Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/602

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niósł głowę, aby zaczerpnąć powietrza i natychmiast zerwał się na nogi, ujrzawszy na galeryi telegrafu wychylającą się twarz Méchainowej, której olbrzymia, tłusta postać unosiła się tryumfująco ponad polem bitwy. Obok niej na kamiennej poręczy leżał czarny worek skórzany. Czekając chwili, w której napychać go zacznie zdeprecyowanemi akcyami, ścigała ona wzrokiem poległych jak żarłoczny kruk, który ciągnie za wojskiem, spuszczając się na ziemię wtedy dopiero, gdy trupy zalegną pobojowisko.
Wtedy dopiero Saccard pewnym krokiem wyszedł z sali. Pokonany czuł w sobie bezdenną jakąś próżnię, pomimo tego jednak nadludzkim wysiłkiem woli kroczył prosto i śmiało. Doznawał on tylko takiego wrażenia, jak gdyby zmysły mu stępiały, zdawało mu się, że nie czuje twardego gruntu pod nogami, lecz że stąpa po jakimś miękim, puszystym kobiercu. Oczy jego zachodziły mgłą, tysiączne krzyki i szmery dźwięczały mu w uszach. Wyszedłszy z giełdy i zstępując ze schodów przedsionka, nie poznawał nikogo: wszystkie postacie wydawały mu się fantastycznemi widmami o nieokreślonych kształtach, głosy ludzkie brzmiały jak nieznane jakieś dźwięki. Czyż w istocie to, co widzi przed sobą, jest skrzywioną, płaską twarzą Buscha?... A zatrzymawszy się na chwilę, z kimże rozmawiał?... czyliż w istocie z uszczęśliwionym Nathansohnem, którego przyciszony głos dochodził go jakby