Intruz/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Gabryel d’Annunzio.
———
INTRUZ.
Przekład
Al. Callier.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
1899.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Января 1899 г.


Beati immaculati...

Iść do sędziego i powiedzieć mu: „Popełniłem zbrodnię. Ta istota nie byłaby umarła, gdybym ja jej nie zabił. To ja, Tullio Hermil, ja jestem jej zabójcą. Obmyśliłem to morderstwo w domu u siebie. Popełniłem je ze świadomością doskonałą, zupełną, metodycznie, z najzupełniejszą pewnością bezpieczeństwa. Potem żyłem dalej najspokojniej pośród rodziny przez rok cały aż po dzień dzisiejszy. Dziś jest rocznica. Oddaję się w wasze ręce. Wysłuchajcie mnie, osądźcie“.
Alboż mogę iść do sędziego? Alboż mogę tak doń przemówić?
Ani mogę, ani chcę. Sprawiedliwość ludzka nie może mnie dosięgnąć. Niema na ziemi trybunału, któryby był w stanie mnie osądzić.
A przecież czuję potrzebę oskarżenia się przed kimś, potrzebę spowiedzi szczerej. Trzeba mi odsłonić przed kimś moją tajemnicę.
Przed kim?




I.

Pierwsze moje wspomnienia są następne: Był to kwiecień. Od kilku dni, z racyi świąt wielkanocnych, byliśmy na prowincyi Juliana, ja i nasze dwie córeczki Mania i Natalka, w domu matki mojej, obszernym i starym dworze wiejskim, zwanym „Badiola*. A działo się to w siódmym roku naszego małżeństwa.
Trzy lata ubiegły już od innego dnia świąt wielkanocnych, który mi się wówczas wydał istnem świętem pojednania, pokoju i miłości, w onej willi białej i odosobnionej jak klasztor, woniejącej zdała prawdziwem morzem fijołków. Podówczas Natalka, młodsza z dwu moich córek, zaledwie wydobyła się z pieluch, jak kwiat ze swych obsłonek i próbowała pierwszych kroków; Juliana zaś okazywała się dla mnie pełną wyrozumienia, aczkolwiek wciąż było jeszcze nieco rzewnego smętku w jej uśmiechu. Powróciłem do niej skruszony i uległy po pierwszej cięższej niewierności. Matka moja, która nie wiedziała o niczem zgoła, drogiemi swemi dłońmi przywiązała w głowach naszego łóżka gałązkę oliwną i napełniła święconą srebrną kropielnicę, zawieszoną na ścianie.
Ileż jednak zmian zaszło w przeciągu tych lat trzech! Między Julianą a mną rozłączenie stało się odtąd już stanowczem, nie do naprawienia. Od owej pory nagromadziły się tylko moje względem niej winy; obrażałem ją w sposób najbardziej obelżywy, bez wszelkich względów, bez pohamowania, porwany żądzą użycia, szałem mych namiętności, ciekawością umysłu, nawskroś zepsutego. Zawiązałem miłosne stosunki z dwu jej przyjaciółkami serdecznemi; spędziłem nieopatrznie kilka tygodni we Florencyi z Teressą Ralfo; pojedynkowałem się z fałszywym hrabią Raffo, a pojedynek ten okrył mego przeciwnika śmiesznością na skutek pewnych dziwacznych okoliczności. Wszystko to zaś nie było tajemnicą dla Juliany, która cierpiała bardzo nad tem, ale z dumą i niemal w milczeniu.
Mieliśmy z sobą w tej materyi kilka tylko rozmów bardzo krótkich, w których ja nie uciekałem się ani do jednego kłamstwa: zdawało mi się, że ta szczerość zmniejszy moją winę w oczach kobiety tak łagodnej i szlachetnej a zwłaszcza tak inteligentnej.
Wiedziałem także, że żona uznawała moją wyższość umysłową i że usprawiedliwiała poczęści wybryki mego postępowania teoryami zwodnemi, jakie rozwijałem niejednokrotnie przed nią, ku wielkiej szkodzie doktryn moralnych, pozornie przez większość mężczyzn. Pewność, że ona nie sądzi mnie miarą ludzi powszednich, że mnie uważa za niepospolitego, stanowiła niemałą ulgę dla mego sumienia. „I ona również, ona także, myślałem, pojmuje, że ponieważ odmiennym jestem od innych, ponieważ z natury inny mam nastrój, mogę też mieć prawo uchylenia się od obowiązków, które inni pragnęliby mi narzucić, mam prawo pogardzać opinią reszty ludzi i żyć z otwartością absolutną życiem odpowiedniem naturze wybrańca“.
Byłem przeświadczony, że nietylko jestem umysłem wybranym, ale obok tego, jeszcze umysłem „niezwykłym“ i wierzyłem w to, że rzadkość moich wrażeń i moich uczuć uszlachetniała i „wyróżniała“ wszystkie moje postępki. Dumny tą niezwykłością, niezdolny byłem do spełnienia najdrobniejszego poświęcenia, do najmniejszej abnegacyi, najmniejszego zaparcia się samego siebie; niezdolny byłem wyrzec się manifestacyi mych pragnień. Ale w głębi wszelkich tych subtelności był tylko właściwie straszliwy egoizm, który kazał mi zaniedbywać wszystkie obowiązki, przyjmując równocześnie beneficya mej sytuacyi.
I w rzeczy samej nieznacznie, brnąc z nadużycia w nadużycie, doszedłem do zupełnego odzyskania pierwotnej mej swobody, do sankcyi nieomal mojej żony, bez hypokryzyi, bez podstępów, bez kłamstw poniżających. Starałem się postępować bądź co bądź lojalnie, jak inni starają się udawać! Korzystając z każdej okoliczności, usiłowałem stwierdzić zawsze ten nowy układ braterski między Julianą a mną, układ czystej przyjaźni bezinteresownej. Miała ona odtąd być mi siostrą, najlepszą przyjaciółką.
Siostra moja, jedyna siostra, Konstaacya, zmarła mając lat dziewięć, pozostawiwszy nazawsze w mojem sercu nieskończony żal za sobą. Często myślałem z głębokim smutkiem o tej duszyczce dziecięcej, która zabrała z sobą ten skarb wielkiej, szczerej przyjaźni, za jakim zawsze tęskniłem. Pośród wszystkich przyjaźni ludzkich, pośród wszystkich miłości ziemi, miłość siostrzana wydawała mi się zawsze najwznioślejszą i darzącą największem ukojeniem. Często myślałem o tem wielkiem ukojeniu postradanem i nieodwołalność śmierci nadawała tej mojej boleści odcień dziwnego jakiegoś mistycyzmu. Gdzie znaleść na ziemi inną siostrę?
Nagle całe to pragnienie uczuć przyjaźni zwróciło się ku Julianie.
Zbyt dumna, by się godzić na podział, wyrzekła się już wszelkich pieszczot, wszelkich chwil zapomnienia, a ja od niejakiego także już czasu nie doznawałem i cienia nawet zmysłowego niepokoju, będąc obok niej; mogłem bezkarnie czuć jej oddech na swojej twarzy, oddychać wonią jej ciała, widzieć drobne ciemne znamię na jej szyi — zawsze pozostawałem chłodny. Wydawało mi się niepodobnem, że to może być taż sama kobieta, która niegdyś bladła i mdlała wobec gwałtowności mego zapału.
Ofiarowałem jej zatem, że będę odtąd dla niej bratem, a ona przyjęła moją ofiarę z prostotą. Jeśli była smutną, ja byłem daleko jeszcze smutniejszym myśląc o tem, że miłość nasza pogrzebaną jest już nazawsze i bez nadziei zmartwychwstania, myśląc o tem, że niezawodnie usta nasze nie złączą się już w pocałunku nigdy, nigdy.
I w zaślepieniu mego egoizmu wydawało mi się, że w głębi serca powinna ona być mi wdzięczną za ten smutek, który, jak to dobrze czułem, jest nieuleczalnym; zdawało mi się, że powinna być z niego zadowoloną i brać ztąd dla siebie pociechę, jako z odbłysku naszej minionej miłości.
