Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mogę zatem przyjść? Czy tylko z pewnością zastanę pańskiego brata?
Oczy żyda przybrały łagodniejszy wyraz; niepokój i zdziwienie w nich się malowało.
— Naturalnie! — odrzekł — Gdzieżby mój brat mógł być!
— Przyjdę zatem za chwilę.
Po ich odejściu, Saocard szedł zwolna skwerem ku ulicy Notre Dame-des Victoires. Najruchliwsza to część planu, zajęta przez ulokowane w mieszkaniach prywatnych zakłady handlowe i przemysłowe, których złote szyldy połyskują na słońcu. Markizy powiewały nad balkonami; w jednem z okien niewielkiego hotelu siedziała gapiąc się jakaś rodzina przybyła z prowincyi. Machinalnie podniósłszy głowę, Saccard spojrzał na tych ludzi i uśmiechnął się z zadowoleniem, bo wyraz głupkowatego zachwytu, rozlany na ich twarzach, utwierdził go w przekonaniu, że w za padłej prowincyi przynajmniej znajdzie jeszcze akcyonaryuszów. Po za nim wrzawa giełdy jak szum wód wezbranych ścigała go, szemrząc groźbę zagłady, przed którą nigdzie nie znajdzie schronienia.
Po chwili stanął nagle, spotkawszy znów znajomego.
— Witam pana, panie Jordan! Nie wierzę moim oczom, widząc pana na giełdzie! — zawołał, ściskając rękę młodego, wysokiego bruneta, z małemi