Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czterech stron placu toczył się z hukiem nieprzerwany potok powozów, turkoczących po bruku wpośród tłumu przechodniów.
Dwa szeregi stojących na stacyi dorożek przerywały się co chwila i zamykały napowrót. Na ulicy Vivienne ciągnął się zwarty szereg powozów; woźnica trzymając w rękach bicz i lejce czekali skinienia, aby niezwłocznie ruszyć z miejsca. Na schodach i w przedsionku czernił się tłum tużurków, czyniących zdała wrażenie wielkiego mrowiska a z kulisy zainstalowanej pod zegarem i już czynnej dochodziły odgłosy zaofiarowania i zapotrzebowania — ten przypływ i odpływ azia, który hukiem swym zagłusza gwar wielkiego miasta. Przechodnie odwracali głowy, z obawą i ciekawością spoglądając na gmach giełdy, pragnąc przeniknąć tajemnice tych operacyj finansowych, które we Francyi rzadkie tylko umysły pojmują, tych nagłych ruin i równie nagłych fortun, które powstają i padają wpośród niezrozumiałych dla profana gestykulacyj i barbarzyńskich krzyków. Ogłuszony wrzawą dochodzącą z oddali, popychany przez śpiesznie biegnących ludzi, Saccard marzył o królestwie złota, stojąc na chodniku w tej rozgorączkowanej dzielnicy, w której giełda — niby serce olbrzymie — tętni codzień od pierwszej do trzeciej po południu.
Od czasu ostatniego upadku, nie miał on odwagi wejść na giełdę i dziś także pewność, że go przyjmą jak zwyciężonego, oraz uczucie obrażonej mi-