Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/561

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wychylały się z galeryi biura telegraficznego twarze kobiece osłupiałe, przerażone niezwykłym tym widokiem. W przedziale renty wrzała bójka zacięta, która skupiła w samym środku liczne zastępy, podczas gdy publiczność przesuwająca się tem właśnie miejscem, pięściami torowała sobie drogę, zmieniając co chwila układ grup, które rozbijały się i zbijały na nowo w nieustannem falowaniu. Pomiędzy działem gotówkowym a koszem, ponad szalejącą burzą, nie było już nikogo prócz trzech notujących, którzy, siedząc na wysokich krzesłach, wyglądali jak rozbitki szukający ocalenia na cyplu skały, a na tem tle ponurem widniały tylko, jak trzy białe plamy, trzy leżące przed nimi olbrzymie księgi, które popychano nieustannie to na lewo, to znów na prawo z powodu gwałtownego nawału zmienianych co chwila kursów. W oddziale gotówkowym szczególniej największy panował zamęt: niepodobna było odróżnić tu pojedynczych twarzy, widać było tylko mnóstwo głów z nastroszonemi czuprynami, stanowiących jedną zwartą ciemną masę, którą rozjaśniały tu i owdzie karteczki karnetów i notatników, podnoszone wciąż do góry i latające w powietrzu. W koszu zaś dokoła czary, zapełnionej już niezliczoną ilością różnokolorowych kartek, widniały szpakowate czupryny, łyse głowy, blade twarze, ręce wyciągnięte gorączkowo, słowem rozróżnić tu można było mimikę ciał rzucających się wciąż ku środkowi, ku pustej prze-