Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/624

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dwa tygodnie gromadziły w sali jadalnej też same osoby, Które bywały tu poprzedniej zimy; ani jednej potrawy nie brakowało na stole, ani jednej świecy w kandelabrach. Ten tylko, kto, jak pani Karolina, obejmował wzrokiem z okna ogród cały i pałac, mógł wiedzieć iloma dniami surowego postu okupywać one musiały te biesiady, złudną tę wystawność i rzekomy pozór dobrobytu. Patrząc na nie, gdy w głębi ogrodu podobnego do studni wilgotnej i zaciśniętej pomiędzy sąsiedniemi domami, przechadzały się śmiertelnie smutne pod zgniło-zielonemi szkieletami drzew stuletnich, ogarniała ją bezgraniczna litość i odchodziła od okna z gorzkiemi wyrzutami sumienia, jak gdyby narówni z Saccardem stała się sprawczynią niedoli nieszczęśliwych tych istot.
W parę dni potem spotkała panią Karolinę boleśniejsza jeszcze i dotkliwsza przykrość: woźny Dejoie przyszedł, aby się z nią widzieć; nie miała odwagi kazać mu odejść i siląc się na spokój, wyszła do niego.
— Cóż mi powiecie, Dejoie?
Umilkła nagle, przerażona bladością byłego woźnego Banku powszechnego. Oczy jego wydawały się zamarłe wpośród twarzy wychudłej i do niepoznania zmienionej, wysoka jego postać zmalała dziwnie, jak gdyby zgarbił się we dwoje.
— No, nie trzeba tak się poddawać rozpaczy. Podobno straciliście wszystko co do grosza?