Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy nie widziałeś pan pana Mazaud? — zapytał z pobłażliwym uśmiechem, zwracając się do Flory’ego.
— I owszem; przed chwilą dał mi zlecenie i poszedł do siebie. Zdaje mi się, że jego synek jest chory, bo przed chwilą, dano mu znać, że doktór przyszedł. Niech pan zajdzie do niego, bo może wyjdzie z domu, nie wstępując do kantoru.
Pożegnawszy urzędników, Saccard wbiegł śpiesznie na pierwsze piętro. Mazaud, jeden z najmłodszych pomiędzy kolegami, był prawdziwem dzieckiem szczęścia: w wieku, w którym inni uczą się dopiero interesów hadlowych, odziedziczył on po śmierci wuja jeden z najkorzystniejszych kantorów meklerskich w Paryżu. Mała tego, ruchliwa i zręczna figurka, mila twarz z czarnemi wąsikami i przenikliwemi oczyma zdradzały obrotność i żywą inteligencyę. Posiadał on już pewną sławę w „koszu“, dzięki powyższym przymiotom — tak dla giełdowca niezbędnym — oraz wielkiej przedsiębiorczości charakteru, miał on głos przenikliwy, otrzymywał z pierwszej ręki wiadomości z giełd zagranicznych, miał stosunki ze wszystkimi znakomitymi bankierami, a nawet — jak utrzymywano był kuzynem jednego z członków Agencyi Havasa. Ożenił się z miłości ze śliczną panienką, która mu przyniosła milion dwakroć sto tysięcy posagu i z którą miał już dwoje dzieci: trzyletnią dziewczynkę i półtorarocznego chłopczyka.