Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dla Méchainowej pretekstem, aby wejść do niego, rozejrzeć się w około, przeszpiegować co się tu dzieje i jego samego wybadać, bo małe jej oczki — niby dziurki wyświdrowane w opłyniętej tłuszczem twarzy — biegały niespokojnie po wszystkich zakątkach i spoczywając na jego twarzy, usiłowały do głębi jego duszy przeniknąć. Busch, który długo czekał cierpliwie, chcąc, aby sprawa opuszczonego dziecka dojrzała, postanowił teraz działać i w tym celu przysłał ją na zwiady.
— Nie ma już ani jednej akcyi — szorstko odparł Saccard.
Czując, że niczego więcej się nie dowie i że nie ostrożnie byłoby zaczepiać go powtórnie, Méchainowa nie czekała aż ją odprawią, ale sama zwróciła się ku drzwiom.
— Dlaczego pani nie chcesz nabyć akcyj dla siebie samej? — zapytał Saccard.
— O! ja się tem nie trudnię! to nie moja rzecz! Wolę poczekać — odparła, szeplenic piskliwym głosem, który brzmiał szyderczo.
W tej chwili Saccard wzdrygnął się mimowoli, spostrzegłszy wytarty, skórzany worek, z którym Méchainowa nigdy się nie rozstawała. W dniu, w którym stało się zadość wszystkim jego życzeniom, w dniu, w którym czuł się tak szczęśliwym, widząc powstanie gorąco upragnionej przez siebie instytucyi kredytowej, czyżby ta łotrzca miała być ową złą wieszczką, rzucającą urok na księżniczki w kolebce? Wiedział on, że w tym worku,