Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/570

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ły cały Paryż; wszyscy przyglądali się z niepokojem zaciętej walce Saccarda z Gundermannem — walce, w której zwycięztwo utratą życia przypłacić należało, w której jeden przeciwnik zadusić musi drugiego na nagromadzonych przez nich kupach gruzów.
Nagle, dnia 3-go stycznia, nazajutrz po uregulowaniu rachunków ostatniej likwidacyi końcomiesięcznej, akcye Banku powszechnego spadły o piędziesiąt franków. Fakt ten wywarł nader silne wrażenie. Prawdę mówiąc, kurs wszystkich walorów się obniżył; rynek oddawna przeciążony, przepełniony i nadmiernie rozdęty, pękał ze wszystkich stron; kilka podejrzanych domów handlowych zapadło się z hukiem i trzaskiem. Zresztą świat giełdowy powinien był przyzwyczaić się już do tych gwałtownych skoków kursów, które zmieniały się czasem o paręset franków w ciągu dnia jednego, miotane na wszystkie strony jak igiełka busoli podczas burzy. Tym razem jednak na wieść o zniżce tak silny dreszcz wstrząsnął całą giełdą, że wszyscy zrozumieli, iż zbliża się chwila ostatecznej katastrofy. „Powszechne spadają!“ — okrzyk ten rozległ się w mgnieniu oka w gronie tłumu, przejętego zdumieniem, nadzieją i obawą.
Nazajutrz jednak, dzięki licznym zakupom, Saccard, pewien siebie i stojący z uśmiechem na zwykłem swem stanowisku, podniósł znów kurs akcyj o trzydzieści franków. Ale pomimo najusil-