Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech pan tam nie wchodzi — jąkał się zmieszany woźny — pan Saccard jeszcze nie wyszedł. Stanąłem przy drzwiach, bo zdawało mi się, że mnie wołają.
W rzeczywistości jednak starego opanowała niepohamowana żądza zysku, odkąd za pieniądze otrzymane po śmierci żony nabył na własność osiem zupełnie wpłaconych akcyj Banku powszechnego; z gorączkową niecierpliwością wyczekując ciągle wieści o podnoszeniu się ich kursu, przejęty uwielbieniem dla Saccarda — wierzył mu ślepo jak wyroczni. Ilekroć wiedział, że dyrektor jest w redakcyi, nie mógł się oprzeć pragnieniu poznania tajników jego myśli, dowiedzenia się, jakie wyroki wypowiada ten bóg w kole swych powierników. Zresztą gorączkowa ta chęć zysku nie wynikała z egoistycznych pobudek: starzec myślał tylko o swojej córce i nie posiadał się z radości, obliczając, że osiem jego akcyj po kursie siedmiuset piędziesięciu franków dawały mu już zysku tysiąc dwieście franków, która to suma dodana do kapitału stanowiła pięć tysięcy dwieście franków. Niechaj akcye podniosą się tylko o sto franków, a on posiędzie już wtedy owe wymarzone sześć tysięcy franków — posag, którego domagał się introligator, aby pozwolić synowi ożenić się z jego córką. Na tę myśl serce biło mu żywiej, oczy napełniały się łzami, gdy patrzył na to dziecko, które sam wychował, któremu prawdziwą był matką w tem ubogiem