Był czas, w którym marzyliśmy oboje nie tylko o miłości, ale i o namiętności, mającej trwać do śmierci „usque ad mortem“. Oboje wierzyliśmy w to nasze urojenie i niejednokrotnie w upojeniu wymawialiśmy te złudne wyrazy: „zawsze! zawsze!“ W końcu uwierzyliśmy w związek naszych ciał, ten związek tak rzadki, tak tajemniczy, który łączy z sobą dwie istoty ludzkie węzłem przerażający i nienasyconej żądzy; wierzyliśmy, ponieważ intensywność naszych wrażeń nie zmniejszyła się bynajmniej, wierzyliśmy nawet wówczas, kiedy geniusz rodzaju przez narodziny istoty nowej osiągnął cel swój jedyny.
Potem złuda ta pierzchła; płomień zagasł. Moja dusza — przysięgam — szczerze opłakiwała tę katastrofę. Ale jakie przeszkodzić zjawisku koniecznemu? Jak uniknąć tego, co nieuniknione?
To też wielkiem było to szczęściem, że po zamarciu miłości, spowodowanem fatalną koniecznością zjawisk i co za tem idzie, nie będącym niczyją winą, mogliśmy żyć jeszcze pod tym samym dachem, związani z sobą nowem uczuciem, które może nie było raniej głębokiem od dawnego a które z pewnością było wznioślejszem, wyższem i niezwyklejszem zarazem. Było to wielkiem szczęściem, że nowe złudzenie weszło na miejsce dawnego i nawiązało między naszemi duszami wymianę czystego przywiązania, wzruszeń serdecznych i rzewnego smutku.
Ale w gruncie rzeczy do czegóż miał doprowadzić ten rodzaj retoryki platonicznej? Do tego, by ofiara zezwoliła z uśmiechem na własne całopalenie.
W rzeczywistości nasze nowe życie, odtąd już braterskie a nie małżeńskie, polegało całe na tej hypotezie: że „siostra“ zaprze się w zupełności samej siebie. Co do mnie, odzyskiwałem całkowicie dawną wolność, mogłem puścić się na poszukiwanie wrażeń oszałamiających, których potrzeba było moim nerwom, mogłem roznamiętniać się dla innej kobiety, poświęcać mojej kochance tyle godzin, ileby mi się podobało, żyć po za domem życiem dziwacznem, wybujałem, gorączkowem, potem wracać do tego domu i zastawać tam oczekującą mnie siostrę, spotykać w mojem mieszkaniu wszędzie, na każdym kroku ślad widoczny jej starań: na moim stoliku wazon róż jej ręką ułożonych; wszędy ład, elegancyę, czystość rozkoszną miejsc, w których przebywa Gracya. Nie byłoż to dla mnie położenie godne zazdrości? A nie byłaż dla mnie niesłychanie cenną kobieta, co się godziła na poświęcenie mi swej młodości i która uważała, że jest już zapłaconą, jeśli tylko złożę pocałunek wdzięczny i niemal religijny na jej czole dumnem a łagodnem?
Czasami wdzięczność moja stawała się tak gorącą, że przejawiała się na zewnątrz tysiącem uprzejmości i nadskakiwać serdecznych. Miałem talent okazywania się najlepszym z braci. Ilekroć nie byłem w domu, pisywałem do Juliany długie, pełne rzewności i serdeczności listy, które bardzo często wysyłałem równocześnie z listami, wysyłanemi do kochanki. I kochanka moja nie byłaby mogła być zazdrosną o nie, tak samo jak żona nie mogła być zazdrosną o moje uwielbienie dla pamięci Konstancyi.
Cały zatopiony w życiu mem prywatnem, nie mogłem przecież ustrzedz się chwilami niektórych pytań, nasuwających mi się mimowolnie. Jeśli Juliana wytrwać jest w stanie z tak cudowną nie omal siłą w swem poświęceniu, musi ona chyba kochać mnie niezmierną, niezwykłą miłością; jeśli jednak kochając mnie, nie może być dla mnie czem innem, jak siostrą, musi bez wątpienia nosić w duszy tajemnicę rozpaczy śmiertelnej. Nie byłże zatem szaleńcem mężczyzna, co bez wyrzutu sumienia poświęcał dla innych miłostek, zamąconych i kapryśnych, tę istotę, tak boleśnie uśmiechnioną, taką pełną prostoty a tak odważną? Przypominam sobie (i dziwię się dzisiaj mej przewrotności ówczesnej) przypominam sobie, że między argumentami, jakie wymyślałem, by uspokoić swe sumienie, najważniejszym był taki: „Ponieważ wzniosłość moralności jest rezultatem gwałtowności cierpień, nad któremi odnosi się tryumf, była dla niej potrzebną dla osiągnięcia tej wyższości, aby miała okazyą okazania bohaterstwa, by przecierpiała to wszystko, co wycierpiała przezemnie.“
Ale pewnego dnia spostrzegłem, że cierpienie to podkopuje i jej zdrowie; zauważyłem, że bladość jej nabierała teraz kolorytu kredowego niemal i ściemniała się chwilami sinawym jakimś cieniem. Niejednokrotnie pochwyciłem na jej twarzy wyraz powstrzymywanej boleści; niejednokrotnie w mej obecności przejmowało ją nieprzeparta jakieś drżenie, które wstrząsnęło nią całą tak, że słyszałem szczęk jej zębów, jak w paroksyzmie nagłej febry. Jednego wieczoru z ustronnego pokoju dobiegł aż do mnie okrzyk, który jej się wydarł z piersi, krzyk rozdzierający; pobiegłem i zastałem ją stojącą, opartą plecami o szafę, wijącą się w konwulsyach bólu, jak gdyby zażyła trucizny. Pochwyciła moją rękę i trzymała ją ściśniętą jak w kleszczach.
— Tullio! Tullio! o jakież to okropne! Jakież okropne!
Patrzyła mi w twarz bardzo zblizka; utkwiła we mnie szeroko rozwarte oczy, które w cieniu wydały mi się nadmiernie wielkiemi. I widziałem, jak w wielkich tych oczach przebiegały, zda się fale nieznanej jakiejś boleści. Ten wzrok uporny, nie do zniesienia, przejął mnie nagle szalonym przestrachem. Działo się to wieczorem o zmroku, okno było otwarte i firanki wzdymały się, poruszane powiewem wiatru a świeca paliła się na stoliku przed lustrem. I nie wiem, dlaczego to poruszanie się firanek, to chwiejące się światełko, odbite na bladem tle lustra, splotły się w moim umyśle w jakiś obraz dziwnie ponury, niemal złowrogi, który jeszcze większą przejął mnie trwogą. Myśl o truciźnie przyszła mi nagle jak oślepiający blask błyskawicy. W tej chwili Juliana nie mogła powstrzymać nowego okrzyku i niemal nieprzytomna ze zbytku boleści, rzuciła mi się na piersi jak oszalała:
— O Tullo! Tullo! Ratuj mnie, ratuj!
Zdrętwiały z przestrachu, stałem przez chwilę nie mogąc wymówić ani słowa, nie mogąc poruszyć się nawet.
— Coś ty zrobiła, Juliano, co zrobiłaś? Mów, mów... co zrobiłaś.
Zdumiona wielką zmianą mego głosu, cofnęła się nieco i popatrzyła na mnie. Musiałem widocznie mieć twarz bledszą i bardziej zmienioną od jej twarzy, bo odpowiedziała mi spiesznie z wyrazem pomieszania;
— Nie, nie, Tullio. Nie przerażaj się. Widzisz przecie, że to nie... To zwykłe boleści... Wiesz przecie, że ja miewam takie napady... napady, które szybko przechodzą... uspokój się.
Ja jednak, przejęty okropnem podejrzeniem, nie mogłem uwierzyć jej słowom. Zdawało mi się, że dokoła wszystko jest mi świadectwem tragicznego wypadku i że głos wewnętrzny go potwierdzał. „To przez ciebie, przez ciebie chciała ona, chciała umrzeć; to ty ją pchnąłeś w grób“. Wziąłem ją za ręce i czułem, że były zimne i dojrzałem kroplę potu spływającą po jej czole.
