Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/595

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dotąd nie przybywa... Czas upływa... na cóż więc czekano, aby go wyswobodzić z niepodobnej do utrzymania pozycyi, w której nadaremnie wyczerpywały się jego siły?... Jakkolwiek podniecany dumą starał się zachować pozór niewzruszonego spokoju, czuł jednak, że blednie i że zimny dreszcz trwogi wstrząsa jego ciałem. Jacoby coraz grubszym i donośniejszym głosem systematycznie zaofiarowywał całe paki akcyj, których Mazaud przyjmować już nie mógł. Zresztą Saccard nie patrzył teraz na niego, lecz zwrócił spojrzenia w stronę Delarocque’a, agenta Daigremonta, nie mogąc pojąć jego milczenia. Otyły i krępy Delarocque z rudą brodą, z wyrazem twarzy dobrodusznym i uśmiechniętym po nocnej hulance, stał spokojny, zdając się czegoś oczekiwać... Czyliż on nie ma zamiaru ściągnąć odrazu wszystkich zaofiarowań?... czy nie myśli o tem, że może wszystko ocalić zleceniami kupna, któremi przeładowany być musi karnet, jaki trzyma w ręku?
Nagle Delarocque rzucił się w wir walki i gardłowym, nieco ochrypłym głosem zawołał:
— Daję Powszechne! Daję Powszechne!
I w przeciągu kilku minut zaofiarował za parę milionów akcyj Banku powszechnego. Ze wszystkich stron odzywały się odpowiedzi. Kursy spadały gwałtownie.
— Daję po 2,400!... Daję po 2,300! — Ile? — Pięćset! Sześćset... proszę dawać!