzie po omacku. Kto nie kieruje się własnym instynktem, lecz słucha wszystkich głupich i sprzecznych plotek, ten z pewnością rozbije sobie łeb o pierwsze lepsze drzewo.
— A zatem — spytała z niepokojem — nie radzisz mi pan sprzedawać?
— Sprzedawać? A toż po co?... Ależ to było by szaleństwo! Jutro będziemy panami rynku, akcye podniosą się do trzech tysięcy stu franków. Cokolwiekbądź się stanie, proszę czekać cierpliwie a zaręczam, że będzie pani zadowoloną z ostatniego kursu... Oto wszystko, co mogę pani powiedzieć.
Po wyjściu baronowej, Daigremont znowu ubierać się zaczął, gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonka, zapowiadający przybycie trzeciego gościa. Rozgniewany przyrzekł sobie, że nikogo więcej nie przyjmie, ale gdy mu wręczono bilet wizytowy Delarocque, zmienił zdanie i rozkazał, aby go wprowadzono natychmiast. Agent, widocznie wzburzony, zwlekał z rozpoczęciem rozmowy, czekając chwili, w której pozostaną sami, Daigremont wyprawił zatem lokaja z pokoju i bez niczyjej pomocy wiązał biały krawat przed lustrem.
— Posłuchaj, mój drogi! — odezwał się Delarocque poufnym tonem człowieka należącego do tej samej sfery towarzyskiej. — Polegam w zupełności na twojej przyjaźni, będę mówił szczerze, chociaż jest to kwestya nieco drażliwa... Wyobraź sobie, że mój szwagier Jacoby uprzedził mnie o zamachu, jaki knują na giełdzie. Gundermann i jego stronnicy postanowili zdebankować jutro Powszechne i zalać rynek naszemi akcyami. Jacoby otrzymał już odpowiednie zlecenia i natychmiast przybiegł do mnie...
— Do kroćset! — zaklął Daigremont, blednąc z przerażenia.
— Widzisz, ja mam bardzo grube pozycye, które zaangażowano u mnie na zwyżkę. Ogółem będzie około piętnastu milionów... to dosyć, aby kark skręcić, nieprawdaż? Dlatego też dowiedziawszy się o tem, wskoczyłem do dorożki i objeżdżam wszystkich moich znaczniejszych klientów. Nie jest to wprawdzie w porządku, ale cel uświęca środki.
— Do kroćset! — zaklął znowu Daigremont.
— Krótko mówiąc — dorzucił Delarocque — ponieważ grasz na rachunek, przyszedłem cię prosić, abyś pokrył albo też sprzedał.
— Sprzedaj, sprzedaj, mój drogi! — krzyknął Daigremont. — O! nie chcę pozostać ani chwili w walącym się domu! Takie bohaterstwo do niczego nie prowadzi!... Nie kupuj ani jednej akcyi! staraj się sprzedać wszystkie!... Mam u ciebie blisko na trzy miliony, starajże się sprzedać jak najprędzej!
Gdy Delarocque powstał, usprawiedliwiając się tem, że musi jeszcze porozumieć się z innymi klientami, Daigremont podał mu obie ręce.
— Dziękuję, nigdy ci tego nie zapomnę. Sprzedaj, sprzedaj wszystko!
Po odejściu gościa, przywołał znowu lokaja i rozkazał mu ufryzować sobie włosy i brodę. Ach! jakaż to nauka! tym razem o mało nie dał się wyprowadzić w pole jak naiwny smarkacz!... Oto są skutki wdawania się z waryatami!
Wieczorem o godzinie ósmej zapanował paniczny strach na małej giełdzie, która operowała podówczas na chodniku bulwaru des Italiens, u wejścia do Opery. Właściwie była tam tylko kulisa, operująca wśród tłumu faktorów, remisyerów i różnych podejrzanych spekulantów. Dokoła włóczyli się ulicznicy, a wpośród nieustannie poruszających się grup pełzali na czworakach chłopcy, zbierający niedopałki cygar. Było to zagradzające przejście chodnikiem uparte stado, które unoszone wciąż i rozbijane falą przechodniów, uparcie znów się skupiało. Tego wieczoru zebrało się tu około dwóch tysięcy osób dzięki sprzyjającej pogodzie, chociaż pochmurne niebo zapowiadało deszcz po długich mrozach. Giełda była bardzo ożywioną; zewsząd ofiarowywano akcye Banku powszechnego; kursy spadały gwałtownie. Niebawem też zaczęły obiegać jakieś wieści, wszystkich ogarnęła obawa. Cóż się to stało?... Półgłosem wymieniano nazwiska przypuszczalnych sprzedawców stosownie do remisyera, który dawał zlecenia lub też kulisyera, który je wykonywał. Skoro wielcy sprzedawali w ten sposób, niewątpliwie zanosić się musiało na jakąś bardzo ważną zmianę. Od ósmej do dziesiątej radzono z ożywieniem, tłoczono się i popychano; wszyscy przezorni spekulanci odwoływali swoje zlecenia a nawet znaleźli się tacy, którzy z kupujących zdążyli zamienić się na sprzedawców. Wszyscy rozeszli się wreszcie do domów z gorączkowym niepokojem, jak w przededniu walnej a stanowczej bitwy.
Nazajutrz powietrze było okropne, przez całą noc deszcz padał; miasto skutkiem wilgoci zamienione w żółtą kałużę błota tonęło w dziwnej mgle deszczowej. Pomimo ustawicznego deszczu od wpół do pierwszej żałosne jęki rozlegały się na giełdzie. Olbrzymi tłum chronił się w przedsionku i w sali, która zamieniła się niebawem w wielkie brudne bagnisko utworzone z wody spływającej z parasoli. Czarny brud sączył się z murów, przez oszklony dach przedzierało się do wnętrza rozpaczliwie smutne, rudawe światło.
Wszyscy obecni, zaniepokojeni dziwacznemi historyami i złemi pogłoskami, która obiegały w tłumie, zaraz od progu szukali oczami Saccarda. Stał on na zwykłem swem stanowisku przy filarze, a podobnie jak w chwilach powodzenia, twarz jego miała wyraz niewzruszonego spokoju i bezwzględnej ufności. Wiedząc, że dnia wczorajszego na małej giełdzie wieczorowej akcye Banku powszechnego obniżyły się o trzysta franków, przewidywał on grożące niebezpieczeństwo i spodziewał się gwałtownego ataku ze strony zniżkowców. Ale wobec ułożonego planu bitwy, atak ten wydawał mu się bezskutecznym: zwrotny ruch Daigremonta, niespodziane przybycie świeżej armii milionów miało złemu zapobiedz i raz jeszcze zapewnić mu zwycięztwo. W obecnej chwili on sam nie posiadał żadnych środków; kasy Banku powszechnego były puste, bo wyciągnięto z nich wszystko, do ostatniego centyma. Pomimo tego, Saccard nie rozpaczał jednak, lecz reportował u Mazauda i wyjawiwszy mu tajemnicę przyrzeczonych posiłków syndykatu Daigremonta, tak dalece pozyskał sobie agenta, że ten, nie czekając pokrycia, przyjął nowe zlecenie na kilkanaście milionów franków. Umówiono się, aby z początku giełdy nie dopuszczać do znacznego spadku kursów, lecz aby podtrzymywać je i bronić się mężnie, dopóki posiłki nie nadciągną. Wszystkich ogarnęło tak silne wzruszenie, że Massias i Sabatini. zaniechawszy wszelkich podstępów — które żadnej korzyści przynieść nie mogły teraz, gdy istotny stan rzeczy stał się ogólnie wiadomym — rozmówili się otwarcie z Saccardem, poczem pośpieszyli wydać ostatnie rozporządzenia. Massias pobiegł pod filary do Nathansohna, Sabatini zaś — do Mazauda, znajdującego się jeszcze w gabinecie agentów.
O pierwszej bez dziesięciu minut przybył na giełdę Moser, zmieniony i mizerny po silnych cierpieniach wątrobianych, które mu nie dały zmrużyć oka przez noc całą. Natychmiast zwrócił się też do Pilleraulta, czyniąc uwagę, że wszyscy wyglądają dziś blado i chorobliwie. Pillerault, który widząc nieuniknioną katastrofę, silił się na wesołość, parsknął głośnym śmiechem:
— Czyś pan zwaryował, czy co?... Widocznie mieni się panu w oczach, bo wszyscy są zdrowi i weseli.. Poczekajcie, sprawimy wam taką łaźnię, że długo ją popamiętacie!
W rzeczywistości jednak, wpośród ogólnego niepokoju, sala ponuro wyglądała przy zamglonem świetle; odczuwało się to zwłaszcza w przyciszonej wrzawie głosów. Nie słychać tu było dzisiaj gorączkowych wybuchów, jakie rozlegały się w dnie zwyżki; nie widać było niepokoju i ruchu przypominającego huk fal wezbranych i w około szerzących zniszczenie. Nikt nie biegał, nie krzyczał, wszyscy przesuwali się i rozmawiali po cichu, jakby w pokoju chorego. Pomimo wielkiego tłumu i ścisku, w sali rozlegał się tylko przytłumiony szmer szeptem obiegających wieści i rozpaczliwie smutnych pogłosek, jakie każdy powtarzał do ucha najbliższemu sąsiadowi. Wiele osób milczało a śmiertelnie blade ich twarze i rozszerzone źrenice badały rozpaczliwie oblicza innych, pragnąc wyczytać w nich wyrok.
— No cóż, nic pan nie powiesz, panie Salmon? — z ironią zagadnął Pillerault.
— Ba! — mruknął Moser — robi on to, co i drudzy... boi się i dlatego milczy.
W istocie milczenie Salmona nie trwożyło już teraz nikogo, bo wszyscy milczeli obawą i niepokojem przejęci.
Dokoła Saccarda zwłaszcza skupiła się fala klientów drżących z niepewności i łaknących słowa pociechy. Później dopiero zauważono, że Daigremont wcale się tu nie pokazał, zarówno jak Huret, który, uprzedzony zapewne, stał się znowu wiernym służalcem Rougona. Kolb, stojąc na uboczu z kilkoma bankierami, udawał, że jest bardzo zajęty jakimś wielkim arbitrażem. Margrabia de Bohain, wyższy ponad obawę zmiennych kolei losu, przechadzał się spokojnie, zwracając na wszystkie strony blade, arystokratyczne oblicze. Nie lękał się on straty w żadnym razie, polecił bowiem Jacoby’emu kupić tyle akcyj Banku powszechnego, ile ich — także z jego polecenia — Mazaud miał sprzedać. Saccard oblężony przez gromadkę łatwowiernych i naiwnych, okazywał szczególniejszą uprzejmość Sédille’owi i Maugendre’owi, którzy z drżącemi wargami, z oczyma pełnemi łez błagali go jak o jałmużnę o słowo nadziei i zachęty. Serdecznie uścisnął im ręce, pragnąc uściskiem tym wyrazić niezachwianą pewność zwycięztwa, poczem użalać się zaczął nad drobnem, nader błahem zmartwieniem, jak człowiek przywykły do stałej pomyślności i nie lękający się żadnego niebezpieczeństwa.
— Wyobraźcie sobie panowie, jaka mię przykrość dziś spotkała!... Na taki ostry mróz pozostawiono u mnie na dziedzińcu krzak kamelii i zimny wiatr zwarzył delikatną roślinkę...
W mgnieniu oka skarga ta obiegła całą salę, wszyscy ubolewać zaczęli nad losem kamelii... Jakiż to dziwny człowiek ten Saccard!... Co za niespożyta energia!... Uśmiech na chwilę nie znika z jego twarzy i niepodobna odgadnąć, czy jest to objaw istotnego zadowolenia, czy też maska osłaniająca straszny niepokój, który dla każdego innego stałby się nieznośną męczarnią...
— Pyszne bydlę! — szepnął Jantrou do ucha Massiasowi, powracającemu z gabinetu agentów.
Saccard skinął nagle ręką, przywołując do siebie redaktora Jantrou. Podczas ostatniej tej walki stanęło mu w myśli wspomnienie owej chwili, gdy obaj, przechodząc ulicą Brongnart, ujrzeli stojącą tam na rogu karetę baronowej Sandorff.
— Czyliż i dzisiaj w tym dniu krytycznym kareta stoi na tem samem miejscu? — zapytał redaktora. — Czy pomimo deszczu i słoty stangret w nieruchomej postawie siedzi na koźle, a baronowa z bijącem sercem oczekuje kursów poza spuszczonemi firankami?
— Nie ulega wątpliwości, że ona tam jest — półgłosem odpowiedział Jantrou — i z pewnością całem sercem trzyma z panem, zdecydowana ani na krok się nie cofnąć... Wszyscy wytrwamy wiernie na stanowisku.
Saccard ucieszył się szczerze tem zapewnieniem, chociaż zwątpił oddawna o bezinteresowności zarówno baronowej, jak i wszystkich innych swoich stronników. Zresztą w gorączkowem zaślepieniu sądził on, że idzie na bój zwycięzki, wiodąc liczne zastępy akcyonaryuszów, oraz niezliczone, sfanatyzowane, oszołomione tłumy wielkich i maluczkich, pięknych pań i dziewcząt, służebnych, których kojarzyła w jedno niezachwiana wiara w jego potęgę.
Nareszcie ponad ruchliwą falą głów ludzi, miotanych niepokojem rozległ się dźwięk dzwonu, który zdawał się jęczeć rozpaczliwie, jak dzwon na trwogę bijący. Mazaud, który w tej chwili właśnie dawał jakieś polecenia Flory’emu, podążył w stronę kosza, podczas gdy młody kantorowicz, zaniepokojony o samego siebie, pobiegł śpiesznie do telegrafu. Flory, trzymając się uparcie Banku powszechnego, przegrywał już od pewnego czasu i tego dnia właśnie puścił się na wielkie ryzyko, do czego go skłoniła podsłuchana pode drzwiami wiadomość o posiłkach, jakich się spodziewano od Daigremonta. W koszu panował takiż sam niepokój jak w sali, od czasu ostatniej likwidacyi agenci dostrzegli wyraźnie groźne symptomaty i czuli, że grunt z pod nóg im się usuwa. Długoletnie doświadczenie ostrzegało ich o niebezpieczeństwie. Częściowe niepowodzenia objawiać się już zaczynały; przeciążony i wyczerpany rynek rozpadał się ze wszystkich stron. Miałże to być jeden z tych wielkich kataklizmów, które wydarzały się zazwyczaj co dziesięć lub co piętnaście lat?... należało obawiać się śmiertelnego przesilenia owej gorączki, jaka ogarnęła wszystkich spekulantów... przesilenia, które od czasu do czasu dziesiątkuje giełdę i straszne szerzy zniszczenie?... W przedziale gotówkowym i renty rozlegały się rozpaczliwe, stłumione krzyki; coraz liczniejsze gromady skupiały się w około trzech taksatorów, którzy siedzieli na wzniesieniach, trzymając pióra w rękach. W tejże chwili Mazaud, który z całej siły ściskał oburącz aksamitną poręcz, spostrzegł po przeciwnej stronie Jacoby’ego, krzyczącego basowym głosem:
— Mam Powszechne!.. Po 2,800, daję Powszechne!
Był to ostatni kurs małej giełdy z poprzedniego wieczoru. Mazaud uznał za stosowne przystać na tę cenę w nadziei, że tym sposobem uda mu się natychmiast ograniczyć zniżkę. Pomimo panującej wrzawy rozległ się donośnie piskliwy jego głos.
— Biorę po 2,800!.... Proszę dawać trzysta Powszechnych!
Dzięki temu ustanowiono zatem pierwszy kurs, którego Mazaud nie był jednak w stanie utrzymać. Ze wszystkich stron napływały nowe zaofiarowania. Półgodzinna rozpaczliwa walka doprowadziła do tego jedynie, że kursy spadały wolniej i mniej gwałtownie. Mazaud dziwił się, dlaczego kulisa go nie podtrzymuje i co robi Nathansobn, od którego spodziewał się on zleceń kupna. Znacznie później dopiero dowiedziano się o zręcznej taktyce Nathansohna, który, dzięki żydowskiemu sprytowi odgadłszy istotny stan rzeczy, kupował ciągle dla Saccarda a sprzedawał na własny rachunek. Massias, sam mocno zaangażowany jako kupujący, przybiegł zadyszany, dając znać o cofaniu się kulisy. Zrozpaczony Massias, straciwszy prawie przytomność, wystrzelił ostatnie naboje i wykonał odrazu wszystkie zlecenia, z któremi miał występować stopniowo, oczekując na posiłki przyrzeczone przez Daigremonta. Dzięki temu kursy podniosły się znowu z 2,500 na 2,650 i bezgraniczna nadzieja wstąpiła raz jeszcze w serce Mazauda, Saccarda, oraz wszystkich tych, którzy byli wtajemniczeni w plan kampanii. Skoro kursy teraz już podnosić się zaczynają — można zatem spodziewać się wygranej! Zwycięztwo przechyli się ostatecznie na ich stronę, gdy rezerwa uderzy znienacka na zniżkowców i zadawszy im klęskę, zmusi do hańbiącej ucieczki!... Niewypowiedziana radość ogarnęła wszystkich: Sédille i Maugendre nie zawahaliby się w tej chwili obsypać pocałunkami ręce Saccarda, Kolb także zbliżył się do niego, Jantrou zaś zniknął, śpiesząc natychmiast z dobrą nowiną do baronowej Sandorff. W tejże samej chwili ujrzano rozpromienioną twarz Flory’ego, który szukał wzrokiem pośrednika swego Sabatiniego, pragnąc jak najprędzej dać mu nowe zlecenia kupna.
Druga już wybiła a Mazaud, na barkach którego ciężyło całe brzemię ataku, zaczął znowu tracić siły. Zdziwienie jego rosło z każdą chwilą, nie mógł on pojąć, dlaczego spodziewana pomoc dotąd nie przybywa... Czas upływa... na cóż więc czekano, aby go wyswobodzić z niepodobnej do utrzymania pozycyi, w której nadaremnie wyczerpywały się jego siły?... Jakkolwiek podniecany dumą starał się zachować pozór niewzruszonego spokoju, czuł jednak, że blednie i że zimny dreszcz trwogi wstrząsa jego ciałem. Jacoby coraz grubszym i donośniejszym głosem systematycznie zaofiarowywał całe paki akcyj, których Mazaud przyjmować już nie mógł. Zresztą Saccard nie patrzył teraz na niego, lecz zwrócił spojrzenia w stronę Delarocque’a, agenta Daigremonta, nie mogąc pojąć jego milczenia. Otyły i krępy Delarocque z rudą brodą, z wyrazem twarzy dobrodusznym i uśmiechniętym po nocnej hulance, stał spokojny, zdając się czegoś oczekiwać... Czyliż on nie ma zamiaru ściągnąć odrazu wszystkich zaofiarowań?... czy nie myśli o tem, że może wszystko ocalić zleceniami kupna, któremi przeładowany być musi karnet, jaki trzyma w ręku?
Nagle Delarocque rzucił się w wir walki i gardłowym, nieco ochrypłym głosem zawołał:
— Daję Powszechne! Daję Powszechne!
I w przeciągu kilku minut zaofiarował za parę milionów akcyj Banku powszechnego. Ze wszystkich stron odzywały się odpowiedzi. Kursy spadały gwałtownie.
— Daję po 2,400!... Daję po 2,300! — Ile? — Pięćset! Sześćset... proszę dawać!
Co on mówi?... Co się to dzieje?... Czyż za miast spodziewanych posiłków nowa armia nieprzyjacielska wypada z lasów sąsiednich? Jak pod Waterloo Gruchy nie przybywał i zdrada dopełniała klęski. Paniczny strach ogarnął szeregi nowych sprzedawców, którzy w szyku bojowym pędzili naprzód.
W tej chwili twarz Mazauda przybrała wyraz śmiertelnej trwogi. Zakredytował on Saccardowi na olbrzymie sumy, widział teraz jasno, że Bank powszechny, padając, i jego pod gruzami zagrzebie, ale pomimo tego starał się zachować spokój pozorny. Głosem śpiewnym, równie stanowczym jak w dniach powodzenia kupował on jeszcze, dopóki nie wyczerpał wszystkich otrzymanych zleceń. Naprzeciw niego stała parta przeciwna, Jacoby ryczał coraz głośniej, Delarocque siniał, jak gdyby tknięty apopleksyą; pomimo usiłowań zachowania pozornej obojętności zdradzał on śmiertelny niepokój, wiedząc, że Mazaud znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie i że w razie bankructwa prawdopodobnie nie będzie mógł ich zapłacić. Ręce ich ściskały aksamitną poręcz, głosy piszczały jak gdyby machinalnie przez nawyknienie, lecz w osłupiałych spojrzeniach malowała się niepojęta groza tego pieniężnego dramatu.
W ciągu ostatniej półgodziny coraz bardziej szerząca się panika unosiła tłumy w bezładnym galopie ucieczki. Po bezwzględnej ufności i gorączkowem zaślepieniu następowała reakcya trwogi: każdy śpieszył się sprzedać jak najprędzej, przed innymi, dopóki nie będzie za późno. Zlecenia sprzedaży gradem padały na kosz; na wszystkie strony widać było tylko padające kartki a olbrzymie te paczki akcyj rzucane bez namysłu przyśpieszały tylko zniżkę, czyniąc ją klęską istotną. Kursy spadły gwałtownie do 1,500, do 1,200, do 900 wreszcie. Nie było już kupujących, na opustoszałem pobojowisku trupy tylko pozostały. Ponad rojącem się mrowiskiem czarnych tużurków, trzej taksatorzy sprawiali wrażenie pisarzy wojskowych, którzy po walnej bitwie sporządzają listę poległych. Wobec poczucia klęski, jakie przenikało całą salę, wszelki ruch ustał, wrzawa zamarła skutkiem osłupienia, jakby po wielkiej katastrofie. Gdy po uderzeniu dzwonka, zwiastującego zamknięcie czynności, ogłoszono ostatni kurs 830, przerażająca cisza zapanowała w około. Ulewny deszcz bił nieustannie o szyby, przez które przedzierało się zamglone światło; skutkiem wody ściekającej z parasoli i rozdeptywanej przez tłum, sala zamieniła się w grzęski grunt nieporządnie utrzymanej stajni, brudne gnojowisko, po którem walały się wszelkiego rodzaju papiery. W koszu tymczasem jaśniała pstrokacizna zielonych, czerwonych i niebieskich kartek, które rzucano pełnemi garściami w takiej masie, że olbrzymia czara była niemi przepełniona.
Mazaud powrócił do gabinetu agentów równocześnie z Jacobym i Delarocquem. Pragnienie dokuczało mu strasznie, podszedł więc do bufetu, wypił szklankę piwa, poczem rozglądać się zaczął po obszernej sali: wieszadła do rzeczy, stojący na środku długi stół, dokoła którego znajdowały się pokryte czerwonym aksamitem fotele sześćdziesięciu agentów — całe to urządzenie banalne i niezbyt świeże, przypominające sale dla pasażerów pierwszej klasy na dworcu kolejowym, budziło w nim takie zdziwienie, jak gdyby sali tej nigdy nie widział dotychczas. Wreszcie słowa nie przemówiwszy, wyszedł, uściskiem dłoni żegnając się, jak zwykle, z Jacobym i Delarocquem. Wszyscy trzej zbledli, chociaż starali się zachować spokój pozorny. Przed rozpoczęciem giełdy, Mazaud polecił był Flory’emu, ażeby czekał na niego przy drzwiach; istotnie zastał go tam teraz stojącego z Gustawem, który od tygodnia stanowczo już porzucił kantor i przybył tu przez prostą ciekawość, uśmiechnięty, prowadząc życie hulaszcze i nie troszcząc się o to, czy nazajutrz ojciec będzie mógł płacić znowu jego długi. Flory blady śmiertelnie uśmiechał się bezmyślnie, usiłując utrzymać równowagę i mężnie znieść stratę stu tysięcy franków tem przykrzejszą, że nie wiedział, zkąd wyciągnąć chociażby grosz na jej pokrycie.
Po wyjściu Mazauda i Flory’ego wrzawa nie ucichła w sali; wszyscy skupiali się zwłaszcza koło Saccarda, który najwięcej ucierpiał w tej walce. Nie rozumiejąc w pierwszej chwili, co się dzieje i urągając porażce, stawiał on czoło niebezpieczeństwu. Widząc wzmagający się ruch, przypuszczał w pierwszej chwili, że to szeregi Daigremonta nadciągają; potem jednak gdy klęska stała się nieuniknioną, gdy kursy gwałtownie spadać zaczęły, wytężył wszystkie siły, by mężnie śmierć ponieść na stanowisku. Lodowaty dreszcz wstrząsał nim od stóp do głów; czuł, że stało się coś niepowetowanego, że niepowrotnie pokonanym został, ale w boleści jego żadnej nie odgrywał roli niski żal straconych pieniędzy i rozkoszy; bolało go tylko upokorzenie, że poniósł klęskę, że Gundermann odniósł świetne, stanowcze zwycięztwo, które utwierdziło ponownie wszechwładzę tego króla złota. W tej chwili był on istotnie wspaniałym; szczupła jego postać wyprostowała się, dumnie wyzywając los do walki; w twarzy i oczach spoglądających śmiało przebijał się wyraz zaciętego uporu, gdy sam jeden stawiał czoło rozpaczy i wściekłości, wzbierającej falą i miotającej na niego przekleństwa. Cała sala kipiała, wylewała się w stronę jego filaru; pięści zaciskały się groźnie, usta bełkotały złorzeczenia; on zaś bezwiednie niemal miał wciąż na ustach uśmiech, który mógł się wydawać wyzwaniem do walki.
Najprzód Saccard dostrzegł jakby przez mgłę śmiertelnie bladego Maugendre’a, którego prowadził pod rękę kapitan Chave, z okrucieństwem drobnego gracza uszczęśliwionego z upadku wielkich spekulantów, powtarzając mu, że oddawna należało spodziewać się klęski. Następnie Sédille z wykrzywioną twarzą, z błędnym wyrazem oczu bankrutującego kupca podszedł do niego i podał mu drżącą rękę, jakby chcąc powiedzieć, że żadnej do niego nie rości pretensyi. Margrabia de Bohain usunął się natychmiast po pierwszem wstrząśnieniu i przeszedłszy do zwycięzkiego obozu zniżkowców, opowiadał Kolbowi, który ostrożnie trzymał się na uboczu, że już od czasu ostatniego zebrania ogólnego stracił był ufność w działalność Saccarda. Przerażony Jantrou powtórnie zniknął z sali i pobiegł co tchu uwiadomić o ostatnim kursie baronowę, która niewątpliwie dostać musiała ataku nerwowego, jak się to już parę razy zdarzyło w dnie wielkiej przegranej.
A dalej znowu, naprzeciwko milczącego zawsze i tajemniczego Salmona stali zniżkowiec Moser i zwyżkowiec Pillerault: ten wyzywający i dumny pomimo poniesionej porażki, tamten nie pomnąc na odniesione zwycięztwo, dobrowolnie zatruwający sobie chwile szczęścia przewidywaniem smutnej przyszłości.
— Zobaczycie, że na wiosnę wybuchnie wojna z Niemcami... Wszystko to niedobrze się składa a Bismark wciąż na nas czyha.
— E! idźże pan do dyabła z takiemi prognostykami! I tym razem znowu zbłądziłem, bom niepotrzebnie zastanawiał się tak długo... Tem gorzej dla mnie!... Ale to się naprawi i znowu wszystko pójdzie dobrze!
