Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/505

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I rozmyślnie udał, że pozostaje dłużej w redakcyi, aby uniknąć wyjścia razem z deputowanym. Potem, zostawszy sam na sam z Jantrou:
— Wojna zatem, otwarta wojna — zawołał. — Nie ma co oszczędzać ich dłużej. Wal z góry na całą tę szelmowską zgraję!... Ach! teraz wreszcie będę mógł prowadzić wojnę po mojemu!
— W każdym razie jest to rzecz ryzykowna! — zawyrokował Jantrou, którego znów niepokój ogarniać zaczynał.
Tymczasem Marcela siedziała wciąż na ławeczce w korytarzu, oczekując powrotu męża. Czwarta biła a jednak Dejoie pozapalał już lampy, bo z chmurnego nieba deszcz lał nieustannie i ściemniało się bardzo prędko. Przechodząc koło ławeczki, woźny za każdym razem odzywał się do Marceli, chcąc ją choć trochę rozerwać. Żresz tą bieganina współpracowników ożywiała się coraz więcej, głośne krzyki dochodziły z sąsiedniej sali redakcyjnej; cała ta gorączka wzmagała się w miarę zbliżania się chwili wyjścia dziennika.
Nagle, podniósłszy głowę, Marcela spostrzegła, przed sobą Jordana. Stał cały przemoknięty usta mu drżały nerwowo, wyraz przygnębienia malował się na twarzy, patrzył przed siebie błędnym wzrokiem ludzi, którzy pomimo najusilniejszych zabiegów doznali w nadziejach swych zawodu. Żona od pierwszego rzutu oka domyśliła się prawdy.
— Nic zatem nie zrobiłeś? — zapytała, blednąc.