— Nie, nie, — zawołałem — ty mnie zwodzisz tylko. Przez litość, Juliano, najdroższa moja, mów mów! Powiedz mi, więc aż..? O! przez litość, powiedz mi, tyś... wypiła?
I przerażone oczy moje szukały dokoła po meblach, na dywanie, wszędzie jakiejś wskazówki.
Wówczas zrozumiała. Ponownie rzuciła mi się na piersi tak drżąca, że mi się udzieliło jej drżenie, wymówiła, wargami oparta o moje ramie (nigdy, nigdy nie zapomnę tego akcentu nieokreślonego) rzekła mi:
— Nie, nie, nie, Tullio, nie!
Cóż jest na świecie, co może wyrównać szalonemu, zawrotnemu ruchowi naszego życia wewnętrznego? Pozostaliśmy w tej samej pozie oboje na środku pokoju, milczący; a w ciągu jednej jedynej chwili niepojęty bezmiar, świat cały uczuć i myśli, wyłonił się w głębi mej duszy z jasnością straszliwą. A gdyby to było rzeczywiście? pytał ten głos; gdyby „było tak rzeczywiście?
Dreszcz bezustanny wstrząsał ciągle Julianą, opartą na mojej piersi; twarz miała wciąż ukrytą, a ja wiedziałem dobrze, że obok cierpień chorego ciała, myśli jedynie tylko o „możliwości“ faktu, który podejrzywałem, myśli jedynie tylko o tej szalonej trwodze, która mnie przejęła.
Jedno pytanie cisnęło mi się na usta! Czy kiedykolwiek myśl ta cię „kusiła?“ A potem to inne: Czy możliwem byłoby, abyś uległa kiedy tej „pokusie“. Nie wypowiedziałem jednak ani jednego ani drugiego a przecież, zdawało mi się, że mnie rozumie. Odtąd byliśmy oboje pod władzą tej myśli o śmierci, tego obrazu śmierci; doznawaliśmy oboje pewnego rodzaju tragicznego uniesienia, które kazało nam zapomnieć o nieporozumieniach, co mu dały początek i stracić wszelką świadomość rzeczywistości. Nagle z jej piersi wydobyło się łkanie a łzy jej wywołały łzy i u mnie. Zmieszały się łzy nasze tak palące a jednak tak bezsilne tam, gdzie szło o zażegnanie naszego fatum.
Dowiedziałem się później, że od kilku już miesięcy nurtowały ją skomplikowane choroby, te choroby niedocieczone, a straszliwie tajemnicze, jakie zamącają u kobiet — wszystkie funkcye życia organicznego, Doktór, z którym chciałem się rozmówić, dał mi do zrozumienia, że na długo powinienem wyrzec się wszelkich stosunków z chorą, wszelkich najlżejszych nawet pieszczot; oświadczył mi, że nowe macierzyństwo mogłoby dla niej być zgubnem.
Wiadomość ta zasmuciła mnie, niemniej przecież sprawiła i pewną ulgę zarazem, uwolniła od dwu niepokojów. Byłem teraz przekonany, że to nie z mojej winy Juliana niknęła mi w oczach i nabyłem równocześnie wygodny sposób usprawiedliwienia w oczach mej matki, tego rozłączenia naszych sypialni i wszelkich innych zmian, zaszłych w naszem życiu domowem. A właśnie matka moja miała przybyć do Rzymu z prowincyi, gdzie od śmierci ojca spędzała większą część roku z bratem moim Fryderykiem.
Matka kochała bardzo młodą swą synowę. W jej oczach Juliana była rzeczywiście idealną żoną, towarzyszką, o jakiej marzyła dla swego syna. Nie uznawała na całym świecie kobiety piękniejszej, łagodniejszej, kształtniejszej nad Juljanę! Nie pojmowała zupełnie, bym mógł mając taką żonę zapragnąć kiedykolwiek innych kobiet, pożądać uściska innych ramion, usnąć na jakiem innem sercu. Ponieważ sama była kochaną przez lat dwadzieścia przez mężczyznę z jednakiem oddaniem, z jednaką wiernością „aż do jego śmierci,“ nie rozumiała znudzenia, niesmaku, zdrady, wszystkich tych nędz i małostek, wszystkich haniebnych myśli, co się lęgną w małżeńskiej sypialni. Nie wiedziała nic o ranach przezemnie już zadanych i zadawanych jeszcze tej zacnej kobiecie, która na nie bynajmniej nie zasługiwała. Zwiedziona wspaniałomyślnem udawaniem Juliany wierzyła wciąż w nasze szczęście. Jakiemże dla niej byłoby zmartwieniem, gdyby wiedziała wszystko!
W tym okresie czasu zostawałem jeszcze pod władzą Teresy Raffo, której urok gwałtowny a trujący przywodził mi na pamięć obraz kochanki Menipa. Czy przypominacie sobie, co Apoloniusz mówi do Menipa w onym czarodziejskim poemacie; „O piękny młodzieńcze, pieścisz węża — i ciebie wzajem wąż pieści!“
Przypadek dopomógł mi. Śmierć jakiejś ciotki znagliła Teresę do wyjazdu z Rzymu i nieobecności w nim przez czas niejaki. Mogłem wówczas niezwykłemi staraniami około mej żony zapełnić próżnię, jaką wyjazd owej „Biondissima“ pozostawiał w mem obecnem życiu. Niepokój, który mnie przejął owego wieczoru, nie przeminął jeszcze zupełnie; od dnia tego zawisło w powietrzu nad Julianą i nademną coś nowego, jakiegoś nieokreślonego.
Ponieważ cierpienia jej fizyczne wzmagały się, udało się matce mojej i mnie skłonić ją do operacyi chirurgicznej, której stan jej zdrowia wymagał. Po operacyi potrzeba będzie poddać się absolutnie trzydziesto lub czterdziesto dniowemu wypoczynkowi w łóżku i zachować wielką ostrożność przez przeciąg całej rekonwalescencyi. I tak już biedna pacjentka miała nerwy niesłychanie osłabione i rozdrażnione. Przygotowania długie i nudne wyczerpywały ją i drażniły do tego stopnia, że nieraz próbowała zerwać się z łóżka, zbuntować, uchronić od męki brutalnej, którą uważała za pogwałcenie, upokorzenie, upodlenie...
— Powiedz, — spytała mnie któregoś dnia z goryczą — czy myśląc o tem, nie czujesz do mnie obrzydzenia? O jakież to szkaradne!
I z gestem obrzydzenia i wstrętu do samej siebie zmarszczyła brwi, potem umilkła.
Innego znów dnia, kiedy wchodziłem do jej pokoju, spostrzegła, że mnie tam uderzyła woń nieprzyjemna i w uniesieniu, blada jak płótno, zawołała.
— Idź ztąd, idź ztąd, Tullio! Proszę cię, oddal się! Powrócisz, jak będę już wyleczoną zupełnie. Jeśli pozostaniesz, czuję, że mnie w końcu znienawidzisz. Teraz jestem wstrętna, ohydna... Nie patrz na mnie.
I łkania dławiły jej głos.
Tegoż samego dnia, w kilka godzin później, kiedy siedziałem obok niej w milczeniu, ponieważ sądziłem, że zaczyna drzemać, wymknęły jej się te słowa, wymówione z dziwną intonacją człowieka mówiącego we śnie:
— Ach! gdybym rzeczywiście była tak zrobiła! Pomysł był dobry!
— Co mówisz, Juliano?
Nie odrzekła nic.
— O czem myślisz! Juliano? Odpowiedziała tylko skrzywieniem ust, które chciała zamienić w uśmiech, ale jej się to nie udało.