Do tej pory Saccard ani na chwilę nie okazał słabości. Wymówione poza jego plecami nazwisko poborcy rent z Vendôme, owego Fayeux, z którym pozostawał w stosunkach dla całej klienteli drobnych akcyonaryuszów, sprawiło mu niewymowną przykrość: przywiodło mu bowiem na myśl olbrzymią masę biedaków, drobnych kapitalistów, którzy zostaną zmiażdżeni pod gruzami Banku powszechnego. Widok śmiertelnie bladego i zmienionego do niepoznania Dejoie wzmógł jeszcze serdeczny ów niepokój: zdawało mu się, że człowiek ten staje przed nim jako uosobienie wszystkich drobnych, politowania godnych ruin. W tej chwili jakby przez pewien rodzaj halucynacyi stanęły przed nim blade, wyrazem rozpaczy i przerażenia napiętnowane twarze hrabiny de Beauvilliers i jej córki; obie zdawały się spoglądać na niego smutnemi, pełnemi łez oczyma. I ów Saccard, którego serce w kamień się zmieniło w ciągu dwudziestoletnich rozbojów, ów Saccard, który się pysznił, że nigdy nogi pod nim nie zadrżały i że nigdy nie usiadł na ławce stojącej za filarem — poczuł teraz, że słabnie i bezsilnie osunął się na ławkę. Tłum napływał wciąż, skupiając się w około niego, aż dusić się zaczął. Podniósł głowę, aby zaczerpnąć powietrza i natychmiast zerwał się na nogi, ujrzawszy na galeryi telegrafu wychylającą się twarz Méchainowej, której olbrzymia, tłusta postać unosiła się tryumfująco ponad polem bitwy. Obok niej na kamiennej poręczy leżał czarny worek skórzany. Czekając chwili, w której napychać go zacznie zdeprecyowanemi akcyami, ścigała ona wzrokiem poległych jak żarłoczny kruk, który ciągnie za wojskiem, spuszczając się na ziemię wtedy dopiero, gdy trupy zalegną pobojowisko.
Wtedy dopiero Saccard pewnym krokiem wyszedł z sali. Pokonany czuł w sobie bezdenną jakąś próżnię, pomimo tego jednak nadludzkim wysiłkiem woli kroczył prosto i śmiało. Doznawał on tylko takiego wrażenia, jak gdyby zmysły mu stępiały, zdawało mu się, że nie czuje twardego gruntu pod nogami, lecz że stąpa po jakimś miękim, puszystym kobiercu. Oczy jego zachodziły mgłą, tysiączne krzyki i szmery dźwięczały mu w uszach. Wyszedłszy z giełdy i zstępując ze schodów przedsionka, nie poznawał nikogo: wszystkie postacie wydawały mu się fantastycznemi widmami o nieokreślonych kształtach, głosy ludzkie brzmiały jak nieznane jakieś dźwięki. Czyż w istocie to, co widzi przed sobą, jest skrzywioną, płaską twarzą Buscha?... A zatrzymawszy się na chwilę, z kimże rozmawiał?... czyliż w istocie z uszczęśliwionym Nathansohnem, którego przyciszony głos dochodził go jakby z oddali?... Któż mu towarzyszy wpośród przerażenia panującego w około?... czy byli to Massias i Sabatini?... Zdawało mu się, że stoi jeszcze otoczony liczną grupą ludzi... może to byli Sédille i Maugendre, może też inne jakieś postacie niewyraźne i przeistoczone... Oddaliwszy się od giełdy, szedł ulicą zalaną kałużami błota i wtedy, chcąc dowieść całemu temu tłumowi fantastycznych widziadeł, że do ostatniej chwili nie stracił przytomności umysłu, dumnym i przenikliwym głosem powtórzył:
— Ach! jakże mi żal tej kamelii, którą pozostawiono na dziedzińcu! Mróz zwarzył pewnie delikatną roślinkę...
Pani Karolina, zdjęta przerażeniem, tegoż samego wieczoru wysłała telegram do brata, mającego tydzień jeszcze zabawić w Rzymie i we trzy dni potem Hamelin powrócił już do Paryża.
Po dość chłodnem powitaniu, wszczęła się nader przykra rozmowa pomiędzy Saccardem a inżynierem w tejże samej sali rysunkowej przy ulicy Saint Lazare, gdzie niegdyś z takim zapałem omawiano i układano zamiar utworzenia Banku powszechnego. W przeciągu ostatnich trzech dni klęska na giełdzie stała się jeszcze straszniejszą: akcye, obniżając się gwałtownie, spadły poniżej pari na 430 franków, zniżka trwała dalej, gmach cały trzeszczał, grożąc, że lada chwila w gruzy się rozpadnie.
Pani Karolina nie mieszała się do rozmowy, słuchając w milczeniu i gorzkie czyniąc sobie wyrzuty, że obojętnością swą stała się wspólniczką złego. Czyż nie obiecywała czuwać nad wszystkiem a jednak dopuściła, aby taką klęskę poniesiono?... Zamiast ograniczyć się na sprzedaży swoich akcyj dla powstrzymania zwyżki, czyż nie powinna była szukać innego środka, ostrzedz ludzi, jednem słowem rozwinąć jakąkolwiek działalność?... Serdecznie przywiązana do brata, cierpiała zarówno nad narażeniem jego dobrej sławy, jak też i nad tem, że praca całego jego życia została znowu zakwestyonowaną a cierpiała tem więcej, że nie czuła się w prawie wydawania wyroku potępienia na Saccarda, którego kochała i z którym łączyły ją węzły tajemnicze a okrywające jej czoło rumieńcem wstydu. Oba te sprzeczne uczucia toczyły straszną walkę w zbolałem jej sercu. Wieczorem w sam dzień katastrofy, uniesiona szczerością, uczyniła Saccardowi tysiące gorzkich wyrzutów, wypowiedziawszy długo tłumione w sercu żale i obawy. Potem jednak widząc go uśmiechniętym, spokojnym i nieugiętym, zastanawiając się nad tem, jakiej on siły ducha potrzebuje, by oprzeć się przygnębieniu, powiedziała sobie, że nie ma prawa gnębić go i dobijać, skoro sama w stosunku z nim dała tyle dowodów słabości. Oto dlaczego teraz postanowiła zachować milczenie i wyrazem twarzy jedynie objawiając swe niezadowolenie, chciała pozostać niemym świadkiem rozmowy jego z Jerzym.
Hamelin jednak — tak zwykle skłonny do ustępstw i interesujący się żywiej tem tylko, co bezpośrednio prac jego dotyczyło — unosił się teraz gniewem, powstawał gwałtownie przeciw grze, dowodząc, że szalona spekulacya jest jedyną przyczyną upadku Banku powszechnego. Nie należał on do rzędu ludzi utrzymujących, że bank może pozwolić na spadek swoich akcyj z takim spokojem jak inne instytucye. Towarzystwo dróg żelaznych np. ma olbrzymi tabor, za pomocą którego zbiera dochody, gdy tymczasem rzeczywistem bogactwem banku jest jego kredyt i z chwilą zachwiania kredytu bank upaść musi. Ale i w tem należy przedewszystkiem zachować miarę. O ile rozsądną a nawet konieczną było rzeczą podtrzymywanie kursu 2,000 franków, o tyle dążenie do narzucenia kursu 3,000 i wyżej było szaloną niedorzecznością, zbrodnią nawet. Natychmiast po przyjeździe, Hamelin zażądał, aby mu przedstawiono istotny stan rzeczy. Teraz niepodobna już było go okłamać, niepodobna było — tak jak na ostatniem posiedzeniu — dowodzić w jego obecności, że towarzystwo ani jednej akcyi swojej nie posiada. Hamelin przejrzał księgi i natychmiast wykrył wszystkie oszustwa. Przeglądając między innemi rachunek Sabatiniego i wiedząc, że za tem podstawionem nazwiskiem kryją się operacye, dokonywane przez samo towarzystwo, mógł wyśledzić wszystkie postępy, jakie z każdym miesiącem czyniła w ciągu dwóch lat gorączka Saccarda. Z początku były to nieśmiałe, ostrożne kupna, potem coraz znaczniejsze zakupy, które doprowadziły wreszcie do olbrzymiej ilości dwudziestu siedmiu tysięcy akcyj, przedstawiających kapitał około czterdziestu ośmiu milionów franków. Czyż podstawienie pod nazwisko Sabatiniego tak kolosalnej sumy interesów nie było istnem szaleństwem i nierozsądnem wyśmiewaniem się z ludzi?... Przytem nie ograniczało się to li tylko na Sabatinim: oprócz niego byli także inni słomiani ludzie, urzędnicy banku i członkowie rady, których zakupy na gotówkę, przeniesione na rachunek reportów, stanowiły dwadzieścia tysięcy akcyj, przedstawiających sumę również około czterdziestu ośmiu milionów franków. Zresztą były to tylko kupna stałe, do których należało dodać jeszcze zakupy na dostawę, dokonane w ciągu ostatniej likwidacyi styczniowej, przeszło dwadzieścia tysięcy akcyj za sumę sześćdziesięciu siedmiu i pół milionów franków, które Bank powszechny miał zapłacić. Nadto na giełdzie lyońskiej było dziesięć tysięcy akcyj, przedstawiających wartość dwudziestu czterech milionów franków. Wszystkie te pozycye dodane razem wykazywały, że towarzystwo posiada własność prawie czwartą część wypuszczonych przez siebie akcyj i że ogółem zapłaciło za nie kolosalnie wysoką sumę dwustu milionów franków. To więc jest owa przepaść, w którą instytucya pogrążyć się musi.
Oczy Hamelina zaszły łzami gniewu i rozpaczy. Tak szczęśliwie udało mu się założyć w Rzymie pierwsze podstawy banku katolickiego, tego skarbu Grobu Świętego, dzięki któremu podczas nieuniknionego w przyszłości prześladowania możnaby po królewsku osadzić papieża w Jerozolimie, w owych miejscach świętych legendową chwałą opromienionych! Zadaniem tego banku katolickiego było osłonięcie nowego królestwa Jerozolimy od wszelkich zawichrzeń politycznych; podstawą jego budżetu gwarantowanego przez bogactwo krajowe miała być cała serya emisyj, o akcye których ubiegaliby się chrześcianie ze wszystkich krańców świata!... I oto teraz wszystko runęło odrazu skutkiem owej głupiej, szalonej spekulacyi!... Wyjeżdżając z Paryża, Hamelin zostawił świetnie ułożony bilans, olbrzymie kapitały, towarzystwo, którego szybki i świetny rozwój wzbudzał podziw ogólny — a oto powróciwszy w miesiąc niespełna, zastał miliony stopione, towarzystwo w prochu powalone na ziemię, z całego tego gmachu pozostała tylko czarna przepaść podobna do dymiącego się jeszcze zgliszcza. Zdumienie jego wzrastało z każdą chwilą, gwałtownie domagał się wyjaśnień, nie mogąc zrozumieć, jaka tajemnicza siła popychała Saccarda do takiej zawziętości przeciw kolosalnej budowie własnemi jego rękoma wzniesionej, jakie pobudki nim powodowały, że pragnąc dokończyć budowy gmachu, niszczył go jednocześnie, wysuwając zeń kamień po kamieniu.
Saccard odpowiadał na pytania zwięźle i bez gniewu. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i zapanowawszy nad chwilowem obezwładnieniem, odzyskał on znowu dawną energię, pewność siebie i ufność niczem niezachwianą. Zdrada stronników stała się powodem strasznej katastrofy, nic jednak nie ma jeszcze straconego, wszystko da się powetować w przyszłości. A zresztą jeżeli Bank powszechny cieszył się tak szybkiem i bezprzykładnem powodzeniem, to stało się to jedynie dzięki tym środkom, za które teraz jemu czynią wyrzuty... Utworzenie syndykatu, stopniowe powiększanie kapitału, przedwcześnie ułożony bilans za ostatni peryod działalności, zachowywanie akcyj na rachunek towarzystwa, a następnie zakupywanie ich masami całemi — oto szalone środki, które dla nikogo przecież nie były tajemnicą. Kto godzi się na korzyści, musi też przystać na ryzyko... Kocieł maszyny, pod którą podłożono zawiele ognia, pęka niejednokrotnie i wtedy wybuch następuje... Zresztą Saccard nie przyznawał się do winy, twierdząc, że postępował on poprostu tak, jak postępuje każdy dyrektor banku z tą chyba różnicą, że w działalności swej okazał większą siłę inteligencyi. Nigdy ani na chwilę nie wyrzekł się on olbrzymiego, genialnego zamiaru: wykupienia wszystkich akcyj i pobicia Gundermana... Zabrakło mu tylko pieniędzy — oto jedyne zło i teraz trzeba wszystko na nowo rozpoczynać... Gdy wszczęła się mowa o nadzwyczajnem zebraniu ogólnem, które postanowiono zwołać w następny poniedziałek, Saccard utrzymywał, że jest najzupełniej pewnym akcyonaryuszów i że najniezawodniej uzyska od nich poniesienie koniecznych ofiar, bo każdy z nich na jedno jego słowo nie zawaha się złożyć całego swego mienia. Tymczasem można będzie czerpać pieniądze z drobnych sum, które wielkie banki i inne instytucye kredytowe dawały codzień na pokrycie pilnych wydatków, czyniąc to z obawy, aby zbyt nagła ruina nie zachwiała ich bytu. Po przebyciu kryzysu, wszystko znów się rozpocznie i do dawnej świetności powróci.
— Ależ — zaprotestował Hamelin, uspokojony już ufnością i wiarą Saccarda — czy nie widzisz, że pomoc, jakiej nam przeciwnicy udzielają, jest pewnego rodzaju taktyką, mającą na celu zabezpieczenie siebie samych a zgotowanie nam upadku tem pewniejszego, im on później nastąpi?... Najwięcej mnie niepokoi to, że przeczuwam w tem robotę Gundermanna.
W istocie, Gundermann jeden z najpierwszych zaofiarował udzielenie pomocy w celu zapobieżenia temu, aby natychmiast nie ogłoszono upadłości banku. Postępowanie to dowodziło tak praktycznego sposobu zapatrywania się na rzeczy, jakiego dowiódłby człowiek, który podpaliwszy dom sąsiada, śpieszyłby następnie z beczkami wody z obawy, by pożar nie rozszerzył się po całej dzielnicy. Wyższy nad wszelkie osobiste urazy, Gundermann dążył do tego jedynie, aby stać się najpierwszym z pośród handlarzy pieniędzmi całego świata, aby pozyskać sławę najbogatszego i najprzezorniejszego finansisty, który potrafi stłumić każdą namiętność, w celu nieustannego powiększania swego majątku.
Saccard wzruszył ramionami, rozdrażniony tym dowodem rozumu i przenikliwości swego nieprzyjaciela.
— Ach! Grundermann pozuje na człowieka wspaniałomyślnego!... zdaje mu się, że mnie zabije swoją bezinteresownością.
Przez chwilę wszyscy milczeli, wreszcie pani Karolina, która dotąd ani razu nie wtrącała się do rozmowy, uczyniła uwagę:
— Mój drogi, nie przerywałam bratu, chcąc, aby ci wypowiedział boleść, jakiej doznać musiał, dowiedziawszy się o opłakanym stanie rzeczy... Co do mnie, zdaje mi się, że zapatruję się jasno na nasze położenie i że nic grozić nie może memu bratu wtedy nawet, gdyby sprawa najgorszy przyjęła obrót. Wiesz, po jakim kursie sprzedałam nasze akcye; nikt zatem nie miałby prawa zarzucać Jerzemu, że osobiste korzyści skłaniały go do podtrzymywania zwyżki... Zresztą gdyby nawet doszło do katastrofy, wiemy oboje, co nam uczynić należy. Nie podzielam niezachwianej twojej ufności, straciłam już wszelką nadzieję, przyznaję jednak, że masz słuszność, twierdząc, że trzeba wytrwać mężnie do ostatniej chwili. Możesz być pewien, że mój brat nie należy do tych, którzy usiłują zniechęcić cię lub rozczarować.
W tej chwili czuła się dziwnie wzruszoną i gotową do pobłażliwości dla tego człowieka tak niezłomnej energii, nie chciała jednak okazać mu swej słabości, widząc jasno całą potworność tego, co uczynił i co gotów był czynić nadal, zaślepiony namiętnością złodziejską, która tylko z rozbojami korsarza żadnych skrupułów nieznającego mogła iść w parze.
— Naturalnie — potwierdził Hamelin, znużony i nie czując się na siłach do stawiania dłużej oporu — nie mam bynajmniej zamiaru krzyżowania ci szyków, skoro walczysz dla ocalenia nas wszystkich. Możesz liczyć na moją pomoc, ilekroć będę ci potrzebnym.
I raz jeszcze w ostatniej tej chwili, wobec najgroźniejszego niebezpieczeństwa, Saccard uspokoił ich, dodał im otuchy następującemi słowami tajemniczemi i pełnemi obietnic:
— Śpijcie spokojnie... Nie mogę jeszcze powiedzieć wszystkiego otwarcie, ale mam niezachwianą pewność, że sprawa przyjmie pomyślny obrót jeszcze przed upływem przyszłego tygodnia.
Toż samo zdanie, którego znaczenie nikomu nie było znanem bliżej, Saccard powtórzył wszystkim stronnikom Banku powszechnego, oraz wszystkim klientom, którzy przygnębieni, przerażeni przychodzili do niego po radę. Od trzech dni drzwi gabinetu przy ulicy de Londres nie zamykały się ani na chwilę: nieustannie zjawiali się tu tacy, jak hrabina de Beauvilliers, Maugendre, Sédille, Dejoie i wielu innych. Saccard przyjmował ich z niewzruszonym spokojem i prawdziwie żołnierską odwagą, a słowa jego pełne otuchy wlewały nową wiarę w serca zwątpiałych i zrozpaczonych. Gdy ktokolwiek wspominał o sprzedaży, gniewał się on, krzyczał, zaklinał, aby nie ważono się czynić podobnego szaleństwa i przysięgał na honor, że podniesie znów kurs akcyj do 2,000 a nawet do 3,000 franków. Pomimo tylu popełnionych błędów, wszyscy pokładali w nim wiarę, w przekonaniu że jeżeli pozostawią mu nadal swobodę działania, jeżeli dadzą mu możność okradania ich jak dotąd, potrafi on wywikłać się ze wszystkich trudności i ostatecznie wzbogaci ich tak, jak to uczynić poprzysiągł. Nikt nie wątpił, że Bank powszechny podźwignie się cało i zdrowo, jeżeli tylko nic nadzwyczajnego nie zajdzie przed poniedziałkiem i Saccard będzie miał czas do zwołania zebrania ogólnego.
Saccard miał na myśli brata swego, Rougona, gdy mówił o owej wszechpotężnej pomocy, o której marzył, nie chcąc przed nikim tłomaczyć się jaśniej. Pewnego dnia, gdy spotkawszy przeniewiercę Daigremonta, zaczął mu czynić gorzkie wyrzuty, usłyszał odeń następującą odpowiedź: „Mój drogi, to nie ja cię opuściłem, ale twój brat!“ W istocie Daigremont miał słuszność za sobą: przystąpił on do interesu pod tym tylko warunkiem, żeby i Rougon do tego należał; przyrzeczono mu współudział Rougona; nie dziw więc, że usunął się z chwilą, gdy minister zamiast popierać Bank powszechny, rozpoczął otwartą wojnę z dyrektorem. Cóż można było odpowiedzieć na podobne usprawiedliwienie swego czynu? Teraz dopiero Saccard zrozumiał, że popełnił olbrzymi błąd, dopuszczając do nieporozumień między sobą a bratem, że minister tylko mógłby stanąć w jego obronie i uczynić jego osobę nietykalną, że nikt nie ośmieliłby się czynić mu zarzutów, gdyby wielki mąż stanu przy nim się znajdował. Duma jego poniosła najdotkliwszy cios w chwili, gdy postanowił prosić Hureta o wstawienie się za nim do ministra. Poza tem zachowywał on groźną postawę, nie dał się nakłonić do wyjazdu z Paryża, wymagał jako rzeczy sobie należnej, aby Rougon przyszedł mu z pomocą, tembardziej że jemu najwięcej zależeć było powinno na uniknieniu skandalu. Nazajutrz Saccard oczekiwał przyobiecanej wizyty Hureta, ale otrzymał tylko bilecik, w którym deputowany radził mu, aby czekał cierpliwie i liczył na pomyślne zakończenie sprawy, jeżeli żadne nieprzewidziane okoliczności nie staną temu na przeszkodzie. Rad nie rad, zadowolnić się musiał temi kilkoma wierszami, upatrując w nich obietnicę zachowania neutralności.
W rzeczywistości jednak Rougon powziął postanowienie pozbycia się ostatecznie tego zgangrenowanego członka rodziny, który od lat tylu zawadzał mu, wzbudzał w nim wiekuiście obawę jakichś brudnych postępków. W razie nastąpienia katastrofy, postanowił on pozostawić rzeczy własnemu ich biegowi. Skoro niepodobna było liczyć na to, aby nakłonić Saccarda do dobrowolnego wyjazdu z kraju, należało zatem zmusić go do tego, ułatwiając mu ucieczkę po okryciu go hańbą. Będzie to głośny skandal na razie, ale wszystko skończy się wreszcie. Zresztą położenie ministra stawało się coraz trudniejszem, zwłaszcza od czasu, gdy w izbie prawodawczej z porywającą wymową oświadczył, że Francya nigdy nie pozwoli na to, aby Włochy stały się panami Rzymu. Gorąco oklaskiwany przez katolików, silnie napastowany przez dochodzący do coraz większej potęgi stan trzeci, przewidywał on już chwilę, gdy ostatnie to stronnictwo przy pomocy liberalnych bonapartystów wydrze mu ster władzy, jeżeli nie otrzyma od niego jakiejkolwiek rękojmi. Zważywszy zbieg okoliczności, najlepszą rękojmią było zgnębienie Banku powszechnego, który, mając za sobą opiekę Rzymu, stał się siłą groźną i niepokój wzbudzającą. Do ostatecznej decyzyi skłoniło wreszcie Rougona tajemne zawiadomienie, jakie otrzymał od kolegi swego, ministra finansów, któremu Gundermann, oraz inni bankierzy żydzi stawiali wielkie trudności, gdy zamierzał wypuścić pożyczkę; oświadczyli oni bowiem, że nie dadzą swoich kapitałów, dopóki nie będą pewnymi rynku, na którym operują teraz różni awanturnicy. Gundermann tryumfował. Niech raczej żydzi zostaną królami złota, niż żeby katolicy ultramontanie, opanowawszy giełdę, stać się mieli władcami świata!
Opowiadano później, że minister sprawiedliwości Delcambre, żywiąc nieprzebłaganą urazę do Saccarda, napomknął Rougonowi, w jaki sposób zamierza postąpić z jego bratem w razie, gdyby sprawa ta została poddaną wyrokowi sądu. Usłyszawszy to, Rougon zawołał: „Ach! z całego serca będę wdzięcznym temu, kto mnie od niego uwolni!“ Saccard był zatem zgubionym od chwili, gdy Rougon go odstąpił. Delcambre, który czyhał na niego od chwili dojścia do władzy, mógł wreszcie schwycić go w okowy kodeksu i wplątać w nierozwikłaną sieć wybiegów sądowych; czekał on tylko chwili stosownej, aby puścić za nim pogoń z agentów swoich i sędziów.
Pewnego dnia Busch, rozwścieczony tem, że dotąd jeszcze nie uczynił żadnych kroków przeciwko Saccardowi, postanowił wnieść wreszcie skargę do sądu. Należało się śpieszyć, inaczej bowiem nigdy nie uda się wyciągnąć od niego owych czterech tysięcy franków należnych Méchainowej, jako zwrot kosztów poniesionych na Wiktora. Busch miał zamiar podnieść obrzydliwy skandal i korzystając ze sposobności, wyjawić publicznie ohydne szczegóły o zgwałceniu matki i opuszczeniu dziecka. Nie ulegało wątpliwości, że — wobec zachwianego położenia Banku powszechnego — proces podobny, wytoczony dyrektorowi, wywołałby wielkie wzburzenie w całym Paryżu, a Busch łudził się dotąd nadzieją, że Saccard za pierwszą pogróżką zapłaci. Na nieszczęście jednak podprokurator, któremu zlecono tę sprawę, a który był rodzonym siostrzeńcem Delcambre’a po wysłuchaniu całej historyi oświadczył z nietajoną niechęcią, że oskarżenie wniesione na podstawie takich plotek jest bezzasadnem i nie da się podciągnąć pod żaden artykuł kodeksu. Busch, zbity z tropu, uniósł się gniewem i rozwodzić się zaczął nad tem, że lat tyle czeka cierpliwie, gdy podprokurator przerwał mu nagle, zwracając uwagę, iż najwymowniejszym dowodem jego wyrozumiałości dla Saccarda jest fakt powierzenia w reporcie własnych kapitałów Bankowi powszechnemu. Jakto? czyż godzi się czekać bezczynnie, mając zakwestyonowane fundusze w nieuniknionej upadłości tego domu?... Nic prostszego i łatwiejszego, jak podać skargę o oszustwo, gdyż dzięki temu sąd będzie uprzedzony o podstępnych manewrach, które doprowadziły do bankructwa... Oto broń, którą śmiertelny cios zadać można, broń stokroć skuteczniejsza, niżeli owa melodramatyczna historya o dziewczynie, która umarła, rozpiwszy się i o dziecku, które chowało się w rynsztokach... Busch słuchał uważnie i z powagą; ujrzawszy nową tę drogę działania, postanowił zmienić zamiar: rozumiał bowiem wybornie, że zaaresztowanie Saccarda będzie ciosem śmiertelnym dla Banku powszechnego. Zresztą sama obawa utracenia pieniędzy zdołałaby skłonić go natychmiast do powzięcia takiego postanowienia. Wszelkie klęski sprawiały mu przyjemność, dostarczając sposobności do łowienia ryb w mętnej wodzie. Wahał się jednak, utrzymywał, że musi się namyślić, że za dni parę powróci, aż wreszcie zniecierpliwiony podprokurator posadził go we własnym gabinecie przy biórku i włożył mu pióro w rękę. Busch napisał wtedy skargę, którą natychmiast po jego wyjściu gorliwy urzędnik zaniósł do stryja swego, ministra sprawiedliwości. Sprawa była skończoną.
Nazajutrz w lokalu towarzystwa przy ulicy de Londres Saccard miał długą naradę z członkami komisyi rewizyjnej i z administratorem prawnym, zastanawiając się nad kwestyą ustanowienia bilansu, który należało przedstawić na zebraniu ogólnem. Pomimo sum pożyczonych od innych instytucyj musiano zamknąć kasę i zawiesić wypłaty, gdyż żądania wzrastały nieustannie. Bank, który przed miesiącem niespełna posiadał w kasie około dwóchset milionów franków, nie był obecnie w stanie wypłacenia oszalałym z trwogi klientom więcej nad paręset tysięcy. Na zasadzie raportu złożonego w przeddzień przez eksperta, któremu powierzono rewizyę ksiąg bankowych, sąd handlowy wydał wyrok ogłaszający upadłość. Pomimo tego jednak Saccard, nie zdając sobie sprawy z istotnego stanu rzeczy, w bezbronnem zaślepieniu obiecywał, że zdoła jeszcze wszystko ocalić. Oczekiwał on właśnie od izby meklerów odpowiedzi w sprawie ustanowienia kursu do regulacyi końcomiesięcznej, gdy woźny podszedł do niego, oznajmiając, że jacyś trzej panowie czekają na niego w sąsiednim salonie. Saccard wybiegł uradowany... ale zamiast spodziewanej pomocy, zastał tam komisarza policyi, oraz dwóch agentów, którzy go natychmiast zaaresztowali. Rozkaz ten był wydany skutkiem raportu eksperta wykazującego nieporządki w prowadzeniu ksiąg, głównie zaś skutkiem skargi o nadużycie zaufania wniesionej przez Buscha, który utrzymywał, że sumy oddane przez niego na report zostały zużytkowane w inny sposób. Jednocześnie Hamelin został zaaresztowany w mieszkaniu swojem przy ulicy S. Lazare. Teraz nieodwołalnie wszystko się już kończyło, jak gdyby wszystkie nienawiści, wszystkie przeciwności losu razem się sprzysięgły! Niepodobna było myśleć o zwołaniu nadzwyczajnego zebrania ogólnego!... Bank powszechny runął, by nigdy już nie powstać!...
