Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/628

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój Boże! — wyrzekał znowu nieszczęśliwy Dejoie — co prawda, nie bawiła się biedactwo w domu, a ładnej dziewczynie sprzykrzyć się może taka jednostajność i ciągła robota. Ale bądź co bądź bardzo niepoczciwie ze mną postąpiła. Niechże pani sama powie, czy to się godzi wyjść, nie pożegnawszy się nawet, nie napisawszy ani słówka chociażby po to, aby mi przyrzec, że od czasu do czasu będę mógł ją widywać... Zamknęła drzwi za sobą i koniec! Widzi pani, jak mi ręce drżą... zgłupiałem tak, że dotąd nie mogę przyjść do siebie... Mimowoli ciągle jej szukam oczyma po naszem mieszkanku... Mój Boże, czy to podobna, abym już nigdy, nigdy miał nie zobaczyć mojego jedynego, najdroższego dziecka?!
Przestał płakać, ale spokojna jego boleść była tak rozrzewniającą, że pani Karolina ujęła obie jego ręce i nie mogąc znaleźć innych słów pociechy, powtarzała z głębokiem współczuciem:
— Biedny mój Dejoie!... biedny Dejoie!
I chcąc myślom jego nadać inny obrót, wszczęła rozmowę o upadku Banku powszechnego, obwiniała samą siebie za to, że pozwoliła mu nabyć akcye i — nie wymieniając nazwiska Saccarda — jemu to przypisywała całą niedolę. Były woźny redakcyjny ożywił się natychmiast, bo gorączka spekulacyi trawiąca go tak silnie i w tej nawet chwili rozniecała w nim zapał.
— O nie, pan Saccard miał najzupełniejszą słuszność, kiedy mi mówił, abym nie sprzedawał