Zdawało mi się, żem zrozumiał. Skrucha, żal, litość i serdeczne, rzewne jakieś uczucie napłynęły mi falą do serca. Byłbym oddał w tej chwili wszystko za to, by mogła czytać w mej duszy, by mogła dopatrzeć się w całej jego pełni mego wzruszenia, niedającego się wypowiedzieć, a przez to samo próżnego. „Daruj mi, daruj! Powiedz mi, co mam uczynić, aby uzyskać twe przebaczenie, co mam uczynić, abyś zapomniała wszystkie me winy, wszystko, czem przeciw tobie zgrzeszyłem... Powrócę do ciebie, będę twoim całkowicie, twoim nazawsze. Ciebie to, ciebie jedynie tylko prawdziwie kochałem, tyś jedyną miłością mego życia. Bezustannie dusza moja zwraca się do ciebie, szuka cię i żal czuje za tobą! Przysięgam — zdala od ciebie nie zaznałem nigdy radości szczerej, nie miałem nigdy chwili zupełnego zapomnienia. Nigdy, nigdy, przysięgam ci! Ty jedna na świecie całym jesteś dobrocią i łagodnością. Tyś najlepszą i najsłodszą istotą, taką, jaką wymarzyłem; tyś jedyną! Jak ja mogłem cię obrażać! jak mogłem sprawić ci boleść, jak mogłem doprowadzić cię do tego, żeś pomyślała o śmierci, jako o rzeczy upragnionej! O! ty mi przebaczysz; ale ja sam nie wybaczę sobie tego nigdy. Ty zapomnisz, ale ja tego nie zapomnę nigdy. Zawsze wydawać rai się będzie, że jestem istotą niegodną i poświęcenie całego życia mego nie wyda mi się, jeszcze dostatecznem zadosyćuczynieniem. Odtąd, jak dawniej, ty będziesz kochanką moją, duszą mej duszy, przyjaciółką, siostrą; jak niegdyś będziesz moim aniołem stróżem, moją doradczynią. Powiadać ci będę wszystko, wszystko przed tobą odkryję. Ty będziesz duszą moją. Ty mnie uzdrowisz. I ja uleczę ciebie, ja sam tylko. Zobaczysz, do jakiego przywiązania twój lekarz będzie zdolny... O! ty je już znasz z dawnych czasów. Przypomnij sobie! przypomnij tylko! Wówczas także byłaś chora i nie chciałaś innego nademnie lekarza a jam nie opuszczał twego wezgłowia ni dniem, ni nocą. I mawiałaś: „Zawsze Juliana o tem pamiętać będzie, zawsze!“ I miałaś łzy w oczach, a ja je osuszałem drżącemi pocałunki. Święta moja! święta! Przypomnij sobie! Kiedy już się podniesiesz z choroby, kiedy rozpocznie się twoja rekonwalescencya, pojedziemy tam, powrócimy do „willi Bzów.“ Będziesz jeszcze cokolwiek osłabiona, ale tak czuć się będziesz dobrze! A i ja odzyskam dawną moją wesołość i przywiodę ciebie do śmiechu, śmiech twój wywołam, zobaczysz. I wrócą dawne twe wybuchy wesołości, co mi odświeżały zawsze serce, wrócą te urocze minki podlotka i podawnemu spleciony długi warkocz spuścisz na plecy, ten warkocz, który tak mi się podobał dawniej. Jesteśmy młodzi. Możemy, jeśli tylko zechcesz, odzyskać dawne szczęście napowrót. Będziemy żyć, zobaczysz, będziemy używać życia...“ Tak mówiłem w głębi duszy; ale słowa nie przychodziły na usta. Daremnie byłem wzruszony; daremnie łzami zachodziły mi oczy; wiedziałem, że moje wzruszenie jest przelotnem, że te obietnice są zwodne! Wiedziałem także, że Juliana nie będzie mieć złudzeń pod tym względem, że mi odpowie tym samym uśmiechem nieufnym, jaki niejednokrotnie już spostrzegłem na jej ustach. Uśmiech ten znaczył: „Tak, ja wiem, żeś ty dobry i że chciałbyś oszczędzić mi cierpień; ale nie jesteś panem siebie, nie możesz oprzeć się nigdy fatalności, która cię pociąga. Dlaczegóż chcesz, abym ja się łudziła?“
Tego dnia nie powiedziałem nie; a i dni następnych, mimo częstych powrotów tychże samych uczuć żalu, zamiarów i marzeń nieokreślonych nie ośmieliłem się mówić. „By do niej powrócić, potrzeba ci porzucić wszystkie te rzeczy, w których masz upodobanie i tę kobietę, która cię psuje. Będzieszże miał potrzebną do tego siłę?“ Odpowiadałem sobie sam: „Kto to wie?“ I z dnia na dzień czekałem na tę siłę, która jakoś nie przychodziła, z dnia na dzień czekałem na jakieś wydarzenie, sam niewiedząc na jakie, które byłoby w stanie stanowczo wpłynąć na me postanowienie i uczynić je niezmiennem. I wciąż marzyłem tylko o naszem nowem życiu, o powolnym odkwicie naszej prawowitej miłości, o dziwnym uroku niektórych wrażeń wznowionych. „Powrócilibyśmy tam zatem, do willi Bzów znowu, do tego domu, co przechował najpiękniejsze nasze wspomnienia; bylibyśmy tam sami zupełnie, zupełnie, bo Mania i Natalka pozostałyby z moją matką w „La Badiola.“ I pora byłaby wówczas już przyjemuie ciepła, a rekonwalescentka nie opuszczałaby ani na chwilę podpory mego ramienia na tych ścieżynach tak dobrze mi znanych, gdzie krok każdy będzie budził jakieś wspomnienie. Chwilami widziałbym, jak jej bladość ożywi płomień nagłego rumieńca i doznawalibyśmy oboje, jedno wobec drugiego, niejakiego onieśmielenia; czasami wydawalibyśmy się czemś zajęci; czasami unikalibyśmy spojrzeć sobie w oczy. Dlaczego? Pewnego dnia wreszcie wpływ miejsc stałby się silniejszym i odważyłbym się przypomnieć jej najszaleńsze chwile naszych upojeń pierwszych dni małżeństwa. Czy przypominasz sobie?... I zwolna jedno i drugie poczułoby wzrastający wciąż niepokój, wzrastający nie do zniesienia; jedno i drugie równocześnie rzucilibyśmy się sobie w objęcia, spłynęli w szalonym uścisku, złączyli usta w zawrotnych pocałunkach i blizcy byli omdlenia. Ona, tak, onaby omdlała, a ja podtrzymywałbym ją w objęciach, przywoływałbym do życia imionami, które podszepnęłaby mi najgorętsza miłość. Jej oczy otworzyłyby się wreszcie, wszystkie przysłaniające wzrok obsłony pierzchnęłyby i na chwilę samaż jej dusza utonęłaby w mej twarzy, wydałaby mi się całkowicie przetworzoną. Wówczas napowrot ogarnąłby nas dawny zapał, wróciłyby dawne wielkie złudzenia. Oboje mielibyśmy zawsze tylko myśl jedną, wyłączną i bezprzestanną; oboje nas dręczyłby niepokój nieopisany. Ja spytałbym ją wtedy z drżeniem: „Jest żeś teraz uleczoną?“ I na dźwięk mego głosu ona zrozumiałaby, co kryje w sobie to pytanie i odpowiedziałaby nie zdoławszy ukryć przedemną swego drżenia: „Nie jeszcze!“ A wieczorem, rozstając się po to, by każde odeszło do oddzielnej swej sypialni, czulibyśmy, że umieramy z udręczenia. Ale pewnego ranka nieprzewidzianem spojrzeniem jej oczy powiedziałyby mi: „Dzisiaj, dzisiaj!...“ I w trwodze tej chwili, boskiej a straszliwej, użyłaby pierwszego lepszego dziecinnego pozoru, aby uciec przedemną, przedłużałaby naszą męczarnię. Powiedziałaby mi: „Wyjdźmy, wyjdźmy...“ Wyszlibyśmy w południe jasne, mdławe, białe, białością nieco denerwującą, nieco przygnębiającą. Przechadzka zmęczyłaby nas. Na ręce na twarze poczęłyby padać krople deszczu, ciepłe jak łzy. Wtedy powiedziałbym jej głosem zmienionym: „Wracajmy.“ A na progu, niespodzianie, pochwyciłbym ją w ramiona, czułbym, jak na nie pada bezwładna, w półomdleniu, uniósłbym ją na górę, nie czując nawet bynajmniej jej ciężaru. Od tak dawna! Gwałtowność mojej żądzy powstrzymywałaby obawa, aby jej nie uczynić co złego, aby nie wydobyć z jej ust okrzyku bólu. Od tak dawna! I istoty nasze utonęłyby, zapadły w nicość pod wpływem tego wstrząśnienia, spowodowanego boskiem a straszliwem wrażeniem, nigdy nie zaznanem, nigdy nie zamarzonem. A potem widziałbym ją niemal umierającą, z twarzą zalaną łzami, tak bladą, jak poduszka łoża.“
Ach! taką właśnie zobaczyłem ją, zobaczyłem umierającą tego poranku, kiedy lekarze uśpili ją chloroformem; czując, że zapada w znieczulenie śmierci, usiłowała kilkakrotnie wyciągnąć ku mnie ręce, usiłowała przyzwać mnie na pomoc. Wyszedłem wzburzony z pokoju; w przejściu mignęły mi tylko instrumenta chirurgów, rodzaj ostrych łyżeczek, bandaże, szarpie, lód i inne przedmioty, przysposobione na stola w symetrycznym porządku. Przez dwie długie godziny, dwie godziny bez końca, czekałem, jątrząc jeszcze cierpienie rozbujałą imaginacyą. I serce moje mężczyzny ściskała litość bezmierna dla tej biednej istoty, wydanej na pastwę żelazu chirurga, co mnie raniło nietylko cieleśnie, ale do głębi najtajniejszych zakątków duszy, ranił; w uczuciu najsubtelniejszem, będącem obroną kobiety — w uczuciu jej niewieściego wstydu. Drżąc całem ciałem, widziałem w niej teraz, widziałem w nich wszystkich, z przerażającą jasnością ową ranę pierworodną, ranę haniebną, wiecznie otwartą „co krwawi i cuchnie“...