Pani Karoliny nie było w domu w chwili aresztowania brata, który zdążył zaledwie pozostawić jej parę słów naprędce skreślonych. Powróciwszy do domu i dowiedziawszy się o tem, co zaszło, nieszczęśliwa kobieta oniemiała z rozpaczy. Nigdy nie przyszło jej nawet na myśl, aby Jerzy mógł być pociągniętym do odpowiedzialności, tembardziej że przez czas tak długi nie było go w kraju i że nie przyjmował udziału we wszystkich tych spekulacyach. Nazajutrz po ogłoszeniu upadłości, oboje oddali na rzecz aktywów wszystko, cokolwiek posiadali, chcąc wyjść z całej tej sprawy bez grosza, podobnie jak weszli bez grosza. Znaczna to była ofiara, wynosząca około ośmiu milionów, w których mieściło się także owe trzykroć sto tysięcy franków odziedziczonych po ciotce. Pani Karolina podjęła natychmiast wszelkie możliwe starania w celu złagodzenia losu brata, szukała wpływowych stosunków, przygotowywała obronę biednego Jerzego i pomimo całego męztwa zalewała się łzami, ilekroć przedstawiała sobie tego biedaka wolnego od wszelkiej winy a jednak siedzącego za kratami, obryzganego błotem, które kalało całą jego przyszłość... On taki łagodny, słaby, naiwny we wszystkiem, co przechodziło zakres specyalnych jego prac technicznych... Przedewszystkiem jednak oburzała się na Saccarda, jedynego sprawcę ich niedoli, oraz nieszczęść ogółu; teraz dopiero rozbierała w myśli i potępiała jego potworną działalność, począwszy od pierwszych dni, gdy wyśmiewał się z niej, że czytuje kodeks, aż do ostatnich chwil, gdy trzeba było tak ciężko pokutować za wszystkie nadużycia, które ona przewidywała, a do których jednak dopuściła przez lekkomyślność. Zmuszona do wspomnienia jego nazwiska, mówiła o nim jak o człowieku obcym zupełnie lub też jak o przeciwniku, którego interes nie ma nic wspólnego z tem, co jej dotyczy. Codzień prawie odwiedzała brata w więzieniu, lecz ani razu nie poprosiła o pozwolenie widzenia Saccarda. Mężnie stawiając czoło nieszczęściu, jakie ją dotknęło, pozostała w dawnem mieszkaniu przy ulicy Saint-Lazare i przyjmowała wszystkich ktokolwiek przychodził, nie wykluczając tych nawet, którzy ją spotykali z przekleństwem na ustach. Stała zatem na stanowisku jak urzędnik, powziąwszy postanowienie ocalenia honoru brata i swego.
Jeden szczególniej widok rozdzierał jej serce podczas długich dni, jakie spędzała teraz samotnie w owej sali rysunkowej, w której przeżyła niegdyś tyle chwil pracy i nadziei: ilekroć przechodząc koło okna, mimowoli rzuciła okiem na dom sąsiedni, serce jej ściskało się bólem na widok bladych twarzy hrabiny de Beauvilliers i jej córki. Zima tego roku była bardzo łagodną, to też niejednokrotnie obie kobiety przechadzały się powoli ze spuszczonemi głowami po alejach ogrodu, pokrytych mchem i pleśnią. Upadek Banku powszechnego dotknął srodze nieszczęśliwe te istoty: przed dwoma tygodniami posiadając jeszcze w swoich sześciuset akcyach milion osiemkroć sto tysięcy franków, dziś mogły mieć zaledwie osiemnaście tysięcy, gdy kurs spadł z trzech tysięcy na trzydzieści franków. Odrazu straciły one cały swój majątek: zarówno dwadzieścia tysięcy posagu Alicyi z takim trudem przez hrabinę zebrane, jak siedemdziesiąt tysięcy franków pożyczki zaciągniętej na folwark Aublets, jak wreszcie i sam folwark przedstawiający wartość czterechkroć stu tysięcy franków a sprzedany za dwieście czterdzieści tysięcy zaledwie. Gdzież szukać miały ratunku, skoro długi hypoteczne ciążące na pałacu pochłaniały już osiem tysięcy franków rocznie a wydatki na utrzymanie domu nie wynosiły nigdy mniej nad siedem tysięcy franków pomimo skąpstwa i cudów oszczędności, jakich obie dokonywały, w celu ocalenia pozorów i utrzymania się na stanowisku odpowiedniem ich urodzeniu i wychowaniu? Nawet w razie sprzedaży akcyj, czyż podobna żyć i zaspokoić chociażby najniezbędniejsze potrzeby z owych osiemnastu tysięcy franków — nędznej resztki pozostałej z rozbicia? Pozostawała jedna tylko ostateczność, o której hrabina nie miała dotąd odwagi nawet pomyśleć stanowczo: skoro nie było możności zapłacenia nawet procentów, należało wynieść się z pałacu, zostawić go na pastwę wierzycielom hypotecznym, samym zaś przenieść się do małego mieszkanka i żyć tam w ukryciu, obrachowując skrupulatnie wszystko... nawet każdy kawałek chleba. Hrabina wszelkiemi siłami opierała się tej myśli, bo konieczność podobna byłaby śmiertelnym dla niej ciosem, ostatnią zagładą rodowej świetności, którą od lat wielu z takim bohaterskim uporem drżącemi podtrzymywała rękoma. Czyż nie lepiej umrzeć, aniżeli dożyć takiej hańby, aby potomkowie rodu Beauvilliersów nie mieli własnego dachu nad głową i mieszkając w domostwie wynajętem, stwierdzili jawnie nędzę swoją i upadek?...
Pewnego dnia pani Karolina zobaczyła obie panie zajęte praniem bielizny w małej altance ogrodowej. Stara, zniedołężniała prawie kucharka w niczem już nie była im pomocą; podczas ostatnich mrozów musiały one nawet pielęgnować ją w chorobie; nie o wiele użyteczniejszym stał się teraz mąż jej, który przedtem pełnił zarazem obowiązki szwajcara, stangreta i lokaja, a obecnie z największym wysiłkiem zamiatał dziedziniec i rozciągał opiekę nad jedynym koniem, równie jak on starym i niedołężnym. Wobec tego obie panie zmuszone były energicznie zająć się gospodarstwem: Alicya rzucała nieraz pędzel, aby ugotować zupę, która nader skąpo wystarczała dla pożywienia czterech osób; hrabina okurzała meble, naprawiała ubranie i obuwia, wymyślając tysiące najbardziej drobiazgowych oszczędności i ciesząc się w duchu, że mniej zużywa się miotełki, mniej się gubi i łamie igieł, mniej wypotrzebowywa nici, odkąd każda robota przechodzi przez jej ręce. Ilekroć zjawił się gość jakiś, obie natychmiast przerywały zajęcia, odrzucały fartuchy i zjawiały się w salonie jak panie domu o białych, bezczynnością wydelikaconych rączkach. Gdy ukazywały się na ulicy, pozór zewnętrzny także był zachowanym: karetka zawsze tak samo jak dawniej zaprzężona wiozła je po sprawunki lub z wizytami; obiady wydawane co dwa tygodnie gromadziły w sali jadalnej też same osoby, które bywały tu poprzedniej zimy; ani jednej potrawy nie brakowało na stole, ani jednej świecy w kandelabrach. Ten tylko, kto, jak pani Karolina, obejmował wzrokiem z okna ogród cały i pałac, mógł wiedzieć iloma dniami surowego postu okupywać one musiały te biesiady, złudną tę wystawność i rzekomy pozór dobrobytu. Patrząc na nie, gdy w głębi ogrodu podobnego do studni wilgotnej i zaciśniętej pomiędzy sąsiedniemi domami, przechadzały się śmiertelnie smutne pod zgniło-zielonemi szkieletami drzew stuletnich, ogarniała ją bezgraniczna litość i odchodziła od okna z gorzkiemi wyrzutami sumienia, jak gdyby narówni z Saccardem stała się sprawczynią niedoli nieszczęśliwych tych istot.
W parę dni potem spotkała panią Karolinę boleśniejsza jeszcze i dotkliwsza przykrość: woźny Dejoie przyszedł, aby się z nią widzieć; nie miała odwagi kazać mu odejść i siląc się na spokój, wyszła do niego.
— Cóż mi powiecie, Dejoie?
Umilkła nagle, przerażona bladością byłego woźnego Banku powszechnego. Oczy jego wydawały się zamarłe wpośród twarzy wychudłej i do niepoznania zmienionej, wysoka jego postać zmalała dziwnie, jak gdyby zgarbił się we dwoje.
— No, nie trzeba tak się poddawać rozpaczy. Podobno straciliście wszystko co do grosza?
— Ej, proszę pani, mniejsza tam o to! — odparł woźny, mówiąc wolno i z widoczną trudnością. — Co prawda, z samego początku w głowie mi się to zmieścić nie mogło, bo zżyłem się już z myślą że jesteśmy bogaci... Wygrywając ciągle, człowiek dostaje wreszcie takiego zawrotu głowy jak gdyby się upił. Ale mniejsza o to!... Mój Boże! pogodziłem się już z myślą, że znowu trzeba wziąć się do pracy!... Grotów byłem pracować od rana do nocy i oszczędzać na każdym kroku, aby znów zebrać trochę grosza... Ale pani nie wie, jakie nieszczęście mnie spotkało...
Dwie duże łzy stoczyły się po policzkach starca.
— Pani nic nie wie! — dodał. — Ona uciekła...
— Kto uciekł? — z najwyższem zdziwieniem spytała pani Karolina.
— Moja córka... Natalia... Małżeństwo jej się rozchwiało... gniewała się strasznie, gdy ojciec Teodora przyszedł do nas i oświadczył, że jego syn nie chciał czekać dłużej, że się żeni z córką jakiejś sklepikarki i że bierze za nią około ośmiu tysięcy franków posagu... Nie dziwię ja się, że mogła być zła widząc, że nie ma ani grosza i że zostanie na koszu... Ale czy godziło się rzucać starego ojca, który ją tak kochał! Mój Boże! przeszłej zimy jeszcze nieraz wstawałem w nocy, aby ją otulić kołdrą! Obchodziłem się bez tytuniu, ażeby ona mogła sprawić sobie ładniejszy kapelusz... starałem się zastąpić jej matkę, sam ją wychowałem i jedyną moją pociechą było widzieć ją kręcącą się po naszych izdebkach...
Starzec łkał głośno, łzy tamowały mu mowę.
— Tak, proszę pani, to wszystko stało się przez moją chciwość. Gdybym był zdecydował się sprzedać wtedy, gdy za moje osiem akcyj można było dostać sześć tysięcy franków, Natalka dawno już byłaby po ślubie. Ale pani sama wie, że akcye ciągle szły w górę... zacząłem więc myśleć o sobie, chciałem zapewnić na stare lata najprzód sześćset, potem osiemset, potem tysiąc franków rocznej renty, tembardziej że kiedyś przecież i te pieniądze dostałyby się Natalce... Mój Boże! wtedy gdy akcye stały po trzy tysiące franków, trzeba było sprzedać a miałbym w ręku dwadzieścia cztery tysiące franków. Po wypłaceniu Natalce sześciu tysięcy franków posagu pozostałby mi jeszcze kapitalik, od którego miałbym rocznie dziewięćset franków procentu... A ja, stary osioł, chciałem koniecznie dociągnąć do tysiąca!.. Dobrze mi tak! teraz to wszystko razem nic nie warte, nawet dwustu franków!... Ciężko, ciężko zawiniłem! Lepiejbym zrobił, gdybym się był utopił!
Pani Karolina, wzruszona widokiem jego boleści, nie przerywała mu w przekonaniu, że wypowiedzenie wszystkiego ulgę mu przynosi. Wreszcie jednak, pragnąc dowiedzieć się bliższych szczegółów, spytała:
— Kiedyż i z kim ona uciekła?
Dejoie zawahał się chwilę, słaby rumieniec wystąpił na bladą twarz jego.
— Już od trzech dni jej nie widziałem... Poznała się ona z jakimś panem, który mieszkał naprzeciwko nas... bardzo porządny człowiek... musi mieć pewnie około czterdziestu lat... I tak oto... uciekła, proszę pani.
Pani Karolina słuchała tych szczegółów wypowiadanych przez nieszczęśliwego ojca, który jąkał się i rumienił; w tejże chwili stanęła jej przed oczyma wysmukła postać Natalki, posiadającej wdzięk ładnych dziewcząt na bruku paryzkim wybujałych. Najdokładniej przypominała ona sobie spokojny i chłodny wyraz tych oczu, w których malowało się bezgraniczne samolubstwo. Natalia pozwalała na to, by ojciec ubóstwiał ją jak bożyszcze, pozostała uczciwą dopóty, dopóki osobisty jej interes tego wymagał, nie dała się unieść namiętności, dopóki spodziewała się dostać posag, wyjść za mąż, posiadać własny sklep i w nim królować za kontuarem. Ale nie uśmiechała jej się bynajmniej perspektywa życia nadal bez grosza i wzięcia się na nowo do pracy, aby utrzymać siebie samą i starego ojca. O nie! dość już miała tej egzystencyi mało zabawnej i obecnie zupełnie beznadziejnej... Uciekła zatem obojętnie, bez najmniejszego wzruszenia ubrała się, włożyła kapelusz i po raz ostatni przestąpiła próg dotychczasowego mieszkanka...
— Mój Boże! — wyrzekał znowu nieszczęśliwy Dejoie — co prawda, nie bawiła się biedactwo w domu, a ładnej dziewczynie sprzykrzyć się może taka jednostajność i ciągła robota. Ale bądź co bądź bardzo niepoczciwie ze mną postąpiła. Niechże pani sama powie, czy to się godzi wyjść, nie pożegnawszy się nawet, nie napisawszy ani słówka chociażby po to, aby mi przyrzec, że od czasu do czasu będę mógł ją widywać... Zamknęła drzwi za sobą i koniec! Widzi pani, jak mi ręce drżą... zgłupiałem tak, że dotąd nie mogę przyjść do siebie... Mimowoli ciągle jej szukam oczyma po naszem mieszkanku... Mój Boże, czy to podobna, abym już nigdy, nigdy miał nie zobaczyć mojego jedynego, najdroższego dziecka?!
Przestał płakać, ale spokojna jego boleść była tak rozrzewniającą, że pani Karolina ujęła obie jego ręce i nie mogąc znaleźć innych słów pociechy, powtarzała z głębokiem współczuciem:
— Biedny mój Dejoie!... biedny Dejoie!
I chcąc myślom jego nadać inny obrót, wszczęła rozmowę o upadku Banku powszechnego, obwiniała samą siebie za to, że pozwoliła mu nabyć akcye i — nie wymieniając nazwiska Saccarda — jemu to przypisywała całą niedolę. Były woźny redakcyjny ożywił się natychmiast, bo gorączka spekulacyi trawiąca go tak silnie i w tej nawet chwili rozniecała w nim zapał.
— O nie, pan Saccard miał najzupełniejszą słuszność, kiedy mi mówił, abym nie sprzedawał akcyj. To był doskonały interes i wszyscy bylibyśmy wypłynęli, gdyby nie ci zdrajcy, którzy nas odstąpili... Ach! proszę pani, gdybyśmy nie byli stracili pana Saccarda, wszystko powiodłoby się szczęśliwie! To właśnie nas zabiło, że jego wsadzono do więzienia. I teraz jeszcze on jeden mógłby nas ocalić... Powiedziałem panu sędziemu: „Panie, niech go pan nam odda, a ja znowu powierzę mu cały mój majątek, a nawet życie własne, bo ten człowiek jest naszą Opatrznością! On zawsze zrobi wszystko, co tylko zechce“.
Pani Karolina spoglądała na niego z niewymownem zdziwieniem... Starzec ten zachował tak ślepą wiarę, że pomimo doznanego zawodu, z ust jego nie wybiegło ani jedno słowo skargi lub wyrzutu.. Jakąż czarodziejską siłą Saccard wywierał tak potężny wpływ na tłumy, które kornie gięły karki pod jarzmo?
— Przyszedłem tu, aby się trochę przed panią użalić i niech się pani na mnie nie gniewa, że tyle nagadałem o moich kłopotach, ale doprawdy już mi się w głowie mąci... Jeżeli pani zobaczy pana Saccarda, to niech mu pani powie, że my nigdy go nie odstąpimy.
Starzec pożegnał się i wyszedł chwiejnym krokiem a pani Karolina, pozostawszy samą, czuła, że nieprzeparty wstręt do życia ogarniać ją zaczyna. Dla tego biedaka budziło się w jej sercu głębokie współczucie, równomiernie z którem wzmagało się w niej oburzenie na innego człowieka... na tego, którego nazwiska wymawiać nie chciała. Zresztą nie miała czasu na dłuższe rozmyślanie, bo coraz to ktoś inny zjawiał się tego ranka.
Pomiędzy innemi najwięcej wzruszyli ją młodzi Jordanowie. Zgodni ci małżonkowie, działający wspólnie w każdej ważniejszej sprawie, przyszli do niej oboje dla dowiedzenia się, czy w istocie rodzicom Marceli nic się nie dostanie za akcye Banku powszechnego. Niestety! i tych ludzi także dotknęła klęska niepowetowana. W chwili poprzedzającej dwie ostatnie nieszczęśliwe likwidacye były fabrykant płócien posiadał już siedemdziesiąt pięć akcyj, które kosztowały go około osiemdziesięciu tysięcy franków; mógł on zatem zrobić doskonały interes, bo akcye te przedstawiały kapitał dwustu dwudziestu pięciu tysięcy franków, gdyby zostały były sprzedane po kursie trzech tysięcy. Niestety jednak, Maugendre, zapalony walką, grał na kredyt i wierząc święcie w genialne zdolności Saccarda, kupował nieustannie, skutkiem czego konieczność zapłacenia olbrzymich różnic, wynoszących przeszło dwakroć sto tysięcy franków, pochłonęła cały jego majątek, nie wyłączając nawet owych piętnastu tysięcy franków, które uciułał krwawą pracą lat trzydziestu. Nic im nie pozostało; zaledwie wychodzili bez długu po sprzedaniu domku przy ulicy Legendre, z którego oboje tak byli dumni. Odpowiedzialność za tę klęskę spadała na panią Maugendre stokroć więcej, niżeli na jej męża.
— Ach! proszę pani — opowiadała Marcela wesoła zawsze i uśmiechnięta, pomimo tylu ciężkich przeciwności losu — nie potrafiłaby pani wyobrazić sobie, jak się moja matka zmieniła. Dawniej była taka oszczędna, gospodarna, od rana do wieczora pilnowała sług, przeglądała rachunki a w ostatnich czasach nie mówiła o niczem tylko o setkach tysięcy franków i jeszcze podburzała ojca, który, prawdę mówiąc, mniej miał odwagi i byłby z pewnością usłuchał rady wuja Chave, gdyby mama nie zawracała mu głowy pozyskaniem milionów... Z początku nabrali ochoty do spekulacyi, czytując dzienniki finansowe; ojciec pierwszy się zapalił tak dalece, że zaczął grać na giełdzie pokryjomu, ale potem kiedy mama, która z początku brzydziła się spekulacyą i dokuczała ojcu, sama się wzięła do tego, wszystko przepadło. Czy to być może, aby chęć zysku mogła zmienić do tego stopnia najuczciwszych ludzi?
— A gdyby pani była widziała spokój wuja podczas tych wszystkich katastrof! — z uśmiechem wtrącił Jordan, którego rozśmieszyła uczyniona przez żonę wzmianka o kapitanie Chave. — On to już oddawna przepowiadał, więc teraz uśmiechał się tylko tryumfująco... Ani jednego dnia nie zaniechał drobnej spekulacyi na gotówkę, zadawalniając się zyskiem piętnastu lub dwudziestu franków i ciesząc się z nich jak dobry urzędnik, który spełnił sumiennie wszystko, co do niego należało. Naokoło niego ludzie tracili i zyskiwali miliony, olbrzymie fortuny tworzyły się lub upadały co godzina prawie, złoto lało się pełnemi wiadrami wpośród huku piorunów a on tymczasem, nie gorączkując się nigdy, zbierał drobne zyski, zarabiał na to, aby mieć czem zapłacić za małe swoje grzeszki... O! sprytny to gracz! z pewnością ładne dziewczęta z ulicy Nollet dotąd dostają od niego ciasteczka i cukierki!
Żartobliwa ta i dowcipna aluzya do słabostki kapitana rozweseliła wreszcie obie kobiety. Ale wesołość ta nie trwała długo, natychmiast bowiem stanęło im znów w myśli smutne położenie Maugendre’ów.
— Niestety! — odezwała się pani Karolina — nie przypuszczam, aby rodzice pani odzyskali cokolwiek za swoje akcye... Zdaje mi się, że wszystko skończyło się bezpowrotnie. Akcye stoją teraz po trzydzieści franków a kto wie, czy za parę dni nie spadną na dwadzieścia lub może na dziesięć franków... Biedni ludzie! cóż się z nimi stanie na stare lata?.. Przyzwyczaili się już do dostatku...
— Ha! trzeba będzie zająć się nimi — spokojnie odrzekł Jordan. — Co prawda, nie dorobiliśmy się jeszcze wielkiego majątku, ale zaczyna nam się powodzić jako tako i nie pozwolimy przecież na to, aby ich na bruk wyrzucono.
Istotnie ostatniemi czasy szczęście uśmiechnęło się do niego. Po tylu latach niewdzięcznej pracy pierwsza jego powieść, drukowana najprzód w jakimś dzienniku a następnie wydana w oddzielnej odbitce, doznała wielkiego powodzenia. Zdobywszy tym sposobem kilka tysięcy franków i pewien rozgłos literacki, Jordan pałał chęcią napisania nowego utworu, który miał go doprowadzić do sławy i majątku.
— Gdyby się okazało niemożliwem wzięcie ich do nas, to wynajmiemy dla nich osobne mieszkanko. Przy dobrych chęciach można będzie to wszystko urządzić.
Marcela, drżąca ze wzruszenia, spoglądała z miłością na męża.
— Ach! Pawełku, jakiś ty dobry! — zawołała, wybuchając płaczem.
— Niechże się droga pani uspokoi — powtarzała zdziwiona tem wszystkiem pani Karolina, tuląc w objęciach rozpłakaną kobietę. — Niechże pani nie płacze i nie rozpacza!
— O! ja nie z rozpaczy płaczę!... Mój Boże! jak to dziwnie wszystko się składa! Niechże pani sama osądzi, czy zaraz po naszym ślubie rodzice nie powinni byli dać mi posagu, o którym nieraz od nich słyszałam? Nie chcieli dać mi ani grosza, dowodząc, że Paweł nic nie ma i że ja popełniłam szaleństwo, dotrzymując danego mu słowa... No i dużo dziś na tem zyskali? Pozostałaby przynamniej choć ta suma, której spekulacye giełdowe nie byłyby zdołały pochłonąć.
Pani Karolina i Jordan uśmiechnęli się mimowoli, nie uspokoiło to jednak Marceli, która wciąż rzewnie płakała.
— Ale to jeszcze nie wszystko... Widząc, że Paweł grosza zdobyć nie może, marzyłam sobie... ot tak jak w bajce... że jestem bogatą księżniczką i że kiedyś przyniosę mojemu ubogiemu księciu wspaniałe wiano, z pomocą którego on stanie się wielkim, wielkim poetą... A teraz już on mnie wcale nie potrzebuje, bo nietylko nic mu nie przyniosłam, ale muszę być ciężarem razem z całą moją rodziną. On jeden tylko będzie pracował... on tylko będzie ponosił wszystkie wydatki... Ach! serce mi pęka z bólu!
Zerwawszy się z miejsca, Jordan schwycił ją w objęcia.
— Cóż ty nam prawisz, nierozsądny dzieciaku? Czy żona ma obowiązek wnosić cokolwiek w dom męża? Ofiarowałaś mi młodość swoją, serce, złoty twój humor, czyż to nie wspaniałe dary? Wierzaj mi, najbogatsza księżniczka nie mogłaby dać nic nad to drogocenniejszego!
Marcela uspokoiła się natychmiast, uszczęśliwiona z jego słów pełnych miłości i sama śmiać się z łez swoich zaczęła. Paweł tymczasem mówił dalej:
— Jeżeli twoi rodzice przystaną na to, urządzimy im mieszkanko w Clichy, gdzie widziałem w paru domach na parterze bardzo ładne i niedrogie lokale z ogródkami... W naszych pokoikach malutkich i zapchanych meblami byłoby trochę zaciasno, tembardziej że wkrótce będziemy potrzebowali więcej miejsca.
I zwracając się z uśmiechem do pani Karoliny, która ze łzami w oczach przysłuchiwała się rozmowie małżonków, dodał:
— Tak... tak... wkrótce będzie nas troje! Mogę już śmiało mówić o tem teraz, gdy jestem pewien, że potrafię zarobić na utrzymanie rodziny... Ot, ta kobieta płacze, że nic za nią nie wziąłem, a czy ten nowy przybysz nie będzie darem od niej otrzymanym?
Pani Karolina, opłakująca zawsze swą bezdzietność, spojrzała na zarumienioną Marcelę, której stanu nie zauważyła dotąd. Teraz z kolei jej znowu łzy w oczach stanęły.
— Drodzy moi państwo, obyście zawsze kochali się tak jak teraz! Wierzajcie mi, że na tem jedyne szczęście polega!
Przed odejściem Jordan opowiadać jej jeszcze zaczął niektóre szczegóły dotyczące dziennika „l’Espérance“. Brzydząc się instynktownie wszelkich interesów finansowych, żartował wesoło i nazywał redakcyę olbrzymią jaskinią, w której nieustannie rozbrzmiewają echa spekulacyi. Cały personel redakcyjny, począwszy od redaktora a skończywszy na woźnym, spekulował namiętnie; on jeden tylko nie grał nigdy i dlatego wszyscy odzywali się o nim nieufnie i lekceważąco. Ruina Banku powszechnego a nadewszystko zaaresztowanie Saccarda doprowadziło dziennik do ostatecznego upadku. Współpracownicy rozpierzchli się na wszystkie strony, jeden tylko Jantrou pozostał przy piśmie, czepiając się szczątków rozbitego okrętu i łudząc nadzieją osiągnięcia jeszcze jakichś zysków. To człowiek stracony! powodzenie, jakiego zaznał w ciągu trzech lat ostatnich zniszczyło go do reszty, nadużywał bowiem wszystkiego, co tylko za pieniądze dostać można, podobny zgłodniałemu, który umiera z niestrawności, spożywszy sute śniadanie po długim przymusowym poście. Najciekawszym, w gruncie rzeczy bardzo logicznym faktem był ostateczny upadek baronowej Sandorff, która przerażona katastrofą, oddała się temu człowiekowi w nadziei, że z jego pomocą odzyska jeszcze utracone pieniądze.
Pani Karolina zbladła nieco, usłyszawszy nazwisko baronowej; Jordan zaś, nie wiedząc wcale o współzawodnictwie obu tych kobiet, mówił dalej:
— Doprawdy, nie rozumiem co ją popchnęło do tego kroku. Może spodziewała się, że on udzieli jej jakichś wskazówek, gdyż będąc głównym kierównikiem reklam instytucyi, posiadał nader rozległe stosunki; może też stoczyła się po pochyłości na zasadzie ogólnego prawa spadku, który staje się tem szybszym, im niżej ciało spada. Namiętność do spekulacyi wytwarza pewien ferment rozkładowy, ferment który niejednokrotnie udało mi się zaobserwować, który przegryza i niszczy wszystko, sprawiając, że najdumniejsze, najstaranniej wychowane jednostki przekształcają się w ohydny łachman, który się potem wyrzuca z rynsztoka... W każdym razie, jeżeli ten łajdak Jantrou zachował w pamięci owo kopanie nogami, którem — jak powiadają — częstował go nieraz ojciec baronowej, gdy przychodził, prosząc o zlecenie, to teraz przynajmniej został pomszczonym. Przyszedłem pewnego dnia do redakcyi, aby się upomnieć o należne mi pieniądze; nie spodziewając się zastać tam kogokolwiek, otworzyłem drzwi i na własne oczy widziałem, jak Jantrou uderzył w twarz baronową... Ach! gdyby pani była widziała, z jaką wściekłością ten człowiek pijany i rozpustny znęcał się nad tą kobietą z wielkiego świata!
Rozpaczliwym gestem pani Karolina nakazała mu milczenie. Nie chciała ona dowiadywać się niczego więcej, bo zdawało jej się, że opowieść o tak ohydnym upadku i ją także błotem obryzga.
Marcela pieszczotliwie ujęła za rękę panią Karolinę i żegnając się z nią serdecznie, rzekła:
— Niechaj droga pani nie przypuszcza, żeśmy tu przyszli z chęcią uczynienia pani przykrości. Przeciwnie, Pawełek broni bardzo gorąco pana Saccarda.
— Jest to zupełnie naturalnem — zawołał młody człowiek — bo on zawsze był dla mnie bardzo względnym i uprzejmym. Do końca życia pozostanę mu wdzięcznym za to, że mnie oswobodził od tego łotra Buscha... Zresztą bądź co bądź jest to człowiek niepospolity... Jeżeli go pani zobaczy, proszę go zapewnić, żeśmy oboje zachowali o nim bardzo serdeczne wspomnienie.
