Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale w porze upałów oddychać tu było niepodobna. Pani Karolina stąpała ostrożnie, usiłując ominąć kości i obierzyny jarzyn, oraz rozglądała się w około, przypatrując się tym mieszkaniom a właściwie jamom, na które nazwy znaleźć nie można. Parterowe domki nawpół zapadły się w ziemię, rozsypujące się mury podtrzymano podporami z najróżnorodniejszych materyałów. Gdzie niegdzie pokryto je poprostu tekturą napuszczoną smołowcem. Przy wielu mieszkaniach nie było wcale drzwi i w głębi widać było czarne piwniczne otwory, z których rochodził się wstrętny odór. W norach tych gnieździły się rodziny z ośmiu lub dziesięciu osób złożone, często łóżka nawet nie mając; mężczyźni, kobiety, dzieci — wszystko to jak owoce zepsute nawzajem zarażało się zgnilizną, a potworne zmieszanie płci od lat dziecięcych rzucało ich na pastwę instynktownej rozwiązłości. To też gromady dzieciaków wynędzniałych, wątłych, trawionych skrofułami lub dziedzicznym syfilisem, zalegały dziedziniec. Biedne te istoty wyrastały na śmietnisku jak grzyby robaczywe a nigdy nie wiedziano dokładnie, kto był ich ojcem. Ilekroć tyfus, ospa lub inna choroba zaraźliwa wybuchała w dzielnicy, zawsze wynoszno na cmentarz połowę lokatorów Méchainowej.
— Mówiłam już pani — prawiła ona dalej — że Wiktor nie miał zbyt dobrego przykładu i że czasby już pomyśleć o jego wychowaniu, bo chło-