Kiedy powróciłem do pokoju Juliany, zostawała ona jeszcze pod działaniem narkotyku, bezprzytomna, bez głosu, podobna wciąż do konającej. Matka moja była bardzo blada, wylękła. Ale operacya, jak się zdało, musiała się udać: lekarze wydawali się zadowoleni. Wyziew jodoformu napełniał powietrze. W jednym rogu pokoju zakonnica, angielka napełniała pęcherz lodem; asystent zwijał opaski. Wszystko poczynało zwolna powracać do porządku i spokoju.
Chora długo jeszcze pozostała w odrętwieniu; wywiązała się bowiem lekka gorączka. W nocy dostała kurczów żołądka i wymiotów; opium nie uspokajało jej zupełnie. Byłem bezprzytomny; widok tych okropnych boleści przejmował mnie obawą, że chyba tego nie przeżyje. Nie pamiętam już, ani co mówiłem, ani co czyniłem. Konałem z nią razem.
Następnego dnia polepszył się stan chorej; a później z dnia na dzień było jej coraz lepiej, siły jednak powracały bardzo powoli.
Nie opuszczałem ani na krok jej łóżka. Z pewnego rodzaju ostentacyą starałem się przypomnieć jej memi czynami dawnego infirmera; obecne jednak moje uczucia były bardzo różne: było to już tylko przywiązanie „braterskie“. Schwytałem się na tem, że bardzo często myśl moja zajętą była jakiemś zdaniem, napisanem w liście kochanki, w chwili, gdym jej czytał jaki ustęp z ulubionych przez nią książek. Nie udawało mi się żadną miarą zapomnieć o nieobecnej. Ilekroć jednak odpowiadając jej na list jakiś, poczułam się od niej cokolwiek oderwanym, a nawet niemal znudzonym, w czasie tych wolnych chwil odpoczynku, jakie nam pozostawia silna namiętność, której przedmiot jest od nas zdala, wyobrażałem sobie, sądząc z tej oznaki, że jej już nie kocham i powtarzałem sobie w duszy: „Kto wie?“
Któregoś dnia w mej obecności matka powiedziała do Juliany:
— Skoro już wstaniesz i będziesz mogła chodzić, wyjedziemy wszyscy razem do Badioli. Nieprawdaż, Tullio?
Juliana popatrzała na mnie.
— Dobrze, mamo, — odpowiedziałem bez wahania, bez zastanowienia się. — Najprzód jednak razem z Julianą pojedziemy oboje do willi Bzów.
Ona znów podniosła na mnie oczy i uśmiechnęła się niespodziewanym jakimś, nieopisanym uśmiechem, z wyrazem dziecięcej niemal ufności; rzekłbyś, uśmiech chorej dzieciny, której coś obiecują, czego się nie spodziewała. I spuściła w dół powieki, ale wciąż uśmiechała się jeszcze, jakby do siebie samej, a oczy jej, na wpół przymknięte, zdawały się wpatrzone w coś bardzo, bardzo gdzieś odległego. I uśmiech ten zwolna słabnął, słabnął nie schodząc z ust jej przecież.
Jakże podobała mi się w tej chwili! Jakże ją uwielbiałem! Jak czułem dokładnie, że nic na świecie nie jest tyle warte, co proste wzruszenie dobroci!
Od istoty tej promieniowała blaskiem jakimś nieskończona dobroć, przenikając całą moją duszę, napełniając mi rzewnością serce. Leżała na łóżku, wsparta na dwóch czy trzech poduszkach; twarz jej pośród fali kasztanowatych rozsypanych włosów nabierała dziwnej delikatności linij, czegoś, rzekłbyś, bezcielesnego a przecież widomego. Miała na sobie koszulę, obcisłą pod szyją i u rąk, spoczywających bezwładnie na prześcieradle kołdry, tak wybladłych, że nie odróżniały się niemal od prześcieradła, prócz chyba rysunkiem błękitnych żyłek.
Ująłem jedną z tych drobnych rączek w nieobecności mej matki, która przed chwilą opuściła pokój i rzekłem zcicha:
— Więc powrócimy tam... do willi Bzów?
— Tak, powrócimy — odpowiedziała rekonwalescentka.
I umilkliśmy, by przedłużyć wzruszenie, zachować dłużej to złudzenie. Rozumieliśmy jedno i drugie głębokie znaczenie tych słów niewielu, zamienionych cichutko. Instynkt jakiś jasnowidzenia ostrzegał nas, że nie należy obstawać przy tej sprawie dłużej, nie należy jej określać bliżej, ani iść na przebój do końca. Gdybyśmy byli powiedzieli bodaj jedno słowo więcej, bylibyśmy zmuszeni zostali stanąć oko w oko z rzeczywistemi szczegółami tego złudzenia, którem żyły dusze nasze i w którem mimowoli a nieznacznie obezwładniały się z rozkoszą.
To obezwładnienie sprzyjano jeszcze marzeniom, sprzyjało zapomnieniu. Pewnego popołudnia byliśmy ciągle prawie sami; czytaliśmy przerywając od czasu do czasu czytanie, pochyleni oboje nad tąż samą kartką, ścigając tenże sam wiersz oczyma. Był to jakiś zbiorek poezyj i poddawaliśmy wierszom tę moc znaczenia, której one bynajmniej nie miały. Milczący przemawialiśmy jednak do siebie przez usta poety. Ja zaznaczałem paznokciem strofy, które, jak mi się zdawało, odpowiadały tajonym moim uczuciom:

Pragnę za słodkim blaskiem twych oczu łagodnych,
Wiedziony twoją dłonią, co drży w mojej dłoni,
Iść prosto, bądź ścieżyną miękkich mchów wygodnych.
Bądź tam, gdzie złom skalisty zagrodzi mi drogę...
I tak pójdę spokojny prostą drogą życia!...

A ona, odczytawszy, na chwilę osunęła się na poduszki z oczyma przymkniętemi, z niedostrzeżonym niemal uśmiechem.