Po wyjściu Jordanów, pani Karolina osunęła się na fotel, usiłując stłumić gniew, miotający jej sercem... Ci ludzie oświadczają się z wdzięcznością dla Saccarda!... I za cóż?... czy za doprowadzenia Maugendre’ów do ruiny?... Paweł i jego żona są widocznie równie głupi jak Dejoie, bo i on także usprawiedliwiał swą rozpacz i wyrażał serdeczne współczucie dla Saccarda... A przecież powinniby oni wiedzieć prawdę i rozumieć istotny stan rzeczy... Dziennikarz ten nie jest przecież idyotą, skoro obracając się tak długo w świecie finansowym, żywił zawsze w sercu szlachetną pogardę dla pieniędzy... Z każdą chwilą, serce pani Karoliny podnosiło bunt coraz to gwałtowniejszy. Nie! niepodobna zdobyć się na pobłażliwość dla nikczemnika, który dobrowolnie nurzał siebie i innych w takiem błocie! Nawet policzek wymierzony baronowej przez takiego człowieka jak Jantrou, nie zadawalniał trawiącego ją pragnienia zemsty. To Saccard tylko, nikt zaś inny, był sprawcą ohydnej tej zgnilizny.
Tego dnia pani Karolina wybierała się do Mazauda w sprawie pewnych dowodów i papierów, które dołączyć chciała do aktów brata, oraz dla dowiedzenia się, jakie stanowisko zająłby sam Mazaud w razie, gdyby obrońca powołał go na świadka. Umówiwszy się z nim na godzinę czwartą, po skończeniu giełdy, miała jeszcze trochę czasu przed sobą i korzystając z zupełnej samotności — nikt już bowiem nie przybywał — spędziła przeszło półtorej godziny na klasyfikowaniu w umyśle wiadomości, które jej się już zebrać udało. Zaczynała już widzieć jasno w tych olbrzymich stosach zwalisk z takiem uczuciem, z jakiem nazajutrz po pożarze — gdy dym się rozpierzchnie a zgliszcza gorzeć przestaną — rozrzucamy pogorzelisko w nadziei, że pod popiołami znajdziemy stopione złoto lub drogie kamienie.
Przedewszystkiem zadała sobie pytanie, co stać się mogło z pieniędzmi... Kapitał zapasowy wynosił dwieście milionów franków; jeżeli zatem jedne kieszenie się wypróżniły, to inne natomiast napełnić się musiały. Wydawało się jednak rzeczą pewną prawie, że nie wszystko, co wypłynęło z kas Banku powszechnego, przeszło do kieszeni zniżkowców, lecz że trzecia część przynajmniej tego potoku złota popłynąć musiała innem korytem. W dnie klęsk giełdowych dzieje się zwykle coś takiego, jak gdyby pieniądz wsiąkał w ziemię, mnóstwo złota ginie, przylegając do rąk różnych jednostek. Gundermann prawdopodobnie zagarnął dla siebie około piędziesięciu milionów; dalej znów Daigremont zrabował od dwunastu do piętnastu milionów. Wspominano także o margrabim de Bohain, któremu i tym razem udał się zwykły szachrajski podstęp: przy zwyżce u Mazauda nie chciał on zapłacić różnicy a jednocześnie przy zniżce końcowej u Jacoby’ego zarobił około dwóch milionów franków. Mazaud wiedział wprawdzie, że przezorny margrabia zapisał wszystko, co do niego należało na imię żony, ale własnemi stratami do szaleństwa doprowadzony odgrażał się, że mu wytoczy proces kryminalny. Wszyscy prawie administratorowie Banku powszechnego starali się usilnie powykrawać dla siebie królewskie kęski: jedni, jak Huret i Kolb, zrealizowali swoje akcye przed katastrofą ostateczną, gdy kurs stał najwyżej; inni, jak Daigremont i margrabia przeszli do obozu zniżkowców, trzymając się zwykłej taktyki zdrajców i odstępców; na domiar złego podczas jednego z ostatnich posiedzeń, gdy towarzystwo zaczynało staczać się w głąb przepaści, rada zarządzająca kazała zakredytować każdego ze swych członków na sto kilkanaście tysięcy franków. Co się tyczyło kosza, opowiadano, że Delarocque i Jacoby wygrali bardzo znaczne sumy, które zresztą znikły już bez śladu w bezdennej, wiecznie ziejącej przepaści, jaką pod nogami pierwszego z nich kopała żądza uciech zmysłowych, pod nogami drugiego zaś — namiętność do gry i spekulacyi. Krążyły również pogłoski, że Nathansohn stał się jednym z królów kulisy, dzięki wygranej trzech milionów — wygranej, którą zrealizował, grając na zniżkę na osobisty swój rachunek i jednocześnie na zwyżkę na rachunek Saccarda. A przytem niezwykłe szczęście go spotkało, bo bezwątpienia musiałby był ponieść klęskę w tej walce, mając zaangażowane wielkie zakupy na imię niewypłacalnego już Banku powszechnego, gdyby nie konieczność umorzenia rachunku wynoszącego przeszło sto milionów, czyli innemi słowy podarowania kulisie również za niewypłacalną uznanej — wszystkich zobowiązań, jakie ona w tej sprawie zaciągnęła. Nathansohn to człowiek zręczny, szczęśliwy i w istocie godzien zazdrości! Mimowoli uśmiechali się wszyscy, wspominając o tak niezwykłym zbiegu okolicznośoi, które sprawiły, że mógł on zatrzymać wygranę, nie płacąc tego, co przegrał...
Cyfry jednak pozostawały wciąż niewyraźnemi i pani Karolina nie mogła dojść do dokładnego zestawienia zysków, gdyż operacye giełdowe dokonywane bywają w najściślejszej tajemnicy, a wszyscy meklerzy przestrzegają surowo dyskrecyi profesyonalnej. Do zdobycia szczegółowszych wiadomości nie dopomogłoby nawet przeglądanie porzuconych kart umowy, na których nie ma nigdy wymienionych nazwisk. Napróżno zatem usiłowała ona dociec, jaką sumę zagarnął dla siebie Sabatini, który znikł był bez śladu po ostatniej likwidacyi. Była to jeszcze jedna klęska, która dotknęła osobiście nieszczęśliwego Mazauda. Tak działo się zazwyczaj: klient podejrzany i z początku z nieufnością przyjęty składa małą kaucyę, wynoszącą od dwóch do trzech tysięcy franków i przez pierwszych kilka miesięcy gra bardzo ostrożnie dopóty, dopóki brak dostatecznej rękojmi nie pójdzie w zapomnienie; wtedy staje się przyjacielem meklera i wreszcie dokonawszy rozboju, znika w mgnieniu oka. Mazaud odgrażał się, że wsadzi do kryminału Sabatiniego, jak to niegdyś uczynił był ze Schlosserem, oszustem tego samego pokroju, złodziejem należącym do jednej z band, które eksploatują rynek, podobnie jak przed laty istniały bandy rozbójnicze, napadające w lasach i na gościńcach. Tymczasem zaś piękny grek — ten mieszaniec rasy włoskiej i wschodniej o cudnie pięknych aksamitnych oczach — siedział spokojnie w Berlinie, zbierając szumowiny z giełd zagranicznych i czekając, aż zapomną o nim w Paryżu, aby znów wrócić tu kiedyś i doznawszy uprzejmego przyjęcia, korzystać z łatwowierności ogółu dla popełniania nowych oszustw i rozbojów.
Następnie pani Karolina zaczęła układać w myśli listę osób pod gruzami temi zagrzebanych. Upadek Banku powszechnego był jednem z tych straszliwych wstrząśnięć, ofiarą którego pada miasto całe. Żadna instytucya nie wyszła bez szwanku; inne towarzystwa także chwiać się poczynały, co dzień ogłaszano inne jakieś bankructwa. Co dzień to nowe banki z trzaskiem padały w gruzy, podobne murom pozostałym na pogorzelisku. Wszyscy oniemieli z przerażenia, przysłuchiwali się łoskotowi upadających gmachów, zadając sobie pytanie, kiedy nadejdzie kres klęsk tylu. Zastanawiając się nad tem, pani Karolina nie ubolewała nad losem bankierów, stowarzyszeń, ani też ludzi, którzy do sfer finansowych należąc, zostali porwani tym huraganem; serce jej największem pałało współczuciem dla wielu biedaków, akcyonaryuszów a nawet spekulantów, których znała a którzy znajdowali się w liczbie ofiar. Rozglądając się po pobojowisku, szukała wzrokiem twarzy znajomych. A oprócz nieszczęśliwego Dejoie, oprócz niedołężnych i we łzach teraz tonących małżonków Maugendre, oprócz zrozpaczonych godnych litości pań de Beauvilliers — inny jeszcze dramat wzruszał ją głęboko a mianowicie ogłoszone właśnie dnia poprzedniego bankructwo fabrykanta wyrobów jedwabnych Sédille’a. Był to człowiek, którego uważała za najuczciwszego w świecie; widząc go przy pracy jako administratora, mawiała nieraz, że jest to jedyny z członków zarządu, któremu z zupełnem zaufaniem powierzyłaby pieniądze... Jakże okropne następstwa pociąga za sobą namiętność gry na giełdzie!... Człowiek, który przez lat trzydzieści sumienną i uczciwą pracą pozyskał imię jednego z najszanowniejszych przemysłowców paryzkich, teraz w ciągu trzech lat niespełna zachwiał dzieło rąk własnych, podkopał je, aż oto nagle padło ono w gruzy! Jakże gorzko żałować teraz musiał owych dni, gdy wierzył jeszcze w to, że pracą można powoli dojść do majątku! jakże przeklinać musiał ową chwilę, w której pierwsza znaczniejsza wygrana wyrodziła w nim pogardę dla pracy, rozniecając w sercu jego marzenie zdobycia na giełdzie w ciągu jednej godziny milionów, dla zebrania których przemysłowiec życie całe trudzić się musi! Aż oto giełda pochłonęła wszystko i nieszczęśliwy Sédille, jak piorunem rażony, upadł finansowo, upadł moralnie, niezdolny do rozpoczęcia na nowo interesów. Nie pozostało mu teraz nic prócz syna z którego nędza uczynić mogła oszusta i złodzieja, bo Gustaw, pałający niepohamowaną żądzą rozkoszy i użycia, pozaciągał długów przeszło na piędziesiąt tysięcy franków i naraził się już na kompromitacyę z powodu podpisania weksli na rzecz Hermany Coeur.
Inny jeszcze biedak, remisyer Massias, do łez rozrzewniał panią Karolinę, chociaż Bogu tylko było wiadomem, jak mało litości wzbudzali w niej zawsze wszyscy ci pośrednicy w kradzieży i fałszerstwie! Ale Massiasa znała ona dobrze; pamiętała go jak z wesoło uśmiechniętemi oczyma, z pokorą poczciwego psa — który wybity nawet wiernie do pana powraca — biegał po całym Paryżu w nadziei, że tu lub owdzie uda mu się wyciągnąć kilka marnych zleceń. Jeżeli i on także przez chwilę uważał się za pana rynku, jeżeli mniemał, że podobnie jak Saccard przemocą przechyli ku sobie szalę szczęścia i bogactwa, jakże ciężkiem musiało być dla niego przebudzenie się z marzeń, przebudzenie na ziemi z pogruchotanemi członkami! Długi jego wynosiły siedemdziesiąt tysięcy franków i zapłacił wszystko co do grosza!... zapłacił, chociaż mógł postąpić tak jak inni i skorzystać z wyjątku, jaki prawo czyni dla długów z gry powstałych. Pożyczył pieniędzy od przyjaciół, zaprzedał się na całe życie w niewolę i zapłacił, spełniając głupstwo szlachetne, lecz bezużyteczne, bo nikt mu poczciwem słowem nie podziękował a nawet, mówiąc o nim, wszyscy z politowaniem wzruszali ramionami. Nie żywił jednak urazy do nikogo, oprócz do giełdy, ciskając gromy na brudne rzemiosło, którego jąć się był zmuszonym, dowodził, że trzeba być żydem, aby dojść do czegoś; pomimo tego jednak decydował się pozostać na drodze, na którą był wszedł, żywił niezłomną nadzieję wygrania kiedyś wielkiego losu i utrzymywał, że nadziei tej nie straci dopóty, dopóki ma bystre oko i zdrowe nogi!..
Najgłębszą litością pałało jednak serce pani Karoliny ku niezliczonym szeregom ofiar nikomu nieznanych, imię których i dzieje przeszłości pokryte były tajemnicą. Stosy ich zapełniały krzaki przydrożne i rowy chwastami zarosłe; za każdym niemal pniem drzewa widać było trupy, lub też rannych jęczących z bólu i konających. Ileż to tajemniczych a grozą przejmujących dramatów mieściło się w historyi ruiny całego tłumu drobnych akcyonaryuszów: emerytów, którzy w jednych walorach ulokowali całe swe mienie, stróżów, którzy długoletnią pracą zebrali niewielką sumkę, starych panien, które spędzały życie w towarzystwie ulubionych psów lub kotów, wiejskich gospodarzy lub plebanów, których jednostajne życie czyniło prawie maniakami! Budżet wszystkich tych istot — obliczających ściśle, ile wydać mogą na chleb a ile na mleko — jest tak dokładnym i ograniczonym, że różnica kilku soldów sprowadza nieuniknioną katastrofę. I oto nagle w jednej chwili nic im nie pozostaje!... drżącemi, bezwładnemi rękoma macają tylko w ciemnościach, do żadnej pracy już niezdolni!.. Wszystkie te egzystencye pokorne i ciche rzucone zostały odrazu w otchłań niedostatku i nędzy! Setki rozpaczliwych listów nadchodziły z Vendôme, gdzie klęska stała się tem dotkliwszą, że poborca Fayeux znikł nagle bez śladu. Bedąc depozytaryuszem pieniędzy i walorów osób, dla których operował na giełdzie, zaczął on grać namiętnie na własny rachunek, przegrawszy zaś i nie chcąc płacić, uciekł z kilkuset tysiącami franków, które się w jego ręku znajdowały. W Vendôme, oraz w wielu okolicznych folwarkach pozostawił on po sobie łzy i nędzę. Wstrząśnienie to dotknęło srodze mieszkańców najuboższych nawet chatek. Podobnie jak podczas zarazy morowej najwięcej na litość zasługiwały ofiary z tej średniej klasy pochodzące, bo straty te powetować zdołają ich synowie dopiero po wielu latach ciężkiej i krwawej pracy!
Pani Karolina wyszła wreszcie z domu, w celu odwiedzenia Mazauda i dążąc piechotą na ulicę Bankową, rozmyślała, ile to ciosów spadło raz po raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni na głowę nieszczęśliwego meklera. Najprzód Fayeux okradł go na trzykroć sto tysięcy franków; następnie Sabatini pozostawił u niego niezapłacony rachunek wynoszący prawie dwa razy większą sumę; margrabia de Bohain i baronowa Sandorff odmówili zapłaty różnicy stanowiącej na nich dwoje przeszło milion franków; upadłość Sédille’a wreszcie zubożyła go o takąż samą sumę. Takie były jego straty, że już pominiemy owe osiem milionów franków, które mu pozostał dłużnym Bank powszechny, a które zakredytował był Saccardowi. Po tylu olbrzymich stratach zdawało się, że lada chwila musi on stoczyć się na dno przepaści. Dwukrotnie już obiegały na giełdzie pogłoski o jego upadku, gdy nieubłagany los wyrządził mu jedną jeszcze krzywdę, która stała się ostatnią kroplą przepełniającą kielich goryczy: przed dwoma dniami zaaresztowano jego urzędnika Flory’ego, przekonanego o kradzież stu osiemdziesięciu tysięcy franków. Wymagania panny Chuchu — byłej figurantki z teatru, kopciuszka na bruku paryzkim wyhodowanego — zaczynały powiększać się stopniowo: z początku namawiała ona Gustawa na niezbyt drogie kolacyjki, potem kazała sobie urządzić mieszkanko przy ulicy Condorcet, potem wreszcie żądała koronek i klejnotów. W gruncie rzeczy nieszczęśliwego a zbyt uległego chłopca zgubiła owa pierwsza wygrana dziesięciu tysięcy franków, bo pieniądze te, równie łatwo wydane jak nabyte, spowodowały tysiące nowych potrzeb, rozbudziły w nim gorączkową żądzę zaspokojenia wszystkich zachcianek kobiety tak drogo kupionej. Cała ta historya stała się tembardziej skomplikowaną, że Flory okradł swego naczelnika w tym jedynie celu, aby zapłacić u innego meklera dług, z gry na giełdzie powstały. Dziwna to była uczciwość, przerażenie wywołane obawą natychmiastowej egzekucyi a zapewne poczęści i nadzieja utajenia kradzieży, oraz zapełnienia zrobionego wyłomu z pomocą cudownej jakiejś operacyi. Wtrącony do więzienia, wstydził się swego występku i gorzkiemi opłakiwał go łzami; mówiono również, że matka jego, przybywszy z Saintes w celu widzenia się z synem, zachorowała ciężko u znajomych, u których zamieszkała czasowo.
„Jakże dziwne są koleje losu!“ — myślała pani Karolina, przechodząc placem giełdowym. Nie mogła ona ochłonąć ze zdumienia, rozmyślając nad niezwykłem powodzeniem Banku powszechnego, który w ciągu czterech lat niespełna stanął tryumfalnie u szczytu potęgi a nagle podczas jednego miesiąca zawalił się i w proch rozpadł. A czyż tego samego nie można było zastosować do historyi życia Mazauda? Nie ulegało wątpliwości, że człowiek ten był przez długie lata ulubieńcem fortuny. Już w trzydziestym drugim roku życia, zostawszy meklerem giełdowym, doszedłszy do majątku po śmierci wuja, został mężem młodej, ubóstwiającej go kobiety, która go obdarzyła dwojgiem ślicznych dzieci a nadto był przystojnym, z dniem każdym nabierał w koszu większego znaczenia, do czego nie mało się przyczyniały rozległe jego stosunki, godna podziwu pracowitość, zdumiewający spryt a nawet ostry i przenikliwy organ głosu, który na giełdzie paryzkiej pozyskał niemniejszą sławę jak tubalny głos Jacoby’ego. Nagle fortuna odwróciła się od niego: stanął nad skrajem przepaści, w którą najlżejszy podmuch wiatru mógł go strącić. Dotąd nie grał on przecież na własny rachunek, bo młodość i zapał do pracy powstrzymywały go od tego; porażony został w walce ze wszech miar lojalnej skutkiem niedoświadczenia i łatwowierności. Zresztą posiadał on ogólną życzliwość; przypuszczano nawet, że mając dużo zimnej krwi i pewności siebie, mógłby był jeszcze wypłynąć z tej toni.
Przeszedłszy do kancelaryi, pani Karolina spostrzegła natychmiast widmo nędzy; dreszcz niepokoju wstrząsnął jej ciałem, gdy spojrzała na biura, dziwnie ponuro teraz wyglądające. W kasie zastała ona zebraną gromadkę około dwudziestu osób; kasyer gotówkowy i kasyer od walorów, starając się ocalić jeszcze honor instytucyi, wypłacali należności ale niechętnie, jak gdyby wypróżniali ostatni zapas gotówki. Przez otwarte drzwi od biura likwidacyi widać było siedmiu urzędników, którzy czytali gazety, nie wiele już mając interesów do segregowania, odkąd giełda próżnowała. W jednem tylko biurze gotówkowem widniało trochę życia. Na spotkanie pani Karoliny wyszedł pełnomocnik Mazauda, Berthier, blady i widocznie silnie wzburzony tą klęską.
— Nie wiem, czy pan Mazaud będzie mógł przyjąć panią... Niedomaga nam trochę... widocznie zaziębić się musiał, siedząc noc całą nad papierami w nieopalanem biurze... i przed chwilą właśnie poszedł do mieszkania, aby trochę odpocząć.
— Proszę, niech mu pan powie, że muszę koniecznie z nim się rozmówić — nalegała pani Karolina. — Od tego zależeć może ocalenie mego brata... Pan Mazaud wie doskonale, że mój brat nie zajmował się nigdy operacyami giełdowemi i dlatego zależy mi niezmiernie na pozyskaniu jego świadectwa. Zresztą chciałabym prosić go o pewne objaśnienia, których nikt, oprócz niego, nie potrafi mi udzielić.
Po chwili wahania, Berthier, ulegając jej prośbom, wprowadził ją do gabinetu meklera.
— Niech pani zechce poczekać tu chwilkę... Pójdę do pana Mazauda.
Zostawszy samą w pokoju, pani Karolina dzwoniła zębami z zimna: widocznie ogień wczoraj jeszcze wygasnąć musiał a nikt o roznieceniu go nie pomyślał. Silniejsze jednak wrażenie wywarł na nią niezwykły porządek, jaki tu panował: zdawało się, że ktoś poświęcił noc całą i część dnia na układanie w szafach, niszczenie niepotrzebnych papierów i systematyczne ułożenie tych, które pozostawić należało. Ani jeden papier, ani jeden list nawet nie był rzucony bez ładu. Na biurku również nic nie było, oprócz systematycznie ustawionych przyborów do pisania: kałamarza, podstawki do piór i dużej teki z bibułą, na której leżała tylko paczka kartek domu Mazauda, kartek zielonych — koloru nadziei. Głucha cisza panująca w tym pokoju sprawiała dziwnie bolesne wrażenie.
Po upływie kilku minut, Berthier ukazał się na progu.
— Dzwoniłem dwa razy do drzwi mieszkania i nie mam już odwagi dobijać się dłużej... Może pani sama spróbuje teraz zadzwonić albo też później tu powróci.
Pani Karolina musiała wyrzec się nadziei zobaczenia Mazauda. Zszedłszy jednak na pierwsze piętro, zawahała się raz jeszcze, wyciągnęła nawet rękę do dzwonka, ale po namyśle zmieniła zamiar i już chciała odejść, gdy nagle doszły jej uszu rozpaczliwe krzyki, rozlegające się w mieszkaniu Mazauda. Po chwili drzwi się otwarły... lokaj blady, przerażony, wybiegł i pędząc po schodach, wołał:
— Boże! Boże wielki!.. nasz pan!..
Pani Karolina stała jak przykuta przed otwartemi drzwiami, z poza których wyraźnie dochodziły już teraz jęki rozpaczliwej boleści. Dreszcz ją przejmował: w jednej chwili bowiem zrozumiała a raczej przeczuła, co się tam stać musiało. W pierwszej chwili uciec ztąd chciała jak najdalej... potem, zdjęta litością, współczuciem i nieprzepartem pragnieniem przekonania się o wszystkiem naocznie, weszła do przedpokoju, minęła kilka pustych pokoi i stanęła na progu salonu.
Tutaj dopiero spostrzegła dwie służące — kucharkę i pokojówkę zapewne — które z wyrazem przerażenia na twarzy, zaglądały w głąb pokoju, szepcząc bezmyślnie:
— O Boże! Nasz pan!... Boże!... Boże!
Światło posępnego dnia zimowego rozjaśniało zaledwie pokój, przedzierając się przez ciężkie jedwabne firanki. Ciepło tu było, bo grube polana drzewa dopalały się na kominku, rzucając czerwonawe odblaski na ścianę. Stojący na stole olbrzymi, prawdziwie królewski — zważywszy obecną porę — bukiet róż, który poprzedniego dnia agent przywiózł był żonie, rozwinął się jak w cieplarni, aromatyczną wonią napełniając pokój cały. Wszystko naokół tchnęło wykwintem i przepychem, szczęśliwą dolą, pomyślnością panującą tu od lat czterech. W czerwonych blaskach dogasającego ognia, Mazaud leżał na kanapie z roztrzaskaną głową, z ręką konwulsyjnie ściskającą rewolwer. Przed nim, widocznie na odgłos wystrzału nadbiegła, stała młoda kobieta i z jej to piersi wydobywały się owe jęki, owe straszne i dzikie krzyki rozpaczy, które aż na schodach słychać było. W chwili, gdy wystrzał się rozległ, trzymała ona na rękach czteroletniego chłopczyka, który przestrachem zdjęty zacisnął rączęta dokoła szyi matki, obok sześcioletnia dziewczynka, czepiała się jej sukni. Słysząc krzyk matki i dzieci także krzyczały rozpaczliwie.
Pani Karolina chciała przedewszystkiem wyprowadzić ich z pokoju.
— Na miłość Boską zaklinam panią, niech pani ztąd wyjdzie.
Mówiąc to, drżała ze wzruszenia i czuła się blizką zemdlenia. Krew sącząca się z głowy Mazauda spadała kroplami na aksamitną kanapę i kałużą płynęła po dywanie. Na ziemi już była wielka czerwona plama, która z każdą chwilą rozlewała się coraz dalej. Pani Karolinie zdawało się, że ta krew aż do niej dosięga, obryzgując nogi jej i ręce.
— Błagam panią, chodźmy ztąd! Chodźmy ztąd!
Ale nieszczęśliwa kobieta z chłopcem na ręku i tulącą się do niej dziewczynką nie słyszała, nie postąpiła ani kroku, jak gdyby przykuta do miejsca tego, z którego żadna siła oderwać jej nie mogła. Matka i dzieci jasne mieli włosy, świeżą mlecznej białości cerę a wobec nagłej utraty szczęścia, które zawsze trwać miało, z piersi jej wydobywały się straszne krzyki, malujące ogrom ich cierpienia.
Pani Karolina rzuciła się na kolana i szlochając głośno, wołała:
— Ach! serce mi pęka na ten widok!... Zaklinam panią, odejdź ztąd, przejdź ze mną do sąsiedniego pokoju, niechaj oszczędzę ci trochę bólu w nieszczęściu, jakie cię spotkało!
Ale straszna, uosobieniem rozpaczy będąca ta grupa, matka z długiemi rozpuszczonemi włosami i dwoje tulących się do niej dzieci nie ruszała z miejsca. I ten straszny rozpaczliwy wrzask, przypominający ryk dzikich zwierząt, którym myśliwi zabili ojca, nie ucichał ani na chwilę.
Nie widząc żadnej rady, pani Karolina powstała wreszcie z klęczek. W sąsiednim pokoju rozległ się odgłos kroków i szept jakiś oznajmiający przybycie lekarza, którego wezwano dla sprawdzenia śmierci. Nie mogąc pozostać tu dłużej, wzruszona kobieta wyszła, ale okropny nie ustający ten jęk dźwięczał jej w uszach na ulicy jeszcze, zagłuszając turkot powozów i dorożek.
Zmrok zapadał, powietrze się oziębiło, lecz pani Karolina szła powoli z obawy, aby nie posądzono jej o morderstwo. Najdrobniejsze szczegóły zbudziły się w jej pamięci: cała historya potwornego roztrwonienia dwóchset milionów franków, roztrwonienia, które spowodowało tyle ruin i zmiażdżyło tyle ofiar niewinnych. Mocą jakiejże siły tajemniczej olbrzymia ta wieża złota z taką szybkością wzniesiona, równie szybko w proch się rozpadła? Zdawałoby się, że też same ręce, które ją budowały, teraz — niby szałem zniszczenia owładnięte — pracowały zawzięcie nad tem, aby z gmachu całego ani jedna cegiełka na miejscu nie pozostała. Krzyki rozpaczy rozlegały się zewsząd, olbrzymie fortuny rozpadały z trzaskiem i łoskotem. Resztki rodowych dóbr de Beauvilliersów, małe kapitały zbierane grosz po groszu z oszczędności przez takich biedaków jak Dejoie, zyski z wielkiego przemysłu Sédille’a, renty wycofanych z handlu małżonków Maugendre, wszystko spadało bezładnie w głąb olbrzymiego dołu, którego nic wypełnić nie mogło. A dalej znowu: Jantrou na pastwę nałogowi pijaństwa rzucony, baronowa Sandorff nurzająca się w kałuży błota, Massias doprowadzony znowu do marnej roli psa gończego i zaciągniętemi długami do ostatniej życia chwili do giełdy przykuty; dalej jeszcze Flory, pokutujący w więzieniu za kradzież, do której przywiodła go zbytnia uległość kochance, Sabatini i Fayeux uciekający przed pogonią policyi. Najbardziej jednak litości i współczucia godnym był los ofiar nieznanych, niezliczonego bezimiennego tłumu biedaków drżących z zimna i jęczących z głodu. Dalej wreszcie liczne samobójstwa, strzały rewolwerowe rozlegające się na wszystkich dzielnicach Paryża, roztrzaskana głowa Mazauda, krew jego wpośród zbytku i zapachu róż spływająca kroplami na żonę i dzieci z bólu wyjących!...
