Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wieczorem odeśle tłómaczenie. Saccard jednak nie chciał na to przystać.
— Idzie tu o kilkanaście wierszy zaledwie — dowodził. — Wstąpię do pańskiego brata to mi przeczyta list na poczekaniu.
Dalszą rozmowę przerwało im zjawienie się kobiety olbrzymiego wzrostu, niejakiej pani Mèchain dobrze znanej wszystkim, którzy stale bywali na giełdzie. Była to jedna z tych nędznych a zaciekłych graczek, które tłustemi rękoma grzebią we wszelkich podejrzanych sprawach.
Z pod starego jasno liliowego kapelusza, zawiązanego pod brodą granatowemi wstążkami, wychylała się twarz jej czerwona, okrągła, do księżyca w pełni podobna, z małemi niebieskiemi oczyma, z zapadniętym nosem i małemi ustami, z których wydobywał się glos piskliwy, jakby dziecięcy. Olbrzymie jej piersi i wydęty jakby napęczniały brzuch zdawały się rozsadzać alpagową suknię, niegdyś zieloną teraz spłowiałą i zaszarganą. Trzymała na ręku staroświecki czarny skórzany worek, z którym nie rozstawała się nigdy. Worek ten wielki i głęboki jak walizka podróżna był tego dnia tak wypchanym, że pod jego ciężarem pani Mèchain przechylała się na prawo.
— Nareszcie! — zawołał Busch, który widocznie czekał na nią.
— Jestem i przynoszę panu papiery z Vendôme. Dostałam je przed chwilą.