Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/713

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyziewała z siebie ouchnącą woń tej karmi; grubemi, zakrzywionemi jak szpony palcami grzebała w akcyach tych, żadnej wartości już nie mających, zżółkłych i stęchlizną przesiąkniętych.
W tem z sąsiedniego pokoju, drzwi od którego na rozcież były otwarte, doleciał cichy głos jakiś.
— Oho! oto pan Zygmunt zaczyna znowu gadać do siebie... Od samego rana usta mu się dziś nie zamykają... Mój Boże! woda pewnie się już gotuje!... na śmierć o tem zapomniałam!... To woda na ziółka dla niego!... Jeżeli pani tak łaskawa, niech pani pójdzie do niego i zobaczy czy mu czego nie potrzeba...
Méchainowa potozcyła się do kuchni, pani Karolina zaś współczuciem powodowana weszła do pokoju chorego. Na nagich ścianach migotały słoneczne odblaski, padając wprost na stolik z białego drzewa, zarzucony księgami i notatkami stanowiącemi owoc pracy lat dziesięciu. Zresztą w pokoju tym nie było nic, prócz dwóch wyplatanych krzeseł i znacznej ilości książek, poustawianych rzędami na drewnianych półkach. Na wąskiem żelaznem łóżku siedział Zygmunt, wsparty na trzech poduszkach, otulony w czerwoną flanelową bluzę, siedział, mówiąc coś gorączkowo, bezustannie pod wpływem podniecenia mózgowego, jakiemu częstokroć podpadają suchotnicy w chwili śmierci. Bredził on bez sensu; chwilami tylko wraocała mu przytomność; twarz jego