A wtedy wszystkie te sceny i obrazy przesuwające się przez kilka tygodni przed oczyma pani Karoliny, wydarły ze zbolałego jej serca okrzyk potępienia dla Saccarda. Nie mogła już ona milczeć dłużej, nie mogła wyosabniać jego współudziału, jak gdyby nie istniał wcale; musiała sądzić go i potępiać. On to jedynym był sprawcą wszystkich tych nieszczęść, których olbrzymie rozmiary grozą ją przejmowały. Musiała go przeklinać; gniew i oburzenie od tak dawna tłumione wybuchły mściwą nienawiścią — nienawiścią, jaką zło zawsze wzbudza. Czyliż nie kochała brata, skoro dotąd nigdy nie zrodziła się w jej sercu nienawiść do tego człowieka, będącego twórcą ich niedoli? Biedny jej brat, niewinny jak dziecię, uczciwy, prawy, w pracy niezmordowany, skalany został teraz niczem niezatartą plamą więzienia. Droższa to była i boleśniejsza nad wszystkie inne ofiara, a przecież dotychczas zapominała o niej zupełnie!.. Ach! bodajby Saccard nigdzie nie zaznał przebaczenia! Bodajby nikt nie stanął w jego obronie, ci nawet, którzy dotąd w niego wierzyli i dobroci jego ufali! Bodaj by zginął marnie, samotny, opuszczony, hańbą okryty!
Pani Karolina podniosła oczy ku niebu. Znajdowała się na placu naprzeciw gmachu giełdy. Zmrok wieczorny zapadał, niebo było szare, tylko na zachodzie poza gmachem unosił się jakby dym pożaru, jak gdyby krwawa łuna złożona z ogni płonących w mieście, które szturmem zdobyto. Szary i ponury gmach giełdy rysował się dziwnie posępnie po rozpaczliwej tej katastrofie, za sprawą której stał pusty, podobny hali, którą nędza zdziesiątkowała. Była to straszna peryodycznie powtarzająca się epidemia, która co dziesięć lub piętnaście lat wymiata rynek, siejąc zniszczenie naokół. I lata całe czekać trzeba, aby zaufanie obudziło się znowu, aby wielkie banki powstały z ruin aż do dnia, w którym namiętność gry podsycana stopniowo, rozpocznie na nowo zło, sprowadzi nowy kryzys i znów wszystko w niwecz obróci. Tymczasem jednak poza rdzawym dymem wijącym się na krańcach widnokręgu, w dochodzącym z oddali gwarze wielkiego miasta słychać było głuchy trzask, zdający się być zapowiedzią końca świata.
Dochodzenie sądowe prowadzono tak powoli, że w siedem miesięcy po uwięzieniu Saccarda i Hamelina sprawa nie była jeszcze wprowadzoną na wokandę. Wrzesień dobiegał już do połowy. Pewnego poniedziałku pani Karolina, która zwykle dwa razy tygodniowo odwiedzała brata, miała udać się około trzeciej popołudniu do więzienia Conciergerie. Nazwiska Saccarda nie wymieniała nigdy, zawsze odmawiała stanowczo usilnym prośbom, jakie on do niej zanosił, by go odwiedzić zechciała. Zdawało się, że człowiek ten dla niej już istnieć przestał. Nie tracąc ani na chwilę nadziei ocalenia brata, w dnie bytności u niego bywała zawsze wesołą i szczęśliwą, zawiadamiała go o czynionych przez siebie staraniach i przynosiła duże bukiety najulubieńszych jego kwiatów.
I tego dnia również zajętą była układaniem bukietu pąsowyoh gwoździków, gdy Zofia, stara służąca księżnej Orviedo, weszła do pokoju z oznajmieniem, że pani jej prosi, aby pani Karolina zechciała rozmówić się z nią w bardzo ważnej sprawie. Zdziwiona, nieco zaniepokojona pani Karolina natychmiast podniosła się z miejsca. Od kilku miesięcy już nie widziała ona księżnej, usunęła się bowiem od obowiązków sekretarki Domu pracy po katastrofie Banku powszechnego. Od tej pory bywała na bulwarze Bineau tylko w celu zobaczenia Wiktora, który — jak się zdawało — uległ już surowej karności panującej w zakładzie. Zawsze jednak spoglądał on z ukosa a krzywą twarz jego szpecił uśmiech dzikiej złośliwości. Pani Karolina domyśliła się, że księżna wzywa ją z powodu Wiktora.
Księżna Orwiedo była nareszcie zrujnowaną. W przeciągu trzech lat niespełna zwróciła ona biednym cały spadek odziedziczony po mężu: owe trzysta milionów franków, które książę wydarł z kieszeni zbyt łatwowiernych akcyonaryuszów. Z początku w przeciągu lat pięciu wydała na cele dobroczynne sto milionów franków; pozostałe jednak dwieście milionów roztrwoniła podczas czterech i pół lat na utworzenie zakładów, z większym jeszcze przepychem urządzonych. Oprócz Domu pracy, Żłobka Matki Boskiej, Zakładu dla sierot św. Józefa, przytułku w Châtillon i szpitala w Saint Marceau, powstały nadto: dom poprawy w pobliżu Evreux, dwa domy dla dzieci powracających do zdrowia nad brzegiem kanału La Manche, dom schronienia dla starców w Nizzy, liczne przytułki, domy dla robotników, szkoły i biblioteki w najodleglejszych zakątkach kraju zakładane, a oprócz tego wiele znacznych zapisów na istniejące już instytucye dobroczynne. A zawsze powodowało nią pragnienie wynagrodzenia po królewsku wyrządzonej krzywdy: nie były to suche kawałki chleba przez litość, lub obawę żebrakom rzucane, ale chęć zwrócenia maluczkim, słabym, ze wszelkich rozkoszy życia przez bogaczy tego świata okradzionym — całego zbytku, wszystkiego co dobre i piękne, cząstki należnych im uciech. Księżna otwierała wspaniałe pałace bezdomnym włóczęgom, aby i oni także przyoblekli jedwabne szaty i jadać mogli na złotych półmiskach. Przez lat dziesięć deszcz milionów nieustannie spływał potokami: wznoszono sale jadalne wykładane marmurem, sypialnie jasnemi malowidłami ozdobione, gmachy pięknością swą dorównywające pałacom Luwru; zakładano ogrody pełne rzadkich roślin; dziesięć lat upłynęło nad przeprowadzeniem olbrzymich tych prac i na ciągłych naradach z przedsiębiorcami i z budowniczymi. A prace te do nader dziwnego doprowadziły rezultatu: księżna pozaciągała długi; upominano się u niej o pozostałość z rachunku wynoszącą kilkakroć sto tysięcy franków, których ani rejent, ani pełnomocnik jej zapłacić nie mogli z okruchów olbrzymiej tej fortuny, rozrzucanej w jałmużnach da wszystkie strony świata. Karta przybita ponad bramą zawierała ogłoszenie o wystawieniu pałacu na sprzedaż; licytacya ta miała się stać ostatnim ruchem miotły, wymiatającej ostatnie ślady przeklętych pieniędzy, zebranych w błocie i krwi rozbojów finansowych.
Zofia oczekiwała na górze, aby wprowadzić panią Karolinę do salonu. Stara sługa nie posiadała się z oburzenia i zrzędziła teraz od rana do wieczora: czyliż oddawna nie przepowiadała, że pani jej umrze kiedyś na barłogu? Czy nie lepiej by pani zrobiła, gdyby wyszła po raz drugi za mąż i miała swoje własne dzieci, jeżeli je tak bardzo kocha?... Tak ubolewając, nie powodowała się Zofia żadnemi osobistemi względami, oddawna bowiem miała uzbierany kapitalik, zapewniający jej dwa tysiące franków rocznej renty, z których zamierzała żyć w rodzinnych swoich stronach, w okolicach Angoulême. Ale trzęsła się z gniewu na samą myśl, że pani jej nie pozostało tyle nawet, aby mogła codzień kupić mleka i chleba, co stanowiło obecnie jedyne jej pożywienie. W skutek tego ustawiczne sprzeczki wybuchały między sługą i panią. Z anielskim uśmiechem nadziei, księżna odpowiadała na wszystkie wymówki, że za miesiąc niczego już potrzebować nie będzie prócz całunu: postanowiła bowiem wstąpić do klasztoru, w którym oddawna już zapewniła sobie miejsce... do klasztoru karmelitanek, nie mających żadnej z światem łączności. Tam wreszcie znajdzie niczem niezamącony spokój!
Pani Karolina zastała księżnę taką, jaką ją od lat czterech widywała: w czarnej sukni, w czarnym koronkowym czepeczku zakrywającym włosy, była to pomimo zbliżającego się piątego krzyżyka ładna jeszcze kobieta, z okrągłą twarzą i perłowemi ząbkami, ale ze zwiędniętą i martwą cerą, jak gdyby po dziesięcioletniem zamknięciu w murach klasztornych. W niedużym pokoiku, podobnym do biura prowincyonalnego komornika, leżało mnóstwo porozrzucanych papierów, planów, regestrów, całe stosy aktów stanowiących dowody roztrwonienia trzechset milionów franków!...
— Prosiłam panią do siebie — odezwała się księżna głosem powolnym, łagodnym, niezdradzającym najmniejszego wzruszenia — aby pani udzielić wiadomości, jaką sama dziś rano dopiero otrzymałam... Chodzi tu o Wiktora.. o tego chłopca, którego za staraniem pani przyjęto do Domu pracy.
Serce pani Karoliny ścisnęło się bólem. Nieszczęśliwy dzieciak, którego ojciec pomimo tylokrotnych obietnic ani razu nie odwiedził, chociaż na kilka miesięcy przed uwięzieniem wiedział już o jego istnieniu!... Cóż się z nim stanie teraz?... Nie chciała myśleć o Saccardzie, wciąż jednak powracała do niego — powodowana macierzyńską troskliwością o istotę, nad którą opiekę rozciągnęła.
— Wczorajszego dnia popełniono straszną zbrodnię, na którą żadnego nie ma ratunku — mówiła dalej księżna.
I z niewzruszonym spokojem opowiedziała okropną w szczegółach historyę. Już od trzech dni przeniesiono Wiktora do infirmeryi zakładu, skarżył się bowiem na bardzo silny ból głowy. Tym razem wprawdzie lekarz posądzał go o udawanie choroby, w rzeczywistości jednak chłopiec cierpiał często na dokuczliwe newralgie. Tego dnia właśnie popołudniu, Alicya de Beauvillers przyszła do zakładu sama, bez matki, aby dopomódz siostrze miłosierdzia w sporządzeniu kwartalnego inwentarza miejscowej apteczki. Apteczka ta znajdowała się w szafie stojącej w pokoju oddzielającym sypialnię dziewcząt od sypialni chłopców, gdzie w danej chwili Wiktor tylko zajmował jedno z łóżek. Siostra miłosierdzia wyszła na kilka minut i wróciwszy, zdziwiła się bardzo, nie zastając Alicyi; poczekawszy chwilę, zaczęła zatem jej szukać. Zdziwienie jej wzmogło się jeszcze, gdy spostrzegła, że drzwi od sypialni chłopców są z wewnątrz zamknięte. Cóż się tutaj stać mogło?... Musiała ona obejść dokoła przez korytarz i stanąwszy na progu sypialni, oniemiała z przerażenia, tak okropny widok przedstawił się jej oczom: Alicya leżała nieprzytomna na łóżku, z twarzą okręconą ręcznikiem; suknie jej w nieładzie, wątłe dziewicze ciało odkryte — wszystko świadczyło o bezecnym, brutalnym gwałcie, jakiego się na niej dopuszczono. Na ziemi leżała pusta portmonetka, Wiktora nie było w sypialni. Z tego, co się widziało w tej chwili, można było domyśleć się bez trudu, jak się to stało: Alicya weszła prawdopodobnie, aby podać kubek mleka piętnastoletniemu, obrosłemu jak dojrzały mężczyzna chłopakowi, w którym na widok delikatnego dziewczęcia ocknęła się nagle niepohamowana żądza; wyskoczył on z łóżka, zatkał jej usta, przewrócił ją na łóżko, zgwałcił, okradł i pośpiesznie narzuciwszy ubranie, wymknął się przez nikogo niepostrzeżony. Ileż jednak nierozjaśnionych, zdumiewających wątpliwości mimowoli nasuwało się na myśl? Dlaczegoż nikt nie słyszał najmniejszego szelestu, jęku lub szamotania się? Jakimże sposobem cała ta scena rozegrała się tak szybko, w ciągu dziesięciu minut niespełna? A przedewszystkiem jakimże sposobem Wiktor uciekł, nie pozostawiwszy żadnego śladu, gdyż po najstaranniejszych poszukiwaniach przekonano się, że go nie ma nigdzie w zakładzie? Widocznie uciec musiał przez korytarz a ztamtąd przez łazienkę, jedno z okien której wychodziło na cały szereg coraz to niższych daszków, ciągnących się aż do bulwaru. Droga ta przedstawiała jednak tyle niebezpieczeństw, że wiele osób uwierzyć nie chciało, aby ktokolwiek odważył się nią puścić z narażeniem życia. Zagadka ta została niewyjaśnioną. Nieszczęśliwą Alicyę odwieziono do matki płaczącą, zgnębioną, zgorączkowaną położono do łóżka. Oniemiała z przerażenia, pani Karolina słuchała tej opowieści, krew lodem ścinała się w jej żyłach. Zdarzenie to przypominało jej inną, dziwnie doń podobną historyę: niegdyś Saccard zgwałcił na schodach biedną Rozalię, złamał jej rękę w chwili poczęcia tego dziecka, któremu jako ślad tej chwili pozostał na pół zgnieciony policzek; teraz znów Wiktor zgwałcił pierwszą kobietę, jaką na swej drodze napotkał. Z jakiemże bezprzykładnem okrucieństwem los ścigał słodką i cichą Alicyę, ostatnią latorośl zubożałego rodu, istotę, która pragnęła poświęcić się Bogu, skoro zostać nie mogła żoną i matką, jak inne jej rówieśnice!... Jakie pobudki spowodować mogły ohydne to i wstrętne spotkanie?...
— Nie czynię pani żadnych wyrzutów — mówiła dalej księżna — gdyż okazałabym się niesprawiedliwą, składając na panią jakąkolwiek odpowiedzialność za to, co się stało. Ale... doprawdy, potworem tylko nazwać można tego chłopca, nad którym pani rozciągnęłaś opiekę.
I jakby kończąc głośno myśl niedopowiedzianą, dodała jeszcze:
— W pewnych warunkach bezkarnie żyć nie można... Ja sama doznawałam ciężkich wyrzutów sumienia, czułam się jakby współwinowajczynią, gdy bank ten upadł, doprowadzając do tylu nieszczęść i bezeceństw. Tak! nie powinnam była dopuścić do tego, aby w domu moim zrodziły się czyny tak ohydne! Ale! zło się stało!... dom mój zostanie oczyszczony, ja zaś przestaję istnieć dla świata i ufam niezłomnie, że Bóg mi przebaczy!
Na ustach jej zajaśniał znowu słaby uśmiech nadziei, bliskiej wreszcie ziszczenia; na twarzy malowała się radość, jaką czuła, usuwając się wreszcie z grona żyjących i niknąc na zawsze niby opiekuńcze bóstwo dobroczynne.
Pani Karolina, zdjęta litością a zarazem dręczona wyrzutami sumienia, przycisnęła do ust obie ręce księżnej, mówiąc głosem zdradzającym silne wzruszenie:
— O! niech mnie pani nie usprawiedliwia!... Czuję, jak ciężko zawiniłam... Muszę zobaczyć jak najprędzej nieszczęśliwą Alicyę... biegnę do niej natychmiast.
I wyszła, pozostawiając księżnę ze starą Zofią, która zaczęła pakować rzeczy do wielkiej podróży, mającej rozłączyć je na zawsze po czterdziestu latach wspólnego życia.
Przed dwoma dniami hrabina de Beauvilliers zdecydowała się wreszcie wynieść z pałacu i pozostawić go na pastwę wierzycielom. Procenty od długów hypotecznych zaległy od pół roku przeszło; położenie podobne stawało się nadal niemożliwem, zwłaszcza wobec najróżnorodniejszych wydatków i nieustannych gróźb sprzedaży drogą licytacyi. Prawny doradca hrabiny nalegał wciąż, aby wyprowadziła się z pałacu i najęła szczupłe mieszkanko, w którem mniejszym kosztem utrzymaćby się można; on zaś tymczasem przyrzekł postarać się o możliwie najkorzystniejsze zlikwidowanie jej długów. Hrabina nie byłaby prawdopodobnie przystała na to i upierałaby się zapewne przy utrzymaniu pozorów fortuny, dopókiby ród jej nie wygasł, gdyby nowe nieszczęście nie przygnębiło jej ostatecznie. Ostatni z Beauvilliersów, hrabia Ferdynand, bezużyteczny młodzieniec, który, usunięty od wszelkiego urzędowania, dla uniknięcia zupełnej bezczynności, służył w żuawach papiezkich, skutkiem ubóstwa krwi i gorącego klimatu zmarł nagle w Rzymie na suchoty, nie dobiwszy się żadnej sławy, ani zaszczytów, gdyż rozwijająca się choroba piersiowa nie pozwoliła mu stanąć w szeregach walczących pod Mentoną... W sercu hrabiny zrobiła się nagle próżnia; moralny gmach pragnień i marzeń przez lat tyle podtrzymujących godność nazwiska w jednej chwili w gruzy się rozpadł. W przeciągu dwudziestu czterech godzin wszystko obróciło się w niwecz, a wpośród zwalisk ukazało się widmo strasznej, rozpaczliwej nędzy. Sprzedano ostatniego starego konia; z dotychczasowej służby pozostała tylko kucharka w brudnym fartuchu chodząca na targ, aby kupić mleka i jarzyn za kilka groszy; hrabinę zobaczono na ulicy idącą pieszo w zabłoconej sukni i dziurawem obuwiu. Teraz rozpoczęło się nędzne życie bez jutra; w walce z niedolą upadła bezsilnie duma tej kobiety, opierającej się prądowi czasu i pokładającej niezachwianą wiarę w świetnej przeszłości rodu. Schroniła się ona wraz z córką do pewnej dewotki, która niegdyś była modniarką, teraz zaś i mieszkała przy ulicy Tour des Dames i odnajmowała księżom umeblowane pokoje. Zajęły one tutaj duży, pusty prawie pokój z alkową, w której ustawiono dwa niewielkie łóżka. Gdy wejście do alkowy zasłonięto parawanem, obciągniętym takimże samym papierem jak ściany, pokój przekształcał się wtedy w salon. Wygodne to urządzenie uspakajało nieco hrabinę.
W dwie godziny zaledwie po przeprowadzeniu się pań de Beauvillers do nowego mieszkania, na progu stanął gość najmniej spodziewany a ukazanie się jego napełniło znów serce hrabiny trwogą i zgryzotą. Na szczęście Alicya wyszła była właśnie do miasta dla załatwienia koniecznych sprawunków. Gościem owym był Busch, z uśmiechem tryumfu na płaskiej i brudnej twarzy, w wyplamionym surducie i w białym krawacie skręconym jak sznurek naokoło szyi. Nie ulegało wątpliwości, iż przyszedł on tu przeczuwając instynktownie, że nadeszła stosowna chwila załatwienia starej sprawy zapisu dziesięciu tysięcy franków, jaki hrabia uczynił przed laty na rzecz Leonii Cron. Od pierwszego rzutu oka domyślił się on materyalnego położenia hrabiny. Czyżby przerachował się, zwlekając tak długo?... Zdolny i wymowny, gdy tego konieczna zachodziła potrzeba, z niewyczerpaną cierpliwością i nader uprzejmie wyłożył on całą sprawę oniemiałej z przerażenia hrabinie. Wszakże to jest pismo jej małżonka, nieprawdaż?... a ten dowód najjaśniej rzecz całą tłomaczy: widocznie hrabia, któremu dziewczyna się podobała, użył tego środka, aby ją posiąść a następnie jej się pozbyć. Busch nie taił nawet, że nie zdaje mu się, aby po upływie lat piętnastu hrabina była prawnie zobowiązaną do zapłacenia tej sumy, oświadczył jednak, że będąc pełnomocnikiem swej klientki, wie doskonale, iż ona zdecydowana jest wystąpić ze skargą do sądu i nadać tej sprawie jak największy rozgłos, jeżeli strona przeciwna nie uczyni zadość jej żądaniom. Gdy hrabina boleśnie dotknięta poruszeniem smutnych tych wspomnień, wyraziła zdziwienie, dlaczego przez czas tak długi nie zgłaszano się do niej, Busch wymyślił naprędce kłamliwe usprawiedliwienie, jakoby teraz dopiero znaleziono na dnie jakiegoś kufra zapis ten, który przez lat wiele uważano za zaginiony. Nieugięta hrabina odmówiła stanowczo rozpatrywania tej sprawy, wtedy Busch, nie nalegając dłużej, pożegnał ją bardzo uprzejmie i oświadczył, że powróci tu ze swoją klientką nie nazajutrz — gdyż Leonia nie może wyjść w niedzielę z domu, w którym pracuje — ale w poniedziałek lub we wtorek.
W poniedziałek, wobec strasznego wypadku z Alicyą, którą w gorączce odwieziono do domu, hrabina de Beauvilliers, czuwając z oczyma pełnemi łez przy łóżku córki, zapomniała o tym brudno odzianym człowieku i o całej okropnej tej historyi. Alicya usnęła nareszcie, złamana przeciwnościami losu matka usiadła na chwilę, gdy we drzwiach ukazał się znowu Busch — tym razem nie sam jednak, ale prowadząc z sobą Leonię.
— Proszę pani, oto moja klientka, musimy raz wreszcie z tem skończyć.
Dreszcz zgrozy wstrząsnął ciałem hrabiny, gdy spojrzała na Leonię. Jaskrawa suknia dziewczyny, obrzękła jej twarz, czarne włosy spadające aż na oczy, wyraz ohydnego zezwierzęcenia malujący się w całej postaci — wszystko to świadczyło wymownie o długoletniej rozpuście. Po latach przebaczenia i zapomnienia, serce hrabiny ścisnęło się bólem dumy zranionej. O Boże! więc dla takich to upadłych istot hrabia ją zdradzał!
— Musimy się śpieszyć — nalegał Busch — bo moja klientka nie może wydalać się na długo z domu przy ulicy Feydeau...
— Przy ulicy Feydeau — powtórzyła hrabina, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— No, tak... ona tam jest w domu publicznym.
Nie wiedząc, co począć, hrabina podeszła do alkowy i drżącemi rękoma zasunęła parawan, do połowy tylko zasłaniający wejście. Alicya w gorączce poruszyła się pod kołdrą. Ach! oby ona zasnęła!... oby nie widziała i nie słyszała tego, co się tutaj dzieje!
Tymczasem Busch prawił dalej:
— Niechże pani zechce zrozumieć, że ta panienka powierzyła mi swoją sprawę i że ja występuję tylko w jej imieniu. Oto dlaczego chciałem, aby ona osobiście przedstawiła pani swoje żądania. No, panno Leonido, proszę mówić...
Dziewczyna zaniepokojona i niepewna, w jaki sposób ma odegrać rolę narzuconą jej przez Buscha, spoglądała na niego z taką pokorą, z jaką pies zwraca oczy na pana, który go obił. Ale nadzieja pozyskania obiecanych pieniędzy zdecydowała ją wreszcie i podczas gdy Busch rozwijał piśmienne zobowiązania hrabiego, ona ozwała się ochrypłym głosem pijaczki:
— Tak, proszę pani, to jest właśnie ten papier, który pan Karol dla mnie podpisał... Jestem córką furmana Cron, którego wszyscy nazywali rogaczem, pani domyśla się pewnie dlaczego?.. Pan Karol łaził ciągle za mną, namawiając mnie do różnych świństw... Ale wtenczas wcale mi się to nie podobało. Nic dziwnego, póki się jest młodym i głupim, to któżby chciał zważać na jakichś tam starych dziadów!... Wreszcie pewnego wieczoru pan Karol zaprowadził mnie do stajni... i tam podpisał mi ten papier.
Hrabina słuchała z wyrazem nieopisanej boleści na twarzy, gdy nagle zdało jej się, że głuchy jęk rozległ się w alkowie. Przerażona uczyniła ręką ruch rozpaczliwy, chcąc nim powstrzymać ten nieprzebrany potok słów.
— Na miłość Boską, przestań! przestań!
Ale Leonia ośmielona nieco, chciała odrazu wszystko wypowiedzieć.
— Zawsze jest to bardzo nieuczciwie, jeżeli mężczyzna nie chce zapłacić za to, że gubi taką młodą dziewczynę, jaką ja byłam wówczas... Tak, proszę pani, pan Karol okradł mnie jak złodziej; tak mi mówiły wszystkie kobiety, którym to opowiadałam... A zaręczam pani, że warto było zapłacić za to, co miał odemnie!
— Milcz! milcz! — krzyknęła zrozpaczona hrabina, podnosząc obie ręce, jak gdyby zmiażdżyć ją chciała.
Przestraszona Leonia zastawiła się łokciem, instynktownym ruchem dziewek przyzwyczajonych do odbierania policzków. Przez chwilę zapanowała głęboka cisza, wpośród której rozległ się znowu w alkowie szmer jakiś, podobny do przytłumionego łkania.
— Czegóż chcesz ostatecznie? — spytała drżąca hrabina, rozmyślnie zniżając głos.
Wtedy Busch wtrącił znowu.
— Przecież to jasne, proszę pani. Ta dziewczyna chce dostać to, co jej się słusznie należy. Co prawda, nie przesadza ona, mówiąc, że pan hrabia de Beauvilliers postąpił z nią bardzo nieuczciwie. To jest proste oszustwo!
— Nigdy nie zapłacę podobnego długu!
— Ha! w takim razie, wyszedłszy ztąd, wsiądziemy do dorożki i pojedziemy wprost do sądu, gdzie złożę skargę, którą zawczasu już napisałem i którą mam przy sobie... Przytoczyłem w niej szczegółowo wszystkie te fakty, które panna Leonida opowiedziała pani.
— Panie, pan tego nie zrobisz! to ohydny wyzysk!
— Daruje pani, ale zrobię to najniezawodniej. Interes jest interesem, na to nie ma żadnej rady.
Bezgraniczne zniechęcenie i znużenie ogarnęło teraz hrabinę. Ostatnia duma, która podtrzymywała ją dotychczas, padła pokonaną; nieszczęśliwa kobieta nie miała już sił do walki, ani do energicznej obrony. Błagalnie złożywszy ręce, zaczęła mówić urywanym głosem:
— Czyż pan nie widzisz, w jakiem jesteśmy położeniu?.. Niechże pan rozejrzy się po tym pokoju!... Straciłyśmy wszystko!... wszystko!.. jutro nie będziemy miały czem zaspokoić głodu!... Na miłość Boską, zkądże ja wezmę tyle pieniędzy? Dziesięć tysięcy franków!
Na ustach Buscha zajaśniał uśmiech człowieka przywykłego do wydzierania ostatniego grosza zrujnowanym.
— O! takie damy, jak pani hrabina, mogą zawsze znaleźć jakieś źródło dochodu... Przeszukawszy dobrze, znajdzie się coś z pewnością.
Już od kilku minut spoglądał on ukradkiem na stojącą na kominku szkatułkę z kosztownościami, którą hrabina pozostawiła tam rano, wyjmując rzeczy z jednego z kufrów. Z instynktowną przenikliwością, jakiej nabiera się długoletnią wprawą, lichwiarz odgadł, że niezawodnie muszą w niej być drogie kamienie, a w oczach jego zajaśniał taki blask, że nieszczęśliwa hrabina natychmiast wszystko zrozumiała.
— O nie! — krzyknęła. — Nic mnie nie zmusi do oddania klejnotów!
Rozpaczliwym ruchem schwyciła szkatułkę, zawierającą ostatnie kosztowności, które od tak dawna przechodziły z pokolenia na pokolenie, które w chwilach największego niedostatku przechowywała nietknięte jako jedyny posag swej córki, a które w tej ostatniej niedoli stanowiły jedyny środek utrzymania.