Ale widziałem, jak na jej piersi podnosi się batyst koszuli, zgodnie z rytmem oddechu, z jakimś dziwnie miękkim wdziękiem, który poczynał mnie niepokoić, jak niepokoiła mnie słaba woń irysu, wydzielająca się z prześcieradeł i poduszek chorej. Życzyłem sobie i oczekiwałem, by przejęta nagłą tęsknotą, otoczyła ramieniem moją szyję i zbliżyła twarz swoją do mojej tak, by mi się wydało, że mnie zlekka musnęły jej usta. Ona położyła smukły swój wskazujący palec na kartce książki i paznokciem nakreśliła znak na marginesie, ukazując mi, gdzie mam czytać dalej:

Ten głos tyś znał niegdy
I niegdy kochałeś glos ten, przyćmiony
Dziś, jak harfy struna...
Ten glos rozpoznany
Mówi ci, że w dobroci pełni,
Jest tylko życie...
Mówi on tobie o szczęścia bezmiarze
Które ma pokój, zwycięztwem niedany...
Wierz mu, bo lepszem nic już być nie może
Jak ująć smutku jednej duszy smutnej...

Pochwyciłem jej rękę i powoli schyliłem ku niej moją głowę, dotknąwszy zlekka ustami dłoni, i wyszeptałem:
— „A ty...“ ty mogłabyś więc zapomnieć?
Ręką zamknęła mi usta i wymówiła tylko:
— Cicho!
W tej chwili weszła moja matka, zawiadamiając o wizycie pani Talice. Dostrzegłem niezadowolenie na twarzy Juliany, a i ja sam popadłem w rozdrażnienie głuche dla natrętnego gościa. Juliana westchnęła:
— O! mój Boże!
— Powiedz jej, mamo, że Juliana śpi teraz, zmęczona — nacierałem niemal błagalnie.
Matka oznajmiła mi giestem, że gość jest w przyległym pokoju. Trzeba ją było przyjąć.
Owa pani Talice była gadatliwą, nudną i niepomiernie złośliwą. Co chwila przyglądała mi się ciekawie. Kiedy w toku rozmowy matka moja przypadkiem wspomniała, że dotrzymuję chorej towarzystwa, od rana do wieczora, niemal bez przerwy, pani Talice zawołała z nieukrywaną ironią, bacznie mi się przypatrując:
— Cóż to za mąż wzorowy!
Rozdrażnienie moje wzrosło do tego stopnia, że postanowiłem wyjść ztąd pod jakimbądź pozorem.
Wyszedłem z domu. Na schodach spotkałem Manię i Natalkę, powracające z nauczycielką ze spaceru. Jak zazwyczaj, rzuciły się do mnie z pieszczotami, a starsza, Mania, oddała mi kilka listów, które odebrała od portyera. Pośród nich poznałem nagle list nieobecnej. Z niecierpliwością uwolniłem się też zaraz od pieszczot dzieci. Jak tylko znalazłem się na ulicy, przystanąłem, aby natychmiast odczytać otrzymany list.
Był to list krótki, ale namiętny, z dwoma czy trzema temi frazesami, co to przejmują do głębi, jakie umiała wynajdywać zawsze Teresa, kiedy chciała mnie wzruszyć. Zapowiadała mi swój powrót do Florencyi około 20 do 26 bieżącego miesiąca i dodawała, że pragnie się tam ze mną spotkać „jak przeszłym razem“. Przyrzekała mi donieść dokładniejsze szczegóły w przedmiocie tego spotkania.
W jednej niemal sekundzie spadły ze mnie jak kwiecie z drzewa wstrząśnionego wichrem, wszystkie widma złudzeń dotychczasowych, wszystkie zbyt świeże jeszcze wzruszała. I tak, jak te kwiaty opadłe, są już nazawsze straconemi dla drzewa, tak dla mnie straconemi zostały zupełnie owe wrażenia duszy; w jednej chwili stały się zupełnie obcemi mej istocie. Zadałem sobie gwałt, próbowałem się opamiętać; nie udawało mi się to jednak zupełnie. Począłem krążyć bez celu po ulicach miasta; wszedłem do cukierni, do księgarń; kupiłem machinalnie cukierków i kilka książek. Zmrok zaczął zapadać, zaczęto zapalać latarnie gazowe; na chodnikach cisnęła się publiczność; dwie czy trzy panie odpowiedziały ze swych powozów na mój ukłon; jeden z moich przyjaciół, śmiejąc się i rozmawiając z ożywieniem ze swą kochanką, trzymającą w ręku bukiet róż, minął mnie szybkim krokiem. Złowrogi powiew życia światowego owionął mnie i przeniknął całego, zbudził napowrót wszystkie dawne ciekawości, wszystkie zachcenia i zazdrości. Krew moja, wzburzona jeszcze więcej całemi tygodniami wstrzemieźliwości, zapłonęła nagle pożogą. Niektóre wizye, niesłychanie jasne i wyraźne, mignęły mi przed oczyma jak błyskawice. Nieobecna pochwyciła mnie napowrót wyrażeniami swego listu i wszystkie moje żądze, wszystkie pragnienia pobiegły do niej rozszalałe.
Ale kiedy pierwszy ich chaos uspokoił się w chwili, gdym wchodził na schody mego domu, pojąłem całą wagę tego, co się stało i tego, com uczynił, zrozumiałem, że przed kilkoma godzinami istotnie zacisnąłem silniej węzły, łączące mnie z toną, że stawiłem w zakład moją uczciwość, żem dał obietnicę, obietnicę milczącą, lecz uroczystą istocie osłabionej jeszcze i chorej. Niepodobna było bez nikczemności nie dotrzymać tej obietnicy — rozumiałem to doskonale. Wówczas przejął mnie żal na myśl, żem się dał unieść przelotnemu, a złudnemu porywowi uczucia, żem się go nie strzegł, żal, żem tak długo ulegał temu rzewnemu wrażeniu! I począłem rozbierać drobiazgowo moje uczynki, moje słowa z dnia tego, z chłodnym rozmysłem nieuczciwego kupca, który wyszukuje drobnych szykan, aby ustrzedz się zobowiązań zawartego przezeń kontraktu. A! stanowczo ostatnie moje słowa zbyt były ważnemi. To „Czy mogłabyś zapomnieć?“, wymówione z tym akcentem, po odczytaniu owych wierszy, miały znaczenie stanowczego układu. A owo „Cicho!“ Juliany było pieczęcią kontraktu.
„Ale — myślałem sobie — czyż ona uwierzyła rzeczywiście tym razem w moją skruchę? Czyliż nie była zawsze cokolwiek sceptyczną względem moich dobrych porywów?“ I znowu stanął mi w oczach ten uśmiech słaby, nieufny, który tylokrotnie w takich razach spostrzegałem na jej ustach. „Jeżeli w głębi serca nie uwierzyła moim obietnicom, lub jeśli chwilowe jej złudzenie, po głębszym namyśle, zostało rozproszone, wówczas moje odwołanie mniejby miało wagi, nie uraziłoby ją tak bez miary; obietnica moja stałaby się poprostu epizodem tylko bez wszelkich następstw, a ja powróciłbym do pierwotnej mej swobody. Willa Bzów pozostałaby dla niej marzeniem.“ Ale natychmiast niemal zobaczyłem ów uśmiech drugi, ów uśmiech nowy, niespodziewany, pełen wiary, który ukazał się na jej ustach na wspomnienie willi Bzów. „Co robić? Co tu rozwiązać? Jakie zająć stanowisko? List Teressy Raffo sprawiał mi wrażenie wypalonej na ciele gwałtownej rany.
Kiedy powróciłem do pokoju Juliany, spostrzegłem na pierwszy rzut oka, że „mnie oczekiwała.“ Zdała mi się niezwykle jakoś zadowoloną, oczy jej błyszczały, bladość ożywiła jakaś stała świeżość.
— Zkądże to przychodzisz? — spytała mnie z uśmiechem.
Odpowiedziałem:
To pani Talice znagliła mnie do ucieczki.
