Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dniczym stole, każdy rzucał mienie swe na zielone stoliki, aby go dziesięćkrotnie powiększyć i używać tak jak inni, którzy się wzbogacili w ciągu jednej nocy. Chorągwie Wystawy powszechnej szeleściły w powietrzu, światło iluminacyj i odgłosy muzyki rozlegały się na polu Marsowem, tłumy ludu przybyłego ze wszystkich krańców świata roiły się po ulicach — wszystko to wprawiało w stan upojenia stolicę, marzącą o niewyczerpanych bogactwach i o nieograniczonej władzy nad światem całym. Ponad miastem które hulało, jadło i piło w restauracyach podobnych do egzotycznych cieplarni, które stało się podobnem do olbrzymiego jarmarku, gdzie rozkosz sprzedawano jawnie przy świetle gwiazd migoczących na niebie, unosił się w pogodne i ciepłe wieczory geniusz obłędu, szalonej a żarłocznej radości wielkich stolic na zagładę skazanych. A Saccard, dzięki subtelnemu swemu węchowi rozbójnika giełdowego, tak doskonale przeczuł ten atak gorączki, to ogólne pragnienie rzucania na wiatr pieniędzy, wypróżniania kieszeni i wyczerpywania ciała, że bez wahania podwoił sumę na koszta publikacyj, zniewalając redaktora Jantrou do urządzania najhałaśliwszych reklam. Od chwili otwarcia wystawy prasa biła codzień we wszystkie dzwony na cześć Banku powszechnego. Każdego ranka rozlegały się nowe krzyki, brzmiały nowe hymny, zwracające uwagę ogółu. Jednego dnia w rubryce wypadków