— Nie sprzedam ich nigdy!... Wolałabym raczej rzucić wam na pastwę kawał mego ciała!
W tejże chwili rozmowa przerwała się niespodzianie. Nikt nie zwrócił uwagi na pukanie do drzwi, które otworzyły się nagle i pani Karolina weszła do pokoju. Przybiegła ona tutaj wzburzona jeszcze opowiadaniem księżnej Orviedo i stanęła zdumiona sceną, świadkiem której znalazła się przypadkowo. Nie chcąc przeszkadzać, cofnęła się ku drzwiom, ale spostrzegłszy błagalne spojrzenie hrabiny de Beauvilliers, zrozumiała o co chodzi i stanęła w głębi pokoju.
Busch włożył na głowę kapelusz, Leonida zaś coraz więcej zakłopotana wysuwała się za drzwi.
— A zatem, proszę pani, nie pozostaje nam nic innego, jak wynieść się ztąd.
Pomimo tego zapewnienia, Busch nie wyszedł jednak, ale raz jeszcze bezczelnemi słowy powtórzył całą historyę, jak gdyby chciał tem silniej upokorzyć hrabinę wobec nowoprzybyłej. Udawał on, że nie poznaje pani Karoliny. Był to jego zwyczaj: rozmawiając o interesie, nie poznawał nigdy nikogo.
— Żegnam panią, prosto ztąd idziemy do sądu. Przed upływem trzech dni dzienniki podadzą szczegółowy opis całej tej sprawy. Nie myśmy temu winni, ale pani sama!
Dzienniki opisać mają ohydny ten skandal spełniony na ruinach możnej i starożytnej rodziny!... Małoż jeszcze tego, że olbrzymi majątek rozpadł się w proch!.. Wszystko zatem w błoto runąć musi?... O nie! honor domu przynajmniej za jaką bądź cenę ocalić trzeba!... Tak rozmyślając, hrabina machinalnie otworzyła szkatułkę, w której znajdowały się kolczyki, bransoletka, trzy pierścionki z brylantami i rubinami w starożytnej oprawie.
Busch zbliżył się znowu, wzrok jego stał się łagodniejszym, czułym prawie.
— Et! wszystko to nie jest warte dziesięciu tysięcy franków! Niech mi pani pozwoli obejrzeć zblizka.
To powiedziawszy, brał do rąk jeden klejnot po drugim, obracał, oglądał, podnosił do góry w drżących palcach, z wrodzonem namiętnem zamiłowaniem do drogich kamieni. Przepyszne rubiny zwłaszcza w zachwyt go wprawiały. A przytem i te brylanty najczystszej wody, chociaż oszlifowane niezręcznie!
— Sześć tysięcy franków! — ocenił wreszcie szorstkim tonem taksatora lombardowego, starając się ukryć radość, jaką w nim budziła owa suma ogólnego oszacowania. — Liczę tylko kamienie, bo oprawa nic nie warta, co najwyżej możnaby przetopić srebro. Cóż poradzić? musimy się zadowolnić sześcioma tysiącami franków!
Ale hrabina nie miała siły ponieść tak ciężkiej ofiary. Z rozbudzoną dumą, gwałtownie wydarła mu klejnoty i konwulsyjnie ściskała je w rękach. Nie! o nie! trzeba nie mieć serca, aby wymagać, żeby w przepaść ruiny rzuciła jeszcze te kilka kamieni, które matka jej nosiła, które córka jej włożyć miała w dzień ślubu! Rzewne łzy trysnęły jej z oczu i spływały po twarzy nacechowanej wyrazem tak bezbrzeżnej rozpaczy, że Leonida wzruszona, litością zdjęta, pociągnęła Buscha za połę surduta, chcąc go ztąd wyprowadzić. Wolała ona zrzec się pieniędzy aniżeli sprawiać tyle przykrości tej biednej pani, która widocznie musi być bardzo dobrą. Busch obojętnie przypatrywał się tej scenie i czekał pewien już teraz zwycięztwa, wiedział bowiem z wieloletniego doświadczenia, że łzy bywają zwykle zwiastunem upadku woli.
Okropna ta scena prawdopodobnie dłużejby się jeszcze przeciągnęła, gdy nagle przytłumione jęki dochodzące z alkowy zmieniły się w głośne szlochanie.
— Ach! mamo! mamo! oni mnie zabiją! — wołała z łóżka Alicya! — Oddaj im wszystko! Niech wszystko zabiorą! O! mamo! niech oni wyjdą!... Oni mnie zabiją!
Hrabina rozpaczliwie załamała ręce. Boże! więc córka jej wszystko słyszała i teraz umiera ze wstydu!... Rzuciwszy Buschowi klejnoty, zostawiła mu zaledwie dość czasu, aby zdążył w zamian położyć na stole rewers hrabiego i wypchnęła go za drzwi. Lichwiarz podążył za Leonidą, która tymczasem już się była wysunęła niepostrzeżenie, hrabina zaś weszła do alkowy i nawpół przytomna padła na łóżko Alicyi. Obie kobiety złamane, przygnębione płakały gorzkiemi łzami rozpaczy.
Pani Karolina, drżąca z oburzenia, chciała już wdać się w tę sprawę, nie mogąc patrzeć obojętnie jak niegodziwy Busch pastwił się nad nieszczęśliwemi kobietami. Ale wysłuchawszy całej tej historyi i zrozumiawszy, że pośrednictwo jej nie zdoła powstrzymać skandalu, stała w milczeniu: znała bowiem Buscha i wiedziała, że nie zawaha się on przed wprowadzeniem w czyn swoich pogróżek. Zresztą i ona także czuła się onieśmieloną wobec niego z powodu łączącej ich tajemnicy. Boże! ileż tu cierpień! ile brudów!... Mimo woli zadawała sobie pytanie, co ją tu przywiodło, skoro nie umie znaleźć ani jednego słówka zdrowej rady lub pociechy. Każde zdanie przychodzące jej na myśl, każde pytanie, najlżejsza nawet aluzya do bolesnego dramatu wydawały jej się obrażające, raniące boleśnie i niemożliwe do wypowiedzenia w obecności oszołomionej, konającej ze wstydu ofiary. Zresztą czyż mogłaby udzielić jakiejkolwiek pomocy nie wyglądającej na urągowisko — skoro sama także była zrujnowaną i nie wiedziała, jak zdoła dać sobie rady do ukończenia procesu?... Wreszcie rozrzewniona i litością przejęta, wyciągnęła ku nim ręce, mając łez pełne oczy.
Dwie te nędzne, przygnębione na wpół umarłe kobiety tonące we łzach w niewielkim wynajętym pokoiku, były jedyną pozostałością potężnego niegdyś i znakomitego rodu Beauvilliersów. Ród ten posiadał przed laty pałace, łąki, lasy, grunta uprawne, rozległe dobra ciągnące się na dwadzieścia mil wzdłuż wybrzeży Loary. Z biegiem czasu olbrzymie te dobra dziedziczne zmniejszały się stopniowo, aż nadeszła chwila, kiedy hrabina straciła ostatnie szczątki fortuny podczas jednej z tych burz spekulacyi nowożytnej, zupełnie dla niej niezrozumiałych: najprzód owe dwadzieścia tysięcy franków zaoszczędzonych, ciułanych grosz po groszu dla córki, następnie sześćdziesiąt tysięcy franków pożyczonych na hypotekę Aublets, nareszcie i folwark ten cały. Pałacyk przy ulicy Saint Lazare nie wystarczał na spłatę wierzycieli. Jedyny syn zmarł na obczyźnie, nie dobiwszy się sławy. Córkę przywieziono jej do domu zranioną, zgwałconą przez tego rozbójnika, podobną w tej chwili do skrwawionego, obryzganego błotem dziecka, które przejechano na ulicy. Hrabina — ta niegdyś dumna, wyniosła, majestatycznie spoglądająca matrona — stała się w tej chwili biedną, nieszczęśliwą staruszką, którą burze losu pochyliły ku ziemi. Alicya zaś niemłoda już, nieładna, spoglądała w około siebie błędnym wzrokiem, w którym malowała się bezgraniczna boleść zranionej dumy i zgwałconej wstydliwości. Obie kobiety szlochały głośno.
Nie mówiąc ani słowa, pani Karolina przytuliła do serca dwie te biedaczki i wraz z niemi rzewnie zapłakała. Zrozumiały one serdeczne jej współczucie i w łzach z oczu ich płynących mniej już teraz było goryczy. Nigdzie nie ma dla nich pociechy a przecież nadal żyć muszą!
Wyszedłszy znowu na ulicę, pani Karolina spotkała Buscha, który rozprawiał żywo z Méchainową. Po chwili skinął na dorożkę, wsiadł do niej z Leonidą i zniknął jej z oczu. Pani Karolina szła pośpiesznie, gdy nagle zastąpiła jej drogę Méchainowa, która widocznie czatować już musiała, natychmiast bowiem rozpoczęła rozmowę o Wiktorze, dając do zrozumienia, że wie o wszystkiem, co się działo dnia poprzedniego w Domu pracy. Od chwili, kiedy Saccard odmówił wypłaty czterech tysięcy franków, Méchainowa nie posiadała się ze złości i wymyślała przeróżne sposoby powetowania sobie tak znacznej straty. Wiadomość o ucieczce Wiktora powzięła ona na bulwarze Bineau, dokąd chodziła bardzo często, poszukując nowych i pożytecznych wieści. Prawdopodobnie musiała już ona obmyśleć cały plan działania, gdyż oświadczyła pani Karolinie, że zajmie się poszukiwaniem Wiktora.
— Nieszczęśliwe dziecko! — biadała — niepodobna przecież pozostawić tego chłopca własnym złym instynktom... trzeba się nim zająć, aby w przyszłości nie dostał się do więzienia.
To mówiąc, małemi oczkami tonącemi w tłuszczu policzków wpatrywała się badawczo w panią Karolinę, radowała się w duchu widokiem jej wzruszenia i pocieszała nadzieją, że kiedyś, znalazłszy tego smarkacza, będzie mogła znowu wyłudzać od niej pieniądze.
— A zatem, proszę pani, ja sama się tem zajmę... W razie, gdyby pani zależało na tem, aby mieć jaką wiadomość, niechaj się pani nie trudzi chodzeniem na ulicę Marcadet, ale zajdzie do pana Buscha na ulicę Feydeau. Codziennie około czwartej popołudniu można mnie tam zastać z pewnością.
Pani Karolina powróciła do domu nową troską przygnębiona. W istocie bowiem Méchainowa miała słuszność, utrzymując, że niepodobna przewidzieć, za głosem jakich złych instynktów pójdzie ten potwór, samopas w świat puszczony, nie mający nigdy własnego domu i prześladowany przez społeczeństwo, jak wilk żarłoczny... Pośpiesznie zjadłszy śniadanie, pani Karolina kazała sprowadzić dorożkę; przed udaniem się do więzienia Conciergerie, chciała ona wpaść na bulwar Bineau, aby jak najprędzej dowiedzieć się nowych szczegółów. Trawiona gorączką niepokoju, zmieniła jednak w drodze zamiar i postanowiła zwrócić się przedewszystkiem do Maksyma, zaprowadzić go do Domu pracy i zmusić do zajęcia się Wiktorem, który bądź co bądź był jego bratem. Maksym jeden miał pieniądze, mógł zatem skutecznie wdać się w tę sprawę.
Ale przybywszy na ulicę de l’Impératrice i wszedłszy do przedpokoju tego małego, lecz wykwintnie urządzonego pałacyku, pani Karolina w oka mgnieniu ochłonęła z zapału. Tapicerzy zdejmowali portyery i dywany, lokaje przykrywali pokrowcami meble i żyrandole, ze wszystkich kosztownych cacek stojących w nieładzie na etażerkach unosiła się woń jakaś niknąca, lekka a przejmująca, niby zapach bukietu rzuconego nazajutrz po balu. W głębi mieszkania dopiero, w sypialnym pokoju zastała ona Maksyma stojącego przy dwóch olbrzymich kufrach, w które kamerdyner układał mnóstwo sprzęcików, tak kosztownych i artystycznych, jak gdyby stanowiły część wyprawy panny młodej.
Spostrzegłszy panią Karolinę, on pierwszy rozpoczął rozmowę oschłym i bardzo chłodnym tonem:
— Ach! jak to dobrze, że pani przyszłaś! Oszczędzi mi to trudu pisania listu z pożegnaniem. Wszystko, co się tu dzieje, już mi zbrzydło i dlatego wyjeżdżam.
— Jakto?... pan wyjeżdżasz?
— Tak, ruszam w drogę dziś wieczorem... jadę do Neapolu, gdzie zamierzam zimę przepędzić.
Ruchem ręki wyprawił z pokoju lokaja i zostawszy sam na sam z panią Karoliną, dodał:
— Czy pani sądzi, że mi bardzo przyjemnie mieszkać tutaj, kiedy mój ojciec od półroku siedzi w kryminale? Nie myślę czekać, aż go zobaczę na ławie oskarżonych, albo też skazanego do ciężkich robót.. To los! nienawidzę wszelkich podróży a jednak muszę jechać!... Na szczęście, że tam klimat jest bardzo łagodny, zabieram ztąd wszystko, bez czego nie umiałbym się obejść, może więc nie znudzę się zbytecznie!
Pani Karolina spoglądała to na niego, to znów na kufry, pełne rozmaitych drobiazgów, pomiędzy któremi nie było przecież ani jednego gałganka, mogącego należeć do żony lub też kochanki. Drobiazgi te świadczyły tylko wymownie, że właściciel ich siebie samego kocha nadewszystko. Niezrażona tem jednak, pani Karolina ośmieliła się napomknąć, w jakim celu tutaj przybyła.
— A ja... przyszłam tutaj, licząc na to, że mi pan raz jeszcze zechce wyświadczyć przysługę...
I tak zacząwszy, opowiedziała całą historyę, nic nie ukrywając, oskarżając Wiktora o zgwałcenie kobiety i o kradzież, wyrażając obawę, że uciekłszy z Domu pracy, nie zawaha się on przed popełnieniem najohydniejszej zbrodni.
— Niepodobna go zostawić samemu sobie! Chodź pan ze mną, a może wspólnemi siłami...
Maksym nie dał jej dokończyć zdania. Zbladł nagle i zadrżał ze strachu, czy też ze wstydu, jak gdyby poczuł na ramieniu dotknięcie brudnej, zbrodniczej ręki.
— Ach! tego mi tylko brakowało!... Ojca mam złodzieja a brata rozbójnika!... Zadługo tu siedziałem i szczerze żałuję, że nie wyjechałem już od tygodnia... Ależ to niegodziwość bez granic aby takiego jak ja człowieka stawiano w podobnem położeniu!...
Pani Karolina zaczęła nalegać, co go wprawiło w tem większy gniew.
— Dajże mi pani spokój! — krzyknął brutalnie. — Jeżeli pani masz ochotę kłopotać się i martwić, to ja nie bronię, ale proszę mnie do tego nie mieszać... Ostrzegałem panią przecież, że będziesz kiedyś gorzko płakała z jego winy. Ale mnie co to obchodzi?... Gdybym wiedział, że jeden chociażby włos spadnie mi z głowy, wolałbym, aby świat cały ugrzązł w błocie!
— W takim razie żegnam pana! — chłodno odparła pani Karolina.
— Żegnam panią!
Wychodząc z pokoju, zauważyła jeszcze, że Maksym napowrót przywołał lokaja i sam pilnował, aby spakowano starannie przepyszne złocone przybory tualetowe, prawdziwem dziełem sztuki będące. Najpiękniejszą była miednica otoczona w około pląsającemi amorkami. Gdy Maksym wyjeżdżał, aby pędzić nadal życie bezczynne i od wszelkich trosk wolne, pani Karolina rozmyślała nad dolą brata jego, który... być może... w ciemny zimowy wieczór zgłodniały, z nożem w ręku, czatować będzie na ofiarę w jednym z zaułków przedmieścia la Villette lub Charonne. Czyż zestawienie doli obu tych ludzi nie było wymowną odpowiedzią na pytanie: o ile pieniądz stanowi warunek zdrowia, rozumu, inteligencyi i dobrego wychowania? Skoro na dnie duszy każdego człowieka zawsze błoto się kryje, czyliż cywilizacya cała nie na tem jedynie polega, aby jeść smacznie i pachnieć pięknie?
Tym razem, wszedłszy do Domu pracy, pani Karolina mimowoli zapałała oburzeniem na widok zbytkownego urządzenia tego zakładu. Do czegóż służyły te dwa wspaniałe pawilony, stanowiące oddzielne mieszkania chłopców i dziewcząt, a połączone olbrzymim gmachem, w którym mieściły się biura administracyi? Do czegóż służyły rozległe te łąki, kuchnie wykładane fajansem, jadalnie z marmurowemi stołami schody i korytarze piękne, widne, iście pałacowe? Jakiż był cel szczodrobliwości tej i miłosierdzia, skoro z ich pomocą niepodobna było tego nawet dokonać, aby jedno zepsute dziecko wyrosło na człowieka zdrowego i posiadającego niespaczone pojęcie moralności?... Pani Karolina udała się wprost do dyrektora i zarzuciła go pytaniami, pragnąc dowiedzieć się wszystkich najdrobniejszych szczegółów. Ale dyrektor, sam nieświadomy wielu scen zawiłego tego dramatu, powtórzył jej to tylko, co słyszała już z ust księżnej. Od dnia poprzedniego nadaremnie poszukiwano Wiktora, zarówno w samym zakładzie, jak i w całej okolicy: chłopiec utonął bez śladu w głębiach wielkiego miasta. Widocznie, uciekając, niewiele miał pieniędzy, gdyż w portmonetce Alicyi znajdowały się trzy franki i cztery soldy. Dyrektor nie zawiadomił o tem zdarzeniu policyi, chcąc oszczędzić paniom de Beauvilliers publicznego skandalu; pani Karolina podziękowała mu serdecznie za ten dowód delikatności i przyrzekła, że także nie będzie poszukiwała zbiega przez policyę, chociaż tak gorąco pragnie dowiedzieć się, co się z nim stało. Zniechęcona i zmartwiona tem, że nie udało jej się uzyskać żadnych dokładniejszych objaśnień, postanowiła udać się do infirmeryi, aby zasięgnąć bliższych wiadomości od sióstr miłosierdzia. I tym razem jednak, doznawszy zawodu, odetchnęła swobodniej dopiero na górze, w małym, zacisznym pokoiku oddzielającym sypialnię chłopców od sypialni dziewcząt. Była to godzina rekreacyi; przez okno dolatywał odgłos wrzawy bawiących się wesoło dzieci; pani Karolina zrozumiała całą bezzasadność swego oburzenia, widząc, że dobrobyt, praca i świeże powietrze oddziaływają dodatnio na zdrowie młodych istot. Niewątpliwie większa część tych dzieci stanie się w przyszłości zdrowymi i silnymi ludźmi, a jeżeli na czworo lub pięcioro z nich jeden tylko zbrodniarzem zostanie — nie jestże to świetnym rezultatem pracy mającej na celu stłumienie złych skłonności dziedzicznych?
Pozostawszy samą na chwilę, pani Karolina podeszła do okna, chcąc przyjrzeć się dzieciom biegającym po ogrodzie, gdy nagle zwróciły jej uwagę dźwięczne głosy dziewczynek leżących w przyległej infirmeryi. Drzwi były na wpół uchylone, mogła zatem niepostrzeżona przez nikogo przyjrzeć się temu, co się tam działo. Jasne promienie słońca rzucały świetne blaski na śnieżno wybielone ściany pokoju, w którym stały cztery łóżeczka białemi firankami osłonięte. W pierwszem łóżku na lewo pani Karolina spostrzegła Magdusię, ową dziewczynkę, która z takim smakiem zajadała bułeczkę z konfiturami wtedy, gdy ona przyprowadziła Wiktora. Pijaństwo rodziców odbiło się na organizmie dziewczynki wątłej, bezkrwistej, mającej szczupłą i bladą twarzyczkę z dużemi oczyma, w których malowała się przedwczesna dojrzałość. Trzynastoletnia Magdusia była już zupełnie samą na świecie: matka jej umarła pewnego wieczoru w skutek silnego uderzenia w brzuch przez jakiegoś pijaka, który nie chciał jej zapłacić przyrzeczonych trzydziestu centymów. Dziewczynka, klęcząc na łóżku w długiej białej koszulce, z jasnemi włoskami spadającemi jej na ramiona, uczyła pacierza trzy inne dziewczynki, zajmujące trzy pozostałe łóżka.
— Złóżcie rączki tak jak ja i módlcie się sercem całem.
Trzy dziewczynki uklękły także w łóżeczkach. Dwie starsze mogły mieć od ośmiu do dziesięciu lat, najmłodsza wyglądała na lat pięć najwyżej. Klęcząc w białych koszulkach, ze złożonemi rączkami, z oczyma wzniesionemi w górę, zdawały się one podobnemi do niewinnych aniołków.
— Słuchajcie uważnie i powtarzajcie za mną każde słowo... Boże! daj zdrowie i szczęście panu Saccardowi!... Wynagródź go za jego dobroć!
Wtedy wszystkie cztery dziewczynki z głęboką wiarą z czystych serduszek płynącą, miłemi dziecięcemi głosikami powtórzyły chórem:
— Boże! daj zdrowie i szczęście panu Saccardowi! Wynagródź go za jego dobroć!
W pierwszej chwili pani Karolina wzdrygnęła się z oburzenia i chciała wejść do pokoju, aby nakazać dziewczynkom milczenie, zmusić je do zaprzestania modlitwy, która wydawała jej się bluźnierstwem i okrutną igraszką. O! Saccard niegodzien tego, aby go kochano! Modlitwa za jego zdrowie i szczęście kalała czyste te usteczka!... Nagle jednak dziwny dreszcz ją przejął i oczy zaszły łzami. Czyż miała prawo narzucać swą wolę niewinnym tym istotom życia nieznającym?... Czyż one mogły odczuć jej gniew, oburzenie i krzywdę, jakiej ona zaznała? Czyż Saccard nie był istotnie ich dobrodziejem?... Wszak on to przyczynił się w znacznej mierze do utworzenia tego zakładu i co miesiąc przysyłał dzieciom zabawki? Głęboki niepokój ją ogarnął, w zestawieniu tych sprzeczności znalazła nowy dowód potwierdzający tę prawdę, że żadnego człowieka bezwzględnie potępiać nie należy, jeżeli pośród mnóstwa złego, jakie dokonał, uczynił też cokolwiek dobrego. Wyszła zatem w milczeniu, podczas gdy dziewczęta na nowo modlitwę swoją rozpoczynały... wyszła, unosząc w uszach dźwięki tych anielskich głosików, wzywających błogosławieństwa niebios dla człowieka, który tyle katastrof sprowadził, którego ręka naokół siała zniszczenie.
Wysiadłszy z dorożki przed gmachem więzienia Conciergerie, pani Karolina spostrzegła, że z powodu nadmiaru wzruszeń zapomniała zabrać z domu wiązanki gwoździków przygotowanej dla brata. Nie chcąc pozbawiać brata kwiatów, które namiętnie lubił, kupiła bukiecik róż od siedzącej nieopodal przekupki. Hamelin uśmiechnął się, gdy mu opowiadała o swem roztargnieniu. Tego dnia zastała go niezwykle smutnym. Przez pierwszych kilka tygodni pobytu w więzieniu nie mógł on uwierzyć, aby sędziowie mogli mu postawić jakikolwiek ciężki zarzut. Obrona jego sprawy wydawała mu się nader prostą i jasną: wbrew własnej woli mianowany prezesem, przez cały prawie czas tych operacyj finansowych bawił zagranicą, nie mógł zatem mieszać się do niczego, ani wywierać jakiegokolwiek wpływu na działalność towarzystwa. Ale po kilku rozmowach z adwokatem, po wielu bezskutecznych staraniach czynionych przez panią Karolinę, zrozumiał wreszcie, jak straszna odpowiedzialność na nim ciąży. Wobec prawa staje się on współwinowajcą wszystkich większych i drobnych nadużyć, jakie popełniono... Nikt nie uwierzy, aby cokolwiek stało się bez jego wiedzy... Saccard wciąga go za sobą w przepaść hańbiącego wspólnictwa. Głęboka, prostacza poniekąd, ale niczem niezachwiana wiara natchnęła go w tej niedoli rezygnacją i głębokim spokojem ducha, który wzbudzał podziw w pani Karolinie. Przyjeżdżając do więzienia po wielu pełnych niepokoju bieganinach wpośród ludzi swobodę mających, a jednak tak niemiłosiernych i wiekuiście czegoś się lękających, wydziwić się nie mogła, widząc go tak spokojnym i uśmiechniętym w ponurej celi więziennej, na ścianach której powiesił krucyfiks z czarnego drzewa, a w około niego cztery jaskrawo-kolorowane obrazki świętych. Kto się Bogu odda w opiekę, ten nie zna smutku, ani rozpaczy, bo każde niezasłużone cierpienie jest dla niego zadatkiem wiecznej szczęśliwości. Jedynem źródłem smutku Hamelina było powstrzymanie wielkich jego zamiarów. Kto i kiedy doprowadzi je do skutku? kto dokona dzieła odrodzenia Wschodu — dzieła tak szczęśliwie rozpoczętego przez towarzystwo zjednoczonych statków i przez towarzystwo kopalń srebra w górach Karmelu? kto pobudzi szybsze krążenie krwi zastygłej w żyłach starego świata? kto zbuduje sieć dróg żelaznych z Brussy do Bejrutu i Damaszku, ze Smyrny do Trebizondy? Nie rozpaczał on jednak: wierzył głęboko, że dzieło rozpoczęte marnie zginąć nie może i cierpiał nad tem tylko, że nie jego to niebo wybrało do wykonania tej pracy. Największym bólem ściskało mu się serce, gdy rozmyślał, za jakie to grzechy Bóg go karze, nie dozwalając mu doprowadzić do skutku organizacyi Banku katolickiego — tej instytucyi mającej inną postać nadać światu i utworzyć Skarb Grobu Świętego, któryby zapewnił papieżowi panowanie i połączył wszystkie ludy w jeden naród, odbierając żydom ich wszechpotęgę pieniężną. Hamelin prorokował, że taki bank, któremu żadna siła ostać się niezdoła, prędzej lub później powstać musi za sprawą „Sprawiedliwego“ o rękach niczem nieskalanych. A jeżeli dziś oto wydawał się bardziej niż zwykle stroskanym — to dlatego jedynie, że myśląc nad tem położeniem, rozumiał, iż oskarżony a wkrótce zapewne za winnego uznany, nigdy po wyjściu z więzienia nie będzie miał rąk dość czystych, aby mógł na nowo rozpocząć tak wzniosłe dzieło.
Z roztargnieniem słuchał siostry, która mu opowiadała, że w dziennikach opinia publiczna zaczyna znowu odzywać się o nim przychylniej. Nagle przerwał jej i utkwiwszy w jej twarzy nawpół błędne, nawpół przytomne spojrzenie, zapytał:
— Dlaczego nie chcesz się z nim widzieć?
Pani Karolina zadrżała, zrozumiawszy, że brat jej mówi o Saccardzie. Raz jeszcze ruchem głowy skinęła przecząco, on zaś, decydując się, zmieszany, szepnął zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Ze względu na stosunki, jakie was łączyły, nie możesz mu tego odmówić... Idź do niego!
O Boże!... więc on wie o wszystkiemi... Gorący rumieniec oblał lica pani Karoliny, rzuciła się w jego objęcia, aby ukryć twarz rozpłomienioną i urywanym ze wzruszenia głosem pytała, kto mu to powiedział, zkąd dowiedzieć się mógł rzeczy, którą ona taiła starannie przed wszystkimi... przed nim zaś nadewszystko.
— Biedna moja siostrzyczko, oddawna już wiem o tem... Otrzymałem kilka listów bezimiennych, a zresztą czyż nie ma podłych ludzi, którzy nam zazdrościli? Nigdy ci o tem nie wspominałem, bo jesteś panią swej woli a nie godzimy się z sobą w wielu zapatrywaniach. Wiem tylko, że jesteś najlepszą na świecie kobietą. Idź do niego.
Z pobłażliwym, łagodnym uśmiechem wyjął z za krucyfiksu bukiecik róż i oddając go siostrze, dodał z rozpogodzonem już obliczem:
— Karolino, zanieś mu te kwiaty i powiedz odemnie, że nie mam już żalu do niego.
