Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jestem Dejoie, proszę pana, i przyszedłem tu a moją córka Natalią...
I znów zaczął się jąkać, nie mogąc mówić dalej. Zniecierpliwiony Saccard chciał już wypchnąć ich za drzwi, gdy zrozumiał wreszcie, że to pani Karolina kazała czekać tu temu biedakowi, którego znała oddawna.
— Czemuż nie mówicie odrazu, że to pani Karolina przyjść wam kazała? — zawołał. — No, chodźcież za mną i mówcie prędko o co chodzi, bo jestem bardzo głodny.
W gabinecie nie dał usiąść ani Dejoie ani Natalii, sam także nie usiadł, chcąc się ich pozbyć jak najprędzej. Maksym, który po wyjściu hrabiny powstał był z fotelu, nie uważał teraz za stosowne usunąć się przez delikatność i ciekawie przyglądał się nowoprzybyłym. Tymczasem Dejoie opowiadał swoją sprawę, wtrącając mnóstwo objaśnień do rzeczy nienależących.
— Oto jak było, proszę pana. Najprzód odsłużyłem swoje lata w wojsku, potem dostałem miejsce woźnego w biurze nieboszczyka pana Duriou, męża pani Karoliny, który był piwowarem. Potem poszedłem do pana Lamberthier, tego, który był komisyonerem handlu artykułami żywności w hali centralnej. Potem dostałem się do pana Blaisot, bankiera, którego pan znał dobrze, a który dwa miesiące temu palnął sobie w łeb. Oto dlaczego teraz zostałem bez miejsca. Ale muszę jeszcze panu powiedzieć, że się ożeniłem