Roześmiała się ponownie tym czystym, dźwięcznym młodym śmiechem, który ją zupełnie przeobrażał. Podałem jej książki i pudełko cukierków.
— To dla mnie? — zawołała uradowana, jak łakome dziecko.
I coprędzej otworzyła pudełko z ruchami pełnemi wdzięku, które mi przywodziły na pamięć jakieś strzępki ze wspomnień odległych.
— Dla mnie?
Wyjęła cukierek, podniosła go do ust, zawahała się nieco, upuściła napowrót, odsunęła pudełko i rzekła:
— Później, później...
— Wiesz, Tullio, — tłomaczyła mi matka — że ona nic jeszcze nie jadła. Uparła się czekać na ciebie.
— O! nie powiedziałam ci jeszcze — przerwała Juliana i twarz jej cała zaróżowiła się lekko — nie powiedziałam ci jeszcze, że to podczas twej nieobecności był doktór. Uznał on, że już jest mi daleko lepiej. Będę mogła wstać we czwartek. Pojmujesz, Tullio? Będę mogła wstać już w ten czwartek...
A potem dodała:
— Za dziesięć dni, a najwyżej za dwa tygodnie będę już nawet mogła odbyć podróż koleją.
I po chwili zadumy dodała cichszym głosem:
— Willa Bzów!
Okazało się zatem co było wyłącznym przedmiotem jej myśli, jedynym przedmiotem jej marzeń. „Uwierzyła, wierzyła mi“ i teraz. Z trudem przyszło mi ukryć niepokój. Zająłem się z nadmierną może gorliwością przygotowaniami do jej obiadu. Sam podałem jej tacę i ustawiłem na kolanach.
Śledziła każdy ruch mój pieszczotliwym wzrokiem, który mi sprawiał przykrość. „Ach! gdybyż mogła odgadnąć!“
Nagle matka moja zawołała naiwnie:
— Jakaś ty ładna dzisiejszego wieczora Juliano!
W samej rzeczy niezwykłe jakieś ożywienie rozświecało twarz jej, błyskało w oczach, odmładzało ją całą. Okrzyk matki sprowadził jej na twarz rumieniec i przez cały jut wieczór jej policzki zachowały odbłysk tego rumieńca. Powtarzała więc wciąż:
— We czwartek wstanę. Do czwartku już trzy dni tylko! Zapomniałam już zupełnie chodzić...
Uporczywie powracała do swego wyzdrowienia, do naszego przyszłego wyjazdu. Rozpytywała matkę moją o stan obecny willi i ogrodu.
— Ja tam w pobliżu basenu zasadziłam gałązkę wierzby, kiedy byłam ostatnim razem. Pamiętasz, Tuliio? Kto wie, czy ją jeszcze zastaniemy?
— Owszem, — odpowiedziała moja matka rozpromieniona — owszem, zastaniesz ją. Urosła już w drzewko; spytaj Fryderyka.
— Doprawdy? doprawdy? Powiedz, mamo...
Zdawało się, że w tej chwili ten drobny szczegół miał dla niej wartość nieobliczoną. Poczęła dalej szczebiotać, a ja dziwiłem się, temu przeobrażeniu, które było widocznie następstwem marzeń. Dlaczego na ten raz „uwierzyła?“ Zkąd to pochodzi, że się tak oddaje uniesieniu? Kto ją natchnął tak niezwykłą u niej ufnością?“ I myśl o przyszłej nieuniknionej może mojej nikczemności, mroziła rai krew w żyłach. „Dlaczego nieuniknionej? Nie będę więc mógł wyzwolić się nigdy? Powinienem, powinienem dotrzymać mego słowa. Matka moja była świadkiem tej obietnicy. Dotrzymam jej za jaką by to nie było cenę.“ I z wysiłkiem wewnętrznym zdołałem otrząsnąć się nagle z chaosu dręczących mnie niepewności, nagłem nawróceniem duszy zwracając się do Juliany.
Uznawałem, że w tem swojem ożywieniu jest wciąż jeszcze ładną, pełną życia i młodości. Przypominała mi ową dawną Julianę, tę, którą tak często w spokoju domowego życia porywałem niespodziewanie w objęcia niby w napadzie nagłego szału.
— Nie, nie, mateczko, nie każ mi pić więcej — prosiła, zatrzymując rękę matki, która jej nalewała wino. — I tak już nie spostrzegłam się, że piłam zawiele. Ach! jakie doskonałe „chablis.“ Przypominasz sobie, Tullio?
I rozśmiała się, patrząc mi w głąb oczu, wywołując miłosne wspomnienie, po nad którem unosił się delikatny opar tego jasno-złotego, nieco gorzkawego, ulubionego przez nią wina.
— Tak, przypominam sobie, — odpowiedziałem.
Przymknęła nawpół powieki z lekkiem drżeniem rzęs. Potem dodała:
— Gorąco tu, nieprawda? Uszy mnie palą.
I ujęła głowę w dłonie, by odczuć ich gorąco. Lampka, postawiona blizko łóżka, rzucała jasne światło na wydłużony jej profil, a w rozpuszczonej gęstwinie kasztanowatych jej włosów błyskała tu i owdzie kilku nićmi złota w tem miejscu, gdzie przeświecało różowe, drobne delikatne ucho. Kiedym pomagał sprzątać nakrycie, podczas gdy matka ze sługą wyszły na chwilę do przyległego pokoju, przywoła mnie zcicha:
— Tullio!
I pociągnąwszy mnie ku sobie śpiesznym ruchem złożyła mi na ustach pocałunek.
Czyż jej się nie wydawało, że tym pocałunkiem bierze mnie napowrót w całkowite posiadanie ciałem i duszą nazawsze? Taki akt pojednania pochodzący od niej tak wstrzemięźliwej i dumnej, czyliż nie oznaczał, że pragnie odtąd zapomnieć wszystko, że już wszystko zapomniała, by rozpocząć zemną nowe teraz życie? Jakże mogłaby oddać się mej miłości z większym wdziękiem, z większą ufnością? W tej jednej chwili siostra stawała się kochanką. Siostra niepokalana zachowała we krwi i w głębi żył swoich pamięć mych pieszczot, tę pamięć organiczną wrażeń, tak żywą i tak uporną u kobiety. Myśląc o tem wszystkiem, kiedy się sam znalazłem, doznałem fragmentarnej wizyi dawno ubiegłych wieczorów.
„Zmrok czerwcowy, gorący, cały różowy, podczas gdy w powietrzu unosi się fala woni, tak straszliwy dla samotnika, dla tych, którzy czegoś żałują, lub czegoś pragną. Wchodzę do pokoju. Juliana siedzi przy oknie z książką na kolanach, jakaś osłabła, blada bardzo, na wpół omdlała. — Juliano! — Drgnęła, prostuje się. — Co robisz? — Nic — odpowiada. Ale w jej czarnych oczach maluje się nieokreślone pomieszanie, jak gdyby chciała coś stłumić, niewymowny gwałt sobie zadając.“
Ileż razy musiała ona znosić te tortury od dnia smutnego wyrzeczenia się! Myśl moja zatrzymała się na obrazach, świeżo zbudzonych przez fakt tak drobny. Szczególniejsze podniecenie, jakie okazała dziś Juliana, przywiodło mi na pamięć rozmaite przykłady jej wrażliwości fizycznej, tak bardzo rozwiniętej. Kto wie, czy choroba nie wzmogła jeszcze tej drażliwości. A ja, będąc z natury ciekawy, zepsuty i przewrotny, wyobrażałem sobie, że wątłe życie rekonwalescentki pod wpływem moich pieszczot w płomień się roznieci; sądziłem takie, że ta rozkosz mieć będzie w sobie urok kazirodztwa. „A gdyby z tego umarła?“ — myślałem. Niektóre orzeczenia lekarza złowróżbne przyszły mi na pamięć. I z racyi tego okrucieństwa, jakie zawsze mieści się na dnie serca każdego zmysłowego mężczyzny, niebezpieczeństwo zamiast mnie przerażać, jeszcze bardziej pociągało. Badałem dokładnie moje uczuciu z tym rodzajem gorzkiego upodobania, zmieszanego z obrzydzeniem, jakie zawsze wnosiłem do każdej analizy wewnętrznych przejawów, doprowadzającej do znalezienia jednego dowodu więcej na podstawową nikczemność ludzkiej natury. Dlaczego natura ludzka mieści w sobie tę okropną zdolność odczuwania jeszcze gwałtowniejszej rozkoszy, skoro ma świadomość, że rozkosz to przynosi szkodę tej istocie, od której ją bierze? Dlaczego nasienie tej przewrotności zbrodniczej, takim przejmującej wstrętem, odnajduje się w każdym mężczyźnie, co kocha i co pożąda.