Wzruszona słodyczą i miłosierdziem brata, głęboko zawstydzona, lecz zarazem ucieszona myślą, że nie ma już tajemnicy przed człowiekiem, którego nade wszystkich miłowała, pani Karolina nie opierała się dłużej. Zresztą od rana już ogarniało ją coraz silniej przeświadczenie o konieczności rozmówienia się z Saccardem. Czyż nie powinna była zawiadomić go o ucieczce Wiktora i o tej strasznej awanturze, samo wspomnienie której dotychczas dreszczem ją przejmowało? Saccard pierwszego dnia po wejściu do więzienia zapisał ją na liście osób, które pragnął widzieć i przyjmować; to też dozorca nie czynił jej żadnych trudności i usłyszawszy jej nazwisko, wprowadził ją natychmiast do celi więźnia.
Saccard, plecami odwrócony do drzwi, siedział przy małym stoliku i wypisywał szeregi liczb na arkuszu papieru. Spostrzegłszy wchodzącą kobietę, zerwał się żywo i zawołał z radością:
— To pani!... Ach! jakże pani jesteś dobrą!... Jakież to dla mnie szczęście!
Ujął prawą jej rękę, ona zaś uśmiechała się zakłopotana, wzruszona, nie wiedząc, co powiedzieć i od czego rozpocząć rozmowę. Wreszcie słowa nie mówiąc, lewą ręką położyła na stole bukiecik wpośród arkuszy papieru zapisanych liczbami.
— Pani jesteś aniołem dobroci! — szepnął uszczęśliwiony Saccard, podnosząc do ust jej rękę.
— Wyznać muszę — ozwała się wreszcie pani Karolina — że ja uważałam już wszystko za skończone między nami, serce moje oddawna pana potępiło. Ale Jerzy pragnął, abym przyszła...
— O nie! nie mów pani tego! — przerwał Saccard. — Powiedz pani raczej, że jesteś dobra, rozumna, że wszystko zrozumiałaś i że mi przebaczasz!
Pani Karolina ruchem ręki nakazała mu milczenie.
— Nie wymagaj pan tyle odemnie... Sama nie wiem, co myśleć... Czyliż to panu nie wystarcza, że mnie widzisz w swej celi?... A przytem muszę panu udzielić bardzo smutnej wiadomości...
Nie dając mu przyjść do słowa, półgłosem opowiedziała mu dzikie rozbudzenie się złych instynktów w duszy Wiktora, zbrodnię, jaką spełnił na biednej Alicyi de Beauvilliers, niewytłomaczoną i niezwykłą jego ucieczkę, bezskuteczność wszystkich poszukiwań i nieprawdopodobieństwo odnalezienia go kiedykolwiek.
Saccard słuchał oszołomiony, ani słowem nie przerywając ciągu opowiadania. Gdy umilkła wreszcie, dwie grube łzy stoczyły się po jego policzkach.
— Nieszczęśliwy!... nieszczęśliwy chłopiec! — szepnął z westchnieniem.
Pani Karolina nigdy dotychczas nie widziała Saccarda płaczącym, stała więc teraz wzruszona i bezprzytomna prawie, bo łzy jego były jakieś nadzwyczajne, szare i ciężkie, jak gdyby wytrysnęły z głębi serca skamieniałego, znieczulonego przez lat tyle rozbojów finansowych. Po chwili milczenia, Saccard zaczął gorącemi słowy malować rozpacz swoją:
— Straszna rzecz! — zawołał — jestem ojcem tego chłopca, lecz ani razu nie przycisnąłem go do serca... Wiadomo pani przecież, że nigdy nie miałem czasu pójść do niego... nie widziałem go nawet... Mój Boże! ileż to razy postanawiałem sobie, że pójdę go odwiedzić, ale te szelmowskie interesy tak mi czas pochłaniały, że nigdy ani chwilki znaleźć nie mogłem! Zawsze się tak dzieje: jeżeli nie zrobisz czego natychmiast, to możesz być pewnym, że nigdy się do tego nie weźmiesz... Czy jesteś pani pewną, że teraz nie mógłbym go zobaczyć?.. Poproszę, a może mi go tutaj przyprowadzą.
Pani Karolina przecząco wstrząsnęła głową.
Kto wie, gdzie go szukać teraz? Utonął bez śladu w tem potwornem, bezdennem mieście!
Przez chwilę Saccard biegał szybko po celi, trzęsąc się z gniewu i jąkając jakieś wyrazy bez związku.
— Odnajdują mi to dziecko i oto znowu tracić je muszę... Nigdy go już nie zobaczę. Widzi pani, jak ja w niczem szczęścia nie mam!... Nic mi się nie powodzi!... To zupełnie tak samo, jak z Bankiem powszechnym!... Powstał, rozwijał się i już go niema!
To mówiąc, usiadł przy stoliku, pani Karolina zaś postawiła sobie krzesło naprzeciw niego. Zapominając o całej swojej niedoli, przebiegał rękoma między papierami, przeglądał wszystkie te olbrzymie akty, które od miesiąca przygotowywał i zaczął na nowo opowiadać historyę swego procesu i wykład obmyślonych środków obrony, jak gdyby chodziło mu o to, ażeby się usprawiedliwić wobec pani Karoliny. Oskarżający go akt zawierał następujące zarzuty: rozmyślne powiększanie kapitału zakładowego w celu rozgorączkowania rynku, podniesienia kursów i przekonania wszystkich, że towarzystwo posiada swoje kapitały w całości, dalej: symulacyę rachunków i wpłat nieuskutecznionych za pomocą rachunków otwartych na imię Sabatiniego, oraz innych słomianych ludzi, którzy buchalteryjnie tylko, na papierze dokonywali wpłat; rozdział fikcyjnych dywidend pod postacią liberacyi dawnych akcyj; wreszcie zakupywanie przez towarzystwo własnych akcyj i całą tę szaloną spekulacyę, która sprowadziła nadzwyczajną, urojoną zwyżkę, będącą powodem upadku Banku powszechnego po wyczerpaniu obrotowych kapitałów. Na zarzuty powyższe Saccard odpowiadał rozlicznemi wymarzonemi teoryami: postępował on tak, jak postępuje każdy dyrektor banku z tą jedynie różnicą, że ufając swej sile, zakreślał szersze granice projektowanej działalności. W całym Paryżu nie było ani jednego naczelnika najsolidniejszej nawet instytucyi, który nie powinien podzielać jego losu, gdyby wymiar sprawiedliwości rządził się w istocie zasadami logiki... On stał się kozłem ofiarnym za nadużycia, które wszyscy bez wyjątku popełniają... Z drugiej znowu strony, w jakże dziwny sposób pojmowano odpowiedzialność! Dlaczego władza prokuratorska nie oskarżyła także Daigremonta, Hureta, margrabiego de Bohain i innych członków rady zarządu, którzy na równi z nim zawinili w całej tej robocie, a każdy z których oprócz pięćdziesięciu tysięcy franków za znaczki obecności, pobierał nadto 10% czystego zysku? Dlaczegóż tyle nadużyć uszło bezkarnie Lavignière’owi i innym, którym wystarczało do obrony przyznanie się do nieobecności, oraz zapewnienie, że działali w dobrej wierze? Nie ulegało wątpliwości, że prowadzenie tego procesu będzie krzyczącą niesprawiedliwością, chociaż musiano usunąć skargę Buscha o oszustwo, jako podającą fakty niestwierdzoce dowodami, a raport przez eksperta złożony od pierwszego rzutu oka uznano za pełen błędów. Dlaczegóż zatem z urzędu ogłoszono upadłość na podstawie tych dwóch właśnie dokumentów, jeżeli ani jeden grosz z depozytu nie został naruszonym a wszyscy klienci odbiorą to, co im się należy? Czyż chodziło o to wyłącznie, aby akcyonaryuszów doprowadzić do ruiny? W takim razie stało się zadość życzeniu władzy, klęska bowiem staje się ogólną i coraz szersze przybiera rozmiary!... Zastanawiając się nad tem, Saccard przypisywał winę nie sobie, ale sądom, rządowi, tym wszystkim, którzy uknuli niecny spisek w celu zniszczenia Banku powszechnego.
— Ach! to łotry! łajdaki!,.. Gdyby mnie nie byli wsadzili do więzienia, zobaczylibyście dopiero, do czego zmierzałem!
Pani Karolina patrzyła na niego zdziwiona tem nierozumieniem swej winy, które go istotnie wielkim czyniło. W tej chwili przechodziła ona myślą wszystkie dawniej przez siebie wygłaszane teorye: o konieczności gry w wielkich przedsięwzięciach, w których niepodobna sprawiedliwie rozdzielić zysków, o zapatrywaniu się na spekulacyę jako na zło nieuniknione, będące niejako nawozem, bez użycia którego na żadnym gruncie postęp się nie zrodzi. Czy to nie on sam własnoręcznie, bez żadnego skrupułu, dokładał paliwa do tej maszyny, aż pękła wreszcie, raniąc śmiertelnie tych wszystkich, których za sobą porwała? Czyż to nie on sam pracował nad tem, aby podnieść kurs do trzech tysięcy franków, nie bacząc, że tak wygórowana zwyżka jest szaleństwem? Czyż podobna w jakikolwiek sposób usprawiedliwić ten fakt, aby towarzystwo, mające sto pięćdziesiąt milionów kapitału zakładowego, wypuściło trzysta tysięcy akcyj, które przy kursie trzech tysięcy franków przedstawiały wartość dziewięciuset milionów franków? Czyż nie narażano się na groźne niebezpieczeństwo, wydzielając kolosalne dywidendy — jakich wymagała tak olbrzymia zaangażowana suma — chociażby nawet przy skromnej stopie pięciu od sta?
Saccard zerwał się i biegać zaczął po ciasnej celi, rzucając się gorączkowo, jak dziki zwierz w klatce zamknięty.
— Ach! łajdaki! wiedzieli oni dobrze, co czynią, zamykając mnie tutaj! Najniezawodniej byłbym zwyciężył... Wszyscy padliby mi do nóg z pokorą!
Pani Karolina nie była zdolną utaić swego zdziwienia.
— Jakimże sposobem byłbyś pan zwyciężył? — spytała niedowierzająco. — Nie miałeś pan już ani grosza!... Pan to raczej zostałeś pobitym.
— Naturalnie — z goryczą odparł Saccard — zostałem pobitym! Jestem łotr skoóczony!... Sława i uczciwość od powodzenia jedynie zależy. Kto poniesie porażkę, ten nazajutrz po bitwie otrzymuje miano niedołęgi i oszusta!... O! domyślam ja się doskonale, co ludzie o mnie mówią, nie potrzebujesz mi pani tego powtarzać. Nieprawdaż, że wszyscy uważają mnie poprostu za złodzieja, że posądzają mnie o zagarnięcie dla siebie wszystkich tych milionów?... Jestem pewien, że rozszarpaliby mnie z wściekłości, gdybym się dostał w ich ręce. A co gorsza, mówiąc o mnie, z politowaniem wzruszają ramionami i nazywają mnie głupcem, szaleńcem... Ale gdyby mi się było powiodło, ludzie inaczejby myśleli. O tak! jakiż to byłby tryumf, gdybym był pokonał Gundermanna, zapanował nad rynkiem pieniężnym i stał się w tej chwili jedynym panem złota! O! wtedy nazywanoby mnie bohaterem! cały Paryż leżałby u stóp moich!
— Nie mogłeś pan zwyciężyć — odważnie zaprzeczyła pani Karolina — nie kierowałeś się pan ani rozsądkiem, ani poczuciem sprawiedliwości.
Dotknięty do żywego, Saccard zaprzestał na chwilę swej przechadzki i stanął przed nią.
— Powiadasz pani, że nie mogłem zwyciężyć?... Ja zaś utrzymuję, że zabrakło mi tylko pieniędzy... oto jedyna przyczyna mojej niedoli... Gdyby podczas bitwy pod Waterloo Napoleon mógł postawić do walki jeszcze ze sto tysięcy żołnierzy, byłby najniezawodniej zwyciężył i świat cały innąby przybrał postać. Ja także byłbym dziś panem rynku, gdybym miał kilkaset milionów franków do rzucenia w tę przepaść!
— Ach! to okropne! — z oburzeniem zawołała pani Karolina. — Więc nie dość panu jeszcze tylu klęsk, tylu łez, tylu potoków krwi przelanej? Chciałbyś pan sprowadzić więcej jeszcze nieszczęść, strącić więcej rodzin w otchłań nędzy, zmusić więcej ludzi do żebrania o kawałek chleba!
Saccard znów biegać zaczął po celi. Wysłuchawszy zarzutów pani Karoliny, lekceważąco wzruszył ramionami:
— Czyż w życiu podobna zważać na takie drobiazgi? Człowiek za każdem stąpnięciem zabija i depce tysiące istot!
Długie milczenie zapanowało. Pani Karolina śledziła wzrokiem Saccarda a chłód jakiś serce jej ogarnął. Jakimże jest w gruncie ten człowiek? Łotr-że to czy bohater?... Dreszcz ją przejmował, gdy zadawała sobie pytanie, jakie myśli pokonanego i na przymusową bezczynność skazanego wodza snuć mu się musiały po głowie, podczas półrocznego zamknięcia w tej celi. Teraz dopiero rozejrzała się ona dokoła: cztery nagie ściany, żelazne łóżko, sosnowy stół i dwa wyplatane krzesła — oto wszystko, co posiadał dziś ten człowiek, przyzwyczajony do zbytku i przepychu!
Nagle Saccard osunął się na krzesło bezsilny, jak gdyby nogi odmówiły mu posłuszeństwa i długo mówił półgłosem, wiedziony nieprzepartą potrzebą uczynienia spowiedzi:
— Gundermann miał słuszność... gorączkowanie się na giełdzie do niczego nie doprowadza... Ach! jakiż on szczęśliwy, że nie czuje w sobie ani krwi, ani nerwów, że stracił pociąg do kobiet i nie ma ochoty wypić chociażby jedną butelkę wina!... Zdaje mi się, że on chyba zawsze musiał być takim, że lód, zamiast krwi, płynie mu w żyłach... Ja zanadto unoszę się namiętnością — oto jedyna przyczyna mojej porażki, oto dlaczego tyle razy narażałem się na niebezpieczeństwo skręcenia karku. Z drugiej jednak strony, jeżeli namiętność mnie zabija, to zarazem ona tylko podtrzymuje we mnie życie. Tak... namiętność mnie porywa, wznosi na niedostępne ludziom wyżyny a potem w mgnieniu oka strąca w otchłań i jednym zamachem niszczy całą pracę. Kto wie, czy używanie nie jest li tylko pożeraniem samego siebie... Zastanawiając się nad przebiegiem tej czteroletniej walki, widzę, że to właśnie mnie zdradzało, czego najwięcej pragnąłem i co już posiadałem. To jakaś nieuleczalna choroba. Nędzna, licha ze mnie istota!
Nagle znów gniew w nim zakipiał przeciw szczęśliwemu zwycięzcy.
— Ach! podły ten żyd Gundermann tryumfuje dlatego tylko, że niczego pragnąć nie umie! On jest uosobieniem całego plemienia żydowskiego; które chłodno i wytrwale dąży do władzy nad światem, do zawojowania wszystkich ludów wszechpotężną siłą złota. Od wieków już rasa ta zagarnia nas i tryumfuje, nie zważając na wszystkie obelgi, jakich jej nie szczędzimy. Gundermann dziś już posiada miliard, a wkrótce będzie miał dwa miliardy... dziesięć miliardów... sto miliardów... i stanie się kiedyś władcą świata całego!... Od lat wielu już rozgłaszam to rozmyślnie, wszystkich ostrzegam, ale nikt mnie nie słucha... wszyscy myślą, że powoduje mną jedynie podła zawiść giełdowa. O nie! to nienawiść raczej! bo ja nienawidzę żydów! nienawiść to odwieczna, wrodzona, we krwi mojej płynąca!
— Nie pojmuję tego uczucia — spokojnie zauważyła pani Karolina, która dzięki rozleglej swej wiedzy posiadała niewyczerpany zasób tolerancyi. — Dla mnie żydzi są takimi samymi ludźmi jak inni. Jeżeli trzymają się poza obrębem naszego społeczeństwa, to dlatego jedynie, że my ich ciągle usuwamy.
Saccard zdawał się nie słyszeć nawet tej uwagi i mówił dalej ze wzrastającą gwałtownością:
— Nic mnie bardziej nie gniewa nad to, że widzę państwa całe u nóg tych złodziei! Czyż dzisiaj rząd francuzki nie jest całkowicie zaprzedany Gundermannowi? Możnaby pomyśleć, że państwo istniećby nie zdołało bez pieniędzy tego szachraja!... A Rougon, ów wielki mąż stanu, jakże podle postąpił z bratem! bo zapomniałem pani powiedzieć, że przed katastrofą byłem na tyle nikczemnym, aby się starać o pojednanie z nim. Dobrze mi tak! jeżeli teraz siedzę w więzieniu, to jemu to tylko zawdzięczam! Mniejsza o to! jeżeli mu zawadzam, niechajże się mnie pozbywa! ja o to tylko mam ciężki żal do niego, że solidaryzuje się z tymi brudnymi żydami... Czyż pani zastanowiłaś się nad tem, że Bank powszechny został zamordowany po to jedynie, aby Gundermann mógł dalej swój handel prowadzić? Każdy bank katolicki, który rozwija się pomyślnie, zostaje zniszczonym, bo zagraża równowadze społecznej, bo wstrzymuje ostateczny tryumf rasy żydowskiej, która nas wkrótce całkowicie pochłonie! O! niechajże się Rougon ma na baczności! jego to oni najprzód zjedzą, strącą ze stanowiska, którego się uczepił rękami i zębami, dla którego wszystkich się zapiera! Bardzo dowcipnie postępuje nosząc płaszcz na dwóch ramionach, dziś zaciąga zobowiązania względem liberałów, jutro względem konserwatystów... ale kto się tak bawi, ten musi kark skręcić prędzej lub później... A skoro wszystko upada, niechajże stanie się zadość życzeniu Gundermanna, który przepowiada, że w razie wojny z Niemcami, Francya zostanie pobitą! Jesteśmy gotowi i czekamy z pokorą aż prusacy przekroczą granicę i kraj nasz zagarną!
Pani Karolina błagalnym ruchem nakazała mu milczenie, jak gdyby powodowana obawą, że słowa takie mogą ściągnąć pioruny.
— O nie! nie! nie mów pan tego! Nie masz pan prawa tak utrzymywać!... Zresztą, Rougon nie przyczynił się w niczem do tego, że pan zostałeś uwięziony. Wiem z wiarogodnego źródła, że Delcambre grał tu główną rolę.
Saccard ochłonął nagle z gniewu i dodał z uśmiechem:
— O! ten się mści przynajmniej!
A spostrzegłszy wyraz zdziwienia na twarzy pani Karoliny, dodał:
— Tak, miałem z nim bardzo przykre zajście. Teraz już wiem zawczasu, że zostanę skazany.
Pani Karolina domyślała się widocznie przyczyn owego zajścia, bo nie pytała o bliższe objaśnienia.
Przez chwilę milczeli oboje, Saccard zaczął znowu przeglądać leżące na stole papiery.
— Dziękuję pani serdecznie za dzisiejsze odwiedziny i mam nadzieję, że się one powtórzą — rzekł wreszcie. — Polegam w zupełności na zdaniu pani i dlatego chciałbym, abyśmy pomówili o kilku nowych projektach. Ach! gdybym ja miał pieniądze!
Pani Karolina przerwała mu żywo, korzystając ze sposobności, aby wyjaśnić pewną wątpliwą kwestyę, która ją dręczyła od kilku miesięcy. Cóż się stało z milionami, które na jego udział przypadły? Czy Saccard wysłał je zagranicę, czy też zakopał pod jakiemś drzewem w miejscu sobie tylko znanem?
— Ależ pan powinieneś mieć pieniądze! Gdzie owe dwa miliony franków zyskane nazajutrz po Sadowie? Gdzież dziewięć milionów, które powinieneś pan był wziąć za swoje akcye, sprzedawszy je po kursie trzech tysięcy?
— Ja!... Ja nie mam ani grosza! — zawołał Saccard tak stanowczym i pełnym rozpaczy głosem, że pani Karolina uwierzyć musiała jego słowom.
— Nigdy nie zostawało mi ani grosza z interesów, które się nieszczęśliwie kończyły! Niechże pani zrozumie, że jestem zrujnowany tak samo jak inni. Sprzedałem akcye... to prawda, ale i odkupiłem ich także niemało. Przyznaję, że trudnoby mi było wytłomaczyć pani, gdzie się podziały owe jedenaście milionów franków, bo sam nie wiem tego dokładnie... Zdaje mi się, że saldo mojego rachunku u Mazauda kończyło się należnością odemnie około trzydziestu lub czterdziestu tysięcy franków. Nie mam ani grosza!... tak jak zawsze!
Wyznanie to sprawiło taką ulgę pani Karolinie, że żartować zaczęła z tego, iż oboje z bratem zostali także zrujnowani.
— I my także, jak się wszystko ureguluje, nie wiem czy będziemy mieli z czego żyć chociażby przez miesiąc. Ach! czy pan pamięta, jak ja się bałam tych pieniędzy, gdyś pan nam przyrzekał, że dostaniemy dziewięć milionów franków? Nigdy w życiu nie byłam tak przerażoną, jak wówczas! Odetchnęłam swobodniej wtedy dopiero, gdy... gdy oddałam wszystko na rzecz aktywów. Coprawda, może niezupełnie słusznie postąpiłam, zaliczając tutaj i te trzydzieści tysięcy franków, które otrzymaliśmy w spadku po ciotce... Ale według mnie, człowiek nie przywiązuje nigdy wagi do pieniędzy, które znalazł przypadkiem, lub których sam nie zarobił... Widzisz pan przecież, że teraz jestem wesoła i że się śmieję z tego wszystkiego.
Saccard powstrzymał ją gorączkowym ruchem, schwycił ze stołu papiery i podnosząc je w górę, zawołał:
— Niechże pani da pokój! Kiedyś znowu będziemy bogaci!
— Jakto?
— Czyż pani przypuszcza, że ja wyrzekłem się moich idej? Siedzc tu od półroku, pracuję nocami całemi, aby wszystko na nowo odbudować. Ci głupcy zarzucają mi, że z tych trzech wielkich naszych interesów tylko towarzystwo połączonych statków dawało zyski, a kopalnie srebra i narodowy bank turecki przyniosły stratę! Naturalnie, obie te sprawy musiały iść kulawo, bo ja nie mogłem czuwać osobiście nad niemi. Ale niech mnie tylko wypuszczą, niech odzyskam wolność, a wtedy zobaczycie!... zobaczycie!...
Błagalnie składając ręce, pani Karolina chciała położyć koniec dalszym wywodom. Ale Saccard zerwał się, wyprostował dumnie małą swą postać i nie zważając na jej prośby, mówił dalej ostrym i przenikliwym głosem:
— Obliczyłem już wszystko!... mam wszystkie dane w porządku!... Niechże pani spojrzy! Kopalnie srebra i bank narodowy turecki — to tylko dziecinne zabawki! My musimy wszystko zagarnąć: i Jerozolimę, i Bagdad, i całą Azyę Mniejszą, i olbrzymią sieć kolei żelaznych na Wschodzie! Motykami i złotem dokonamy tego, czego Napoleon nie zdołał szablą dokazać! Czyż pani mogłaś uwierzyć, że ja chociażby chwilowo dałem za wygranę? Przecież Napoleon powrócił z wyspy Elby, ja także pociągnę za sobą wszystkie kapitały Paryża, jak tylko się ukażę. Jestem tego pewnym. A tym razem nie lękajcie się już klęski, bo obliczyłem plany z matematyczną ścisłością i przewidziałem wszystko do ostatniego centyma... Nadeszła wreszcie chwila, w której zniszczymy do szczętu potęgę tego podłego Gundermanna. Dajcie mi tylko czterysta, najwyżej pięćset milionów franków, a cały świat zdobyć potrafię!
Pani Karolina ujęła go za ręce i lękliwie tuliła się do niego.
— Nie! nie! Nie mów pan tego!... Ja się boję! Ale pomimo przerażenia wbrew swej woli czuła uwielbienie dla niego. W tej nędznej i marnej celi od świata odciętej, zamkami od żyjących ludzi oddzielonej, ujrzała ona nagle siłę, która wszelkie trudności przezwyciężyć zdoła, ujrzała człowieka, który czując nadmiar energii życiowej i pełen najświetniejszych nadziei, całemi siłami bronił się od śmierci. Napróżno starała się wzbudzić w sobie gniew, potępienie błędów popełnionych... uczucia te wygasły w jej sercu. Nienawidziła go przecież za niepowetowane nieszczęścia, jakich stał się przyczyną! — wzywała nań kary niebios, śmierci w opuszczeniu i ludzkiej pogardzie! Teraz z wszystkich tych uczuć pozostała tylko nienawiść złego i boleść nad jego cierpieniem. Obcując z nim, uległa znów wcielonej w niego sile tajemniczej i nieprzerwanie działającej — uległa bez oporu, jak gdyby on był uosobieniem jednej z tych potęg natury, bez których życie istnieć nie może. A jeżeli to było li tylko słabością kobiecego serca, ona poddawała się jej z rozkoszą, przejęta uczuciem cierpiącego macierzyństwa i gorącem pragnieniem przywiązania, które dawniej już sprawiły, że wbrew rozumowi i doświadczeniu pokochała tego człowieka, nie mogąc żywić dlań szacunku.
— Dosyć już tego! — powtarzała raz po raz, nie przestając ściskać rąk jego w swoich dłoniach. — Czyż nie możesz pan uspokoić się i odpocząć nareszcie?
A gdy on wspiął się na palce, by dotknąć ustami siwych jej włosów, które bujnemi splotami wiły się na skroniach, ona powstrzymała go i z rozpaczliwie smutnym lecz nieugiętym wyrazem twarzy, dodała:
— Nie! nie!... pomiędzy nami wszystko już skończone!... skończone na zawsze! Cieszę się, że po raz ostatni widziałam pana, abyśmy żalu do siebie nie zachowali... Żegnam pana!
Odchodząc, widziała jak Saccard stał przy stole widocznie ostatniem tem pożegnaniem wzruszony. Pomimo tego jednak machinalnie układał już papiery, które porozrzucał był w gorączce uniesienia, i zgarniał palcami różowe płatki róż, rozsypane pomiędzy kartkami papieru.
Po upływie trzech miesięcy dopiero, około połowy grudnia, sprawa banku powszechnego przyszła nareszcie na wokandę sądu. Zajęła ona pięć długich posiedzeń sądowych i wzbudziła nader żywe zainteresowanie w całym Paryżu. Prasa narobiła wiele hałasu z powodu tej katastrofy, na szpaltach dzienników w najdziwaczniejszy sposób tłomaczono powolny bieg śledztwa. Najwięcej uwag czyniono nad faktycznem przedstawieniem sprawy wygotowanem przez prokuratoryę, a będącem arcydziełem okrutnej logiki, w którem z niemiłosierną jasnością ugrupowano, zużytkowano i tłomaczono najdrobniejsze szczegóły. Zresztą wszyscy utrzymywali, że wyrok został wydanym zawczasu. W istocie, pomimo widocznej dobrej wiary Hamelina, pomimo bohaterskiego zachowania się Saccarda, który zacięcie przez pięć dni odpierał stawiane mu zarzuty, pomimo świetnych mów adwokata — sędziowie skazali obu podsądnych na pięć lat więzienia i na karę pieniężną trzech tysięcy franków. Wprawdzie obaj na miesiąc przed procesem za kaucyą czasowo wypuszczeni i stawający pod sądem jako oskarżeni wolni, mogli oni założyć apelacyę i wyjechać z kraju przed upływem dwudziestu czterech godzin. Rougon to przyczynił się do takiego zakończenia sprawy, nie chciał bowiem mieć na barku brata siedzącego w więzieniu. Policya sama czuwała nad wyjazdem Saccarda, który nocnym pociągiem umknął do Belgii. Tegoż samego dnia Hamelin wyjechał do Rzymu.
