Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stojące długim szeregiem tamowały przejście przez ulicę. Ale Saccard na nic nie patrzył, nie widział nic, prócz wysokich schodów, na których czarne tużurki migotały w świetle słonecznem. Snuły się one, dążyły wyżej ku kolumnom, czyniąc zdala wrażenie zwartej czarnej masy, na której twarze ludzkie tylko jak blade plamki słabo jaśniały. Wszyscy stali, nigdzie krzeseł nie było widać a koło, jakie tworzyła kulisa umieszczona pod zegarem, wyróżniało się tylko wzmożonym ruchem, gwałtownością gestów i słów drżących w powietrzu. Na lewo stała grupa bankierów zajętych arbitrażami, operacyami wekslowemi i czekami angielskiemi; spokojniej tu nieco było, chociaż przesuwało się tędy mnóstwo osób wchodzących do biura telegraficznego i wychodzących ztamtąd. Dalej aż pod boczne galerye tłoczyło się niezliczone mnóstwo spekulantów, duszących się niemal na niewielkiej przestrzeni: jedni kręcili się tu i owdzie, inni znów stali oparci brzuchami lub plecami o pokrytą aksamitem baryerę między kolumnadą. Giełda cała rozbrzmiewała ogłuszającym hukiem i zdawała się podobną do maszyny parowej mknącej w pełnym rozpędzie. Nagle Saccard spostrzegł znowu wśród tłumu Massiasa, który co tchu zbiegłszy ze schodów, wskoczył do powozu. Woźnica zaciął konie, które galopem ruszyły z miejsca.
Saccard machinalnie prawie zacisnął pięści, siłą woli oderwał się od tego widoku i przeszedłszy