Znów trzy miesiące upłynęły. Kwiecień się zaczął a pani Karolina bawiła jeszcze w Paryżu, gdzie ją zatrzymywały liczne sprawy, niedające się załatwić. Zajmowała ona ciągle mieszkanko w pałacu Orviedo, którego sprzedaż przez licytacyę była już zapowiedzianą. Przezwyciężywszy ostatecznie wszelkie trudności, mogła już wyjeżdżać bez grosza wprawdzie w kieszeni, ale nie pozostawiając żadnego długu. W istocie też nazajutrz miała opuścić Paryż, aby się połączyć w Rzymie z bratem, któremu się szczęśliwie udało pozyskać posadę inżyniera. Pisał on do niej, że lekcye tam na nią czekają. Była to nowa egzystencya, którą rozpocząć należało.
Ostatniego dnia pobytu swego w Paryżu, pani Karolina postanowiła zasięgnąć przed wyjazdem wieści o Wiktorze. Wszystkie dotychczas czynione poszukiwania nie odniosły żadnego skutku. Przypomniawszy sobie obietnice Méchainowej, pomyślała, że udałoby się może czegokolwiek od niej dowiedzieć. W tym celu należało udać się o czwartej do mieszkania Buscha. W pierwszej chwili pani Karolina ze wstrętem odtrąciła tę myśl: do czegóż to doprowadzi, czyż wszystkie te sprawy nie minęły bezpowrotnie?... Potem jednak głęboki żal ją ogarnął; serce ścisnęło się bólem jak gdyby po stracie rodzonego dziecka, od mogiły którego oddala się, kwiatków nawet na niej nie złożywszy. Ostatecznie zatem około czwartej pojechała na ulicę Feydeau.
Wszedłszy na schody, zastała drzwi wchodowe otwarte: z brudnej ciemnej kuchni buchała para, z drugiej zań strony w ciasnym gabinecie, Méchainowa siedząca na fotelu Buscha niknęła prawie wśród stosów papierów, które wyciągała ze swego starego skórzanego worka.
— Ach! to pani!... Trafiła pani na bardzo przykrą chwilę, bo pan Zygmunt jest konający. Biedny pan Busch od przytomności prawie odchodzi, bo on tak szalenie kocha brata. Biega z kąta w kąt jak szalony i teraz oto pobiegł jeszcze po doktora... Rada nie rada muszę osobiście zajmować się jego interesami, bo już od tygodnia ani za grosz nie kupił żadnego waloru, nie spojrzał na żadną wierzytelność. Na szczęście, przed chwilą oto udało mi się zrobić doskonały nabytek, który go pocieszy trochę w zmartwieniu, gdy nareszcie odzyska rozsądek.
Pani Karolina zapomniała na razie, że przybyła tu w celu dowiedzenia się bliższych szczegółów o losie Wiktora — zapomniała dla tego, że w papierach, które Méchainowa garściami wyciągała z worka, poznała ona zdeprecyowane akcye Banku powszechnego. Stary zużyty worek aż trzeszczał, Méchainowa zaś uszczęśliwiona ze swojej zdobyczy, stała się niezwykle rozmowną i wydobywając coraz to nowe paczki, mówiła:
Widzi pani, wszystkie te akcye kupiłam za dwieście pięćdziesiąt franków. Wypadają one przecięciowo po pięć centymów, bo ogółem mam ich tutaj z pięć tysięcy sztuk. A co! dałam po pięć centymów za akcye, które niegdyś były notowane trzy tysiące franków! Teraz nie wiele one więcej warte niż stary papier kupowany na funty... A przecież dla nas akcye te mają większą wartość, sprzedamy je co najmniej po pół franka, bo są one poszukiwane przez tych wszystkich, którym grozi upadłość. Nic dziwnego, papiery, które stały tak świetnie, jeszcze przez jakiś czas będą miały dobrą opinię i można coś na nich zarobić. Ot naprzykład, wyglądają one doskonale w pasywach jakiejś masy, bo to zawsze jest bardzo dystyngowana rzecz paść ofiarą tak poważnej katastrofy... Bądź co bądź, doskonale mi się udało; przypadkiem wygrzebałam kryjówkę, w której ten towar spoczywał po ostatniej bitwie... leżały one w ogólnym dole takich odpadków i jakiś głupiec sprzedał mi je za bezcen. Pewnie pani się domyślasz, jak łapczywie rzuciłam się na nie! Oho! nie bawiłam się nad tem długo!.. nic się nie zmarnowało!... pozbierałam wszystkie akcye co do jednej!
Méchainowa wykrzykiwała z radością podobną do dzikiego ptaka drapieżnego, spuszczającego się na pole bitw finansowych. Otyła jej postać wyziewała z siebie cuchnącą woń tej karmi; grubemi, zakrzywionemi jak szpony palcami grzebała w akcyach tych, żadnej wartości już nie mających, zżółkłych i stęchlizną przesiąkniętych.
W tem z sąsiedniego pokoju, drzwi od którego na rozcież były otwarte, doleciał cichy głos jakiś.
— Oho! oto pan Zygmunt zaczyna znowu gadać do siebie... Od samego rana usta mu się dziś nie zamykają... Mój Boże! woda pewnie się już gotuje!... na śmierć o tem zapomniałam!... To woda na ziółka dla niego!... Jeżeli pani tak łaskawa, niech pani pójdzie do niego i zobaczy czy mu czego nie potrzeba...
Méchainowa potoczyła się do kuchni, pani Karolina zaś współczuciem powodowana weszła do pokoju chorego. Na nagich ścianach migotały słoneczne odblaski, padając wprost na stolik z białego drzewa, zarzucony księgami i notatkami stanowiącemi owoc pracy lat dziesięciu. Zresztą w pokoju tym nie było nic, prócz dwóch wyplatanych krzeseł i znacznej ilości książek, poustawianych rzędami na drewnianych półkach. Na wąskiem żelaznem łóżku siedział Zygmunt, wsparty na trzech poduszkach, otulony w czerwoną flanelową bluzę, siedział, mówiąc coś gorączkowo, bezustannie pod wpływem podniecenia mózgowego, jakiemu częstokroć podpadają suchotnicy w chwili śmierci. Bredził on bez sensu; chwilami tylko wracała mu przytomność; twarz jego wychudłą, okoloną czarnemi w nieładzie wijącemi się włosami, rozjaśniało dwoje pałających oczu, które zdawały się pytająco patrzeć przed siebie.
Gdy pani Karolina weszła, chory poruszył się jak gdyby ją poznając, chociaż oboje nigdy się przedtem nie byli spotkali.
— Ach! jak to dobrze, że pani przyszłaś!... Widziałem panią i oddawna już przyzywałem, o ile mi sił starczyło!... Proszę tu przyjść bliżej... bliżej... powiem pani coś po cichutku...
Przezwyciężając dziwną obawę, pani Karolina przystąpiła bliżej i usiadła na krześle tuż przy łóżku stojącem.
— Nie wiedziałem dotąd, ale teraz wiem już wszystko... Mój brat handluje papierami... rozumiem teraz dlaczego nieraz słyszałem płacz i szlochanie w jego gabinecie... Mój brat!... ach! tak mnie to boli, jak gdyby mi kto wepchnął w serce rozpalone żelazo!... Ach! to właśnie w piersiach mi pozostało... to mnie ciągle pali!... Ohydna rzecz!... Pieniądze!... Ci biedni cierpią!... Jak tylko umrę, brat i moje papiery posprzedaje a ja tego nie chcę!... nie chcę!...
Błagalny głos jego dźwięczał coraz silniej.
— Niech pani słucha, tam na stole leżą moje papiery... Proszę mi je podać, zwiniemy wszystkie razem i niech je pani ztąd zabierze!... O! przywoływałem panią... oczekiwałem pani z taką niecierpliwością!... Moje papiery miałyby przepaść!... cała praca mojego życia miałaby zniknąć bez śladu!...
A gdy pani Karolina wahała się, czy uczynić zadość jego proźbie, chory błagalnie złożył ręce.
— Na litość! niech mi pani da papiery!... chcę się przekonać przed śmiercią, czy wszystkie zostawiam w porządku... Mego brata tu niema teraz... nie będzie mi wymawiał, że się dobrowolnie pracą zabijam... Zaklinam panią.
Wzruszona gorącemi temi proźbami, pani Karolina położyła na łóżku stos papierów.
— Nie powinnabym panu ustępować, skoro brat pański mówi, że praca panu szkodzi.
— O nie! praca nigdy mi nie szkodzi!... A zresztą mniejsza o to!... Nareszcie po tylu dniach i nocach udało mi się położyć podstawy bytu tego społeczeństwa przyszłości... Wszystko obmyśliłem i przewidziałem!... wszystkim zapewniłem szczęście i sprawiedliwość!... Jakże żałuję, że nie starczyło mi już czasu na wyczerpujące opracowanie tej kwestyi i dołączenie do niej wszystkich potrzebnych wyjaśnień!... Ale przynajmniej zostawiam notatki kompletne i porządnie rozklasyfikowane... Pani je ocalisz od zguby i przechowasz do dnia, w którym ktoś inny nada im zupełniejszą postać i w świat puści!...
Wątłemi wychudłemi rękoma ujął papiery i z lubością je przeglądał, a w jego dużych zamglonych już oczach zabłysł znów żywy płomień. Mówił bardzo prędko, głosem ochrypłym, jednostajnym — podobnym do chrzęstu zegarowego łańcucha, który ciężar wagi ku dołowi pociąga a był to odgłos mechanizmu mózgowego pracującego bez przerwy w tem przedśmiertnem władz wszystkich rozprzężeniu.
— Oto stoi przedemną ten przyszły gród szczęścia i sprawiedliwości!... widzę go!... widzę wyraźnie!... Wszyscy bez wyjątku pracują... praca jest osobista, wolna i wszystkich zobowiązująca. Naród cały przekształcił się w olbrzymie stowarzyszenie kooperacyjne, narzędzia pracy stały się własnością ogółu, wytwory gromadzą się w rozległych magazynach publicznych. Kto wykonał daną ilość pożytecznej pracy, ma prawo do danej konsumpcyi społecznego dobra. Godzina pracy stanowi jednostkę miary; wartość przedmiotu zależy tylko od ilości godzin zużytych na wykonanie go; niema innej wymiany, prócz wymiany produktów między wytwórcami za pomocą bonów pracy; społeczeństwo samo czuwa nad dobrobytem ogółu, niema żadnych podatków, prócz obowiązującej wszystkich opłaty na wyżywienie dzieci, utrzymanie starców i odnowienie narzędzi pracy; wszelkie usługi publiczne wykonywane są bezpłatnie... Niema pieniędzy a zatem niema już spekulacyi, kradzieży, wstrętnego handlu ani żadnej z tych zbrodni, do których chciwość jest bodźcem: nikt nie poślubia dziewcząt dla posagu, nie zabija starych rodziców dla szybszego objęcia spadku w posiadanie, nikt nie morduje przechodniów i nie grabi ich mienia!... Niema już ohydnej walki klas, niema pryncypałów i robotników, niema proletaryatu i burżuazyi a zatem niepotrzeba już żadnych sądów, ani praw ograniczających swobodę jednostki, ani siły zbrojnej, któraby strzegła dostatków, jakie nagromadzili jedni przeciw napadowi wściekłego z głodu motłochu. Niema próżniaków a zatem niema właścicieli, żyjących z opłaty za mieszkania w posiadanych przez nich domach, niema kapitalistów, którzy odcinają kupony i są na utrzymaniu jak kobiety sprzedajne, słowem — niema zbytku, ale niema też nędzy!... Ach! nie jest-że to mądrość najwyższa i ideał sprawiedliwości! Niema uprzywilejowanych ani uciśnionych jednostek!... Każdy własną pracą osiąga szczęście osobiste, wiodąc do szczęśliwości cały rodzaj ludzki!
Uniesiony zapałem, Zygmunt przemawiał głosem coraz słodszym, łagodniejszym, jak gdyby oddalał się gdzieś w przestrzeń i niknął w górze, w owej przyszłości, nadejście której zapowiadał.
— Ach! gdybym chciał jeszcze rozważyć wszystkie szczegóły!... Niech pani spojrzy na tę oddzielną kartkę, na marginesach której zapisałem tyle luźnych uwag: oto organizacya rodziny, opartej na dobrowolnej umowie. Wychowanie i żywienie dzieci należy do obowiązków społeczeństwa a przecież nie wkradła się tu cień nawet bezrządu. Niech pani spojrzy teraz na tę drugą notatkę: żądam tutaj, aby na czele każdej gałęzi pracy stał komitet, któryby, oznaczając istotne zapotrzebowanie, stosował ilość produkcyi do konsumpcyi... Oto znów inny szczegół organizacyi: w miastach i po wsiach utworzone zostaną armie przemysłowe i rolnicze, działające pod wodzą przez siebie wybranych naczelników wypełniające regulaminy, które same dla siebie ułożą i potwierdzą... Spójrz pani, tu znowu obliczyłem w przybliżeniu do ilu godzin można będzie zredukować dzień pracy za lat dwadzieścia. Dzięki niezliczonej ilości nowych rąk do pracy, dzięki zwłaszcza maszynom, dzień roboczy trwać będzie trzy lub cztery godzin najwyżej... Ileż to czasu zostanie do używania życia! Bo świat wtedy będzie nie gmachem więziennym, ale krainą wolności i swobody, gdzie każdy będzie mógł cieszyć się i bawić, znajdzie czas na zaspokojenie słusznych pragnień, będzie mógł używać rozkoszy kochania, rozkoszy własnej siły, piękna, rozumu; każdy będzie miał prawo wziąć przynależną mu część z niewyczerpanych nigdy bogactw przyrody!
Wyciągając przed siebie ręce w nędznej izdebce, Zygmunt świat cały obejmował w posiadanie. Życie całe w nędzy spędziwszy, umierając w biedzie i niedostatku, braterską ręką rozdzielał on między wszystkich dobra tej ziemi. Szczęśliwy był on w tej chwili szczęściem ludzkości. Wszystko co jest dobrem i pięknem, wszystko, czego sam w życiu nie posiadał i nie posiądzie, hojnie rozdawał dokoła. Umierał nawet przedwcześnie, chcąc jaknajprędzej przelać te dary na ludzkość cierpiącą. Ale ręce mu drżały coraz bezsilniej, gdy przerzucał notatki; oczy nic już prawie na ziemi nie widziały; zdawało się tylko, że w blasku nadchodzącej śmierci dostrzegają one doskonałość nieskończoną tam... po za życiem... w zachwycie rozkosznym, który twarz jego opromieniał.
— Ach! ileż tu pola do nowej działalności!... Ludzkość cała pracuje!... ręce wszystkich ludzi żyjących ulepszają i upiększają świat!... Niema już pustyń, bagnisk ani pól leżących odłogiem. Zatoki mórz są wypełnione, olbrzymie łańcuchy gór zrównane, pustynie przeistoczone w żyzne doliny i zroszone wodami ze wszystkich stron tryskającemi. Niema już cudu niepodobnego do urzeczywistnienia, dzieła, dawniej za niedościgle uważane, dziś uśmiech tylko na ustach wywołują, tak się wydają błahemi i dziecinnemi. Cała powierzchnia ziemi jest wreszcie zamieszkaną... A wszystko to stało się za sprawą człowieka, który rozwinął się, zmężniał, w całej pełni swobód swych używa i słusznie nosi miano króla stworzenia. Szkoły i warsztaty są otwarte, dziecko wybiera sobie swobodnie ten zawód, do którego posiada najwięcej wrodzonych zdolności. Lata już upłynęły... dobór naturalny został uskutecznionym, dzięki surowej walce. Teraz nie wystarcza już możność zapłacenia za naukę, trzeba nadto umieć z niej korzystać. Każdy znajduje się we właściwych warunkach, zużytkowywa swe siły odpowiednio do stopnia swej inteligencyi, co sprawia, że wszystkie obowiązki społeczne rozłożone są równie i sprawiedliwie, według wskazówek natury samej. Jeden dla wszystkich wedle sił i możności! — oto hasło ludzkości... Ach! widzę to miasto pracy i wesela!.. idealny ten gród należytego zużytkowywania zdolności ludzkich!... gród, w którym niema już odwiecznych przesądów do pracy ręcznej... w którym wielki poeta może być stolarzem a poważny badacz — cieślą lub ślusarzem!... Ach! błogosławione to tryumfalne miasto, ku któremu ludzkość dąży od wieków tylu!... gród, którego białe mury jasność naokół rzucają!... Widzę go!... tam... tam... w blasku słonecznych promieni... w szczęśliwości rodzaju ludzkiego...
Oczy konającego mgłą zaszły, ostatnie słowa brzmiały już cicho, niedosłyszalnym prawie szeptem, głowa opadła bezwładnie na poduszki, uśmiech zachwytu tylko na ustach pozostał...
Zygmunt Busch już nie żył!
Wzburzona i do łez rozrzewniona, pani Karolina spoglądała na zastygłe już rysy twarzy zmarłego, gdy nagle doznała takiego wrażenia, jak gdyby po za jej plecami burza niespodzianie szaleć zaczęła. Do pokoju wszedł Busch, który, nie znalazłszy żadnego lekarza, wracał zdyszany i niepokojem dręczony; w ślad za nim wtoczyła się Méchainowa tłomacząc, że nie zdążyła dotąd przyrządzić ziółek, gdyż garnek z wodą się przewrócił. Rzuciwszy okiem na łóżko. Busch spostrzegł, że ukochany brat jego leży na wznak, sztywny, z otwartemi ustami i oczyma, których już nie przysłaniały powieki. W jednej chwili zrozumiał on wszystko i ryknął przeraźliwie jak zwierzę na rzeź wydane. Jednym skokiem rzucił się na ciało i podniósł je silnemi ramionami, jak gdyby chcąc weń znowu tchnąć życie. Okrutny ten zjadacz złota, który nie wahałby się zabić człowieka dla zyskania kilkunastu centymów, który przez lat tyle wygarniał błoto z rynsztoków paryzkich, rozpaczał teraz, wydając straszne, nieludzkie ryki boleści. O Boże!... Wszak to najukochańsze jego dziecię!... Wszak on je pieścił i jak matka do snu układał!... Więc na zawsze już, na zawsze tracić je musi!... I w przystępie szalonej rozpaczy, porwał papiery porozrzucane po łóżku, darł je, deptał nogami, jak gdyby chciał zniszczyć ostatni ślad tej pracy, która mu brata wydarła.
Bezgraniczne rozrzewnienie ogarnęło znów panią Karolinę. Wobec nieszczęścia tego człowieka zapomniała o wszystkiem, czuła dla niego tylko litość iście anielską. Zdawało jej się tylko, że raz już krzyk podobny słyszała. Tak! raz już taki krzyk rozpaczy przeniknął ją grozą! Gdzież to?... Ach! wszak to w mieszkaniu Mazauda słyszała podobny krzyk matki i dzieci nad trupem ojca... Niezdolna ruszyć się z tego miejsca i oderwać od strasznego tego widoku, pozostała tu jeszcze przez chwilę, starając się okazać pożyteczną. Przeszedłszy wreszcie do ciasnego gabinetu lichwiarza i zostawszy tu sam na sam z Méchainową, przypomniała sobie dopiero, że przybyła tu w celu dowiedzenia się od niej czegokolwiek o Wiktorze. Aha!... Wiktor!... musiał on być już daleko, jeżeli pędzi bezustanku od chwili ucieczki z zakładu! Méchainowa oświadczyła, że przez trzy miesiące szukała go nadaremnie po całym Paryżu i że teraz dała już za wygranę w nadziei, że kiedyś jeszcze zobaczy tego łotra, chociażby na szubienicy!... Pani Karolina słuchała słów tych w milczeniu i drżąca z przerażenia. Tak! żadnego już niema ratunku!... Potwór ten spuszczony z łańcucha, uciekł w świat... niby zwierz wściekły, który za każdem ukąszeniem dalej szerzyć będzie jad zabójczy!...
Wyszedłszy od Buscha i idąc przez ulicę Vivienne, pani Karolina uspokoiła się nieco widokiem rozkosznej pogody. Była to piąta po południu, słońce chyliło się ku zachodowi, złocąc szyldy zawieszone na domach nad bulwarem stojących. Krasa młodości, owiewająca przyrodę w pogodny ów dzień kwietniowy, ukoiła boleść miotającą sercem pani Karoliny. Odetchnęła głęboko, z uczuciem niezłomnej nadziei, wzmagającej się z każdą chwilą i wciąż powracającej. To bez wątpienia piękna śmierć tego marzyciela, — który w ostatniej życia minucie wierzył jeszcze w miłość i sprawiedliwość — rozrzewniła ją tak głęboko, przypominając jej własne marzenia o szczęściu ludzkości, uwolnionej z pod ohydnego jarzma pieniędzy!... A może też uczucie to rozniecił w jej sercu ów dziki ryk boleści, widok bezbrzeżnej rozpaczy człowieka, który jej się dotychczas wydawał zimnym jak głaz, niezdolnym do ronienia łez bólu!... O nie!... wychodząc z tego domu nie uniosła ona pocieszającego wrażenia, jakie wobec najsroższej nawet niedoli, sprawia zawsze widok dobroci ludzkiej!... wyniosła raczej ztamtąd ostateczną utratę wszystkich nadziei, wyniosła świadomość, że potwór ten bez wędzidła w świat puszczony, rozszerzać będzie naokół zaród zgnilizny, od której ziemia nigdy wolną nie będzie!... Czemuż zatem radość ogarnia jej serce budząc je znów do życia?
Doszedłszy do bulwarów, pani Karolina skręciła na lewo i zwolniła nieco kroku, bo w miejscu tem panował ruch wielki. Przez chwilę zatrzymała się ona przy małym wózku pełnym bukietów bzu i lewkonij, silny zapach których owionął ją rozkosznem tchnieniem wiosny. Gdy poszła dalej, fala radości coraz silniej wzbierała w jej sercu, niby tryskające źródło, pęd którego napróżno wszystkiemi siłami wstrzymać usiłowała. Zrozumiała wszystko!... O nie! straszne te katastrofy zbyt są świeże!... niewolno jej być wesołą, niewolno poddać się rozkoszy życia, które żywym prądem wciąż dalej ją unosiło!... Zmuszała się do smutku i żałoby, usiłowała bolesnemi wspomnieniami podsycać wciąż rozpacz w swem sercu... Czyż podobna, aby ona mogła śmiać się jeszcze, gdy wszystko w gruzy runęło, gdy tyle nieszczęść i zawodów ze wszystkich stron ją otaczało?... Czyż wolno jej zapomnieć, że ona także jest wspólniczką złego?... I przypominała sobie tysiące zdarzeń, po których życie całe we łzach spędzić należało... Ale choć z całych sił usiłowała powstrzymać gwałtowne serca bicie, soki życiowe wrzały wciąż i wzbierały, źródło życia tryskało, łamiąc przeszkody, torując sobie drogę, wyrzucając szczątki na wybrzeża i płynęło dalej przejrzyste i dumne z odniesionego zwycięztwa.
Niezdolna do dłuższej walki, pani Karolina poddała się wreszcie nieprzepartej sile ustawicznej młodości serca. Nieraz sama o sobie z uśmiechem mówiła, że nie umie być smutną. Doświadczenie ją o tem przekonało, bo wychyliwszy do dna czarę rozpaczy, zajrzawszy w głąb czarnej otchłani, powstała przecież z martwych z odrodzoną w sercu nadzieją, skrwawiona, ranami okryta, lecz mimo to żywa i z każdą chwilą coraz silniejsza. Nie zachowała wprawdzie żadnego złudzenia, widziała, te życie zarówno jak przyroda podłem jest i niesprawiedliwem... Czemuż zatem przypisać to niedorzeczne pragnienie miłości, tę chęć życia, tę nadzieję, że kiedyś w przyszłości wszystko na lepsze się obróci?... Czemuż nadzieja ta wiedzie nas nieustannie ku jakimś odległym nieznanym krainom?... Czemuż każdy z nas podobnym jest do dziecka, które raduje się nadzieją rozrywki przyrzeczonej mu a z dnia na dzień odkładanej?...
Następnie, zawróciwszy na ulicę Chaussée d’Antin, pani Karolina przestała nawet rozmyślać nad temi kwestyami. Filozofka, uczona i literatka, ustąpiły miejsca kobiecie, znużonej daremnem poszukiwaniem przyczyn pierwotnych. Teraz już pani Karolina cieszyła się szczerze tem, że niebo jest jasne i pogodne, że czuje się zdrową i pełną energii, że drobne jej stopy stąpają śmiało po asfaltowym chodniku... Ach!... czyliż istnieje jakakolwiek rozkosz, wyższa nad rozkosz płynącą z życia samego, z poczucia swego istnienia?... Życie musi pozostać takiem, jakiem jest i chociaż ohydne nieraz, zawsze przecież podnieca w nas nadzieję...
Wróciwszy do swego mieszkania, które nazajutrz opuścić miała, pani Karolina poukładała wszystkie rzeczy w kufrach, poczem rozglądając się po pustej już prawie pracowni, spostrzegła wiszące na ścianach plany i akwarele, które zamierzała zwinąć i związać w rulon w ostatniej chwili. Ale przy wyjmowaniu gwoździków, któremi rysunki przytwierdzone były do muru, tysiączne myśli snuć jej się po głowie zaczęły. Odtwarzała sobie w wyobraźni ową odległą już dziś epokę pobytu swego na Wschodzie, w krainie, którą tak gorąco ukochała i wspomnienie której dotąd żywiła w sercu. Powtórnie przebiegała myślą ostatnie lat cztery spędzonych w Paryżu, przełomy codzień się powtarzające, gorączkową działalność, potworny huragan milionów, który przemknął przez jej życie, raniąc ją tak boleśnie i czuła, że z głębi tych gruzów, nowe życie kiełkować zaczyna. Chociaż bank narodowy turecki upadł razem z powszechnym, to przecież towarzystwo statków połączonych stoi dotąd niewzruszone i świetnie się rozwija. Oczyma wyobraźni widziała urocze okolice Bejrutu, gdzie w pośród olbrzymich magazynów wznosiły się zabudowania administracyi, plany których teraz właśnie z kurzu oczyszczała... widziała Marsylię, stojącą u wrót Azyi Mniejszej... morze Śródziemne owładnięte... narody zbliżone do siebie a nawet węzłem braterskiej miłości zespolone... A ten wąwóz Karmelu, widoczek którego w tej oto chwili zdejmuje ze ściany?... czyliż z ostatniego listu brata nie wiedziała, jak żywy ruch tam powstał... Wioska pięćset mieszkańców licząca, a założona w epoce otwarcia pierwszego szybu górniczego, przeistoczyła się teraz w miasto, w którem krząta się kilka tysięcy mieszkańców, w którem cywilizacya zakwita. Szkoły, warsztaty, fabryki budzą życie w tym zakątku, przed niedawnemi czasy jeszcze dzikim i zamarłym... Następnie nawijać zaczęła na walec duże arkusze papieru, przedstawiające plany, niwelacyę i szkice dróg żelaznych z Brussy do Bejrutu przez Angorę i Alep. Bezwątpienia wiele lat jeszcze upłynąć musi, zanim linie szyn przerzną wązką dolinę Taurusu, ale i tam także prąd życia już napływa, w dawnej kolebce rodu ludzkiego kiełkuje zasiew nowego zastępu pracowników, a niebawem postęp nader obfite wyda plony pod ciepłem tem niebem, w świetle gorących słońca promieni... Nie jest że to odrodzenie się świata i niczem niewstrzymany pochód ludzkości wytrwale do szczęścia dążącej?
Wreszcie pani Karolina związała sznurkiem cały zwój planów i rysunków. Brat oczekujący na nią w Rzymie, gdzie oboje mieli rozpocząć nowe życie, zalecał jej był usilnie przed wyjazdem, aby zapakowała starannie wszystkie papiery. Gdy zawiązywała ostatni węzeł, przyszedł jej na myśl Saccard, który bawiąc w Holandyi, przemyśliwał już podobno nad rozpoczęciem nowego przedsiębiorstwa, mającego na celu osuszanie bagien za pomocą nader skomplikowanego systemu kanałów. Tak! Saccard miał słuszność: pieniądz-niszczyciel jest istotnie dotychczas nawozem, pod którym kiełkuje ludzkość przyszłości, ale zarazem jest on fermentem wszystkich objawów życia społecznego, gruntem niezbędnie potrzebnym do wielkich prac, ułatwiających byt jednostki... Ach! teraz nareszcie ona wszystko