Uwagi te więcej daleko jeszcze niż pierwszy popęd dobroci i litości, uwagi te chorobliwe doprowadziły w ciągu nocy do utrwalenia we mnie poprzednich projektów, na korzyść zwodzonej istoty. Zdala nawet Nieobecna zatruwała mi jeszcze duszę. Aby zwyciężyć opór mego egoizmu, potrzeba mi było przeciwstawić obrazowi uroczej deprawacyi tej kobiety, obraz nowej deprawacyi, nader rzadkiej, którą postanawiałem sobie kultywować dowolnie w uczciwem bezpieczeństwie domowego ogniska. Wtedy z tą zdolnością alchemika, którą miałem do kombinowania rozmaitych produktów mojego umysłu, począłem analizować cały szereg charakterystycznych stanów ducha, utrwalonych we mnie przez Julianę w różnych epokach naszego wspólnego pożycia i wyciągałem z nich niektóre żywioły, mogące mi posłużyć do zbudowania nowego sztucznego stanu, szczególniej odpowiedniego do wzmożenia siły wrażeń, jakich chciałem doświadczyć. Tak naprzykiad w celu uczynienia donioślejszą jeszcze rozkoszy „kazirodztwa,“ która mnie pociągała, podniecając moją znikczemniałą wyobraźnię, starałem się uprzytomnieć Sobie te chwile, gdzie głębszem było we mnie dla niej „uczucie braterskie“, gdzie szczerzej patrzałem na Julianę w tej roli siostry.
A ten, co zagłębiał się w tych nędznych subtelnościach maniaka, był tym samym człowiekiem, który przed kilku zaledwie godzinami czuł, jak mu serce uderzało naiwnem wzruszeniem dobroci, pod blaskiem tylko nieprzewidzianego uśmiechu! Te napady tak sprzeczne składały jego życie, życie w sobie nielogiczne, złożone z oderwanych żywiołów, niepowiązane z sobą, luźne, bezświadome. Były w nim wszelkiego rodzaju kierunki, możliwość wszelkich kontrastów, a pośród tych kontrastów nieskończoność stopni pośrednich, a między temi popędami cała nieskończoność kombinacyj. Zależnie od czasu i miejsca, a także od jakiegoś przypadkowego wstrząśnienia, spowodowanego okolicznościami, od jakiegoś nie nieznaczącego faktu, jednego często słowa, zależnie od wpływów wewnętrznych, daleko jeszcze niedocieklejszych, stała głębia jego istoty, przyoblekała kształty najbardziej zmienne, najulotniejsze a zarazem najdziwniejsze. W takich razach jądro jego istoty gdzieś ginęło zupełnie; osobistość jego stawała się inną już zgoła osobistością. Ciche fale krwi i idei naprzemian wywoływały na stałem tle jego istoty, bądź to stopniowo, bądź nagle w jednej chwili, dusze jakieś nowe. Był on „wieloduszuym“.
Kładę nacisk na ten epizod, ponieważ rzeczywiście zaznacza on punkt decydujący.
Następnego dnia 2 rana, zbudziwszy się, zachowałem zaledwie niejasne jakieś wspomnienia tego wszystkiego, co zaszło. Nikczemność i niepokój przejęły mnie natychmiast znowu, gdym miał przed oczyma drugi list Teresy Raffi, naznaczający na 21 nasze spotkanie we Florencyi i dający mi ścisłe instrukcye. Dzień 21 przypadał na niedzielę a we czwartek, 18-go, Juliana miała wstać po raz pierwszy z łóżka. Rozbierałem długo wszystkie możliwości, rozważałem sam z sobą wszystkie pro i contra tej sprawy, a rozważając, poczynałem wchodzić z sobą w kompromisy. „Niezawodnie rzecz to niewątpliwa — zerwanie jest potrzebnem, nieuniknionem. Ale jak tu zerwać? Pod jakim pozorem? Mogęż zawiadomić Teresę o mem postanowieniu poprostu listem? Ostatnia odpowiedź moja była jeszcze tak gorącą, namiętną, tyle w niej było szału żądzy. Jak usprawiedliwić tę zmianę nagłą? Czyż ta biedaczka zasłużyła na cios tak nieprzewidziany i tak brutalny? Kochała mnie bardzo, kocha dotąd, a był nawet czas taki, w którym dla mnie narażała się na niebezpieczeństwa. A i ja ją kochałem, ja również... kocham ją dotąd. Namiętność nasza, gwałtowna i dziwna, znaną jest powszechnie i ona budzi również zazdrość i ona również jest śledzoną... Iluż mężczyzn pragnęłoby zająć moje miejsce! Jest ich zbyt wielu, by ich można policzyć. Czyniąc przegląd pospieszny mych rywali najniebezpieczniejszych, tych, których lękać się mogłem najwięcej, moich następców najprawdopodobniejszych, przedstawiałem sobie postacie ich w wyobraźni. „Czyliż jest w Rzymie kobieta więcej złotowłosa, większym obdarzona czarem, więcej godna pożądania?“ Ten sam ogień, którym zapłonęła wczoraj wieczorem krew moja, przebiegł mi znowu po wszystkich żyłach i myśl zrzeczenia jej się dobrowolnie wydała mi się niedorzecznością, czemś niedopuszczalnem zupełnie. „Nie, nie, nigdy nie będę miał tyle siły! nigdy nie będę chciał ani będę mógł nawet.“
Skoro ten zamęt uspokoił się nieco, w dalszym ciągu przystąpiłem do bezowocnych moich debatów, zachowując przecież w głębi duszy tę pewność, że kiedy nadejdzie godzina, niepodobieństwem dla mnie będzie wyrzec się tego wyjazdu. Miałem jednak odwagę, opuściwszy pokój rekonwalescentki, cały drżący jeszcze ze wzruszenia, miałem tę odwagę niezmierną odpisać tej, która mnie przyzywała: „Nie przyjadę.“ Wymyśliłem jakiś pretekst i — pamiętam to dokładnie, że rodzaj jakiegoś instynktu podszepnął mi, by wybrać teki, któryby jej się nie wydał zbyt ważnym. „Spodziewasz się zatem, że nie będzie przywiązywać wielkiej wagi do twej wymówki, i że ci każe przyjechać?“ — pytał mnie głos jakiś wewnętrzny. Czułem się bezbronnym wobec tego sarkazmu i rozdrażnienie, trwoga jakaś dzika ogarnęły mnie, nie dając już spokoju. Czyniłem wysiłki niesłychane, by w obecności Juliany i matki mojej odgrywać dalej komedyę; starannie unikałem wszelkich sam na sam z biedną oszukiwaną; w każdej chwili zdawało mi się, że czytam w jej oczach słodkich i wilgotnych pojawienie się tam zwątpienia, zdawało mi się, że widzę cień jakiś na jej czystem czole.
W środę otrzymałem telegram rozkazujący, pełen gróźb. Aiboż nie oczekiwałem go potrosze? „Albo przyjedziesz, albo nie zobaczysz mnie już więcej. Odpowiedz.“ Odpowiedziałem: „Przyjadę.“
Jak skoro tylko to zrobiłem, pod wrażeniem tego rodzaju bezświadomego podniecenia, które w życiu towarzyszy zawsze wszystkim czynom stanowczym, poczułem szczególniejszą ulgę na widok obrotu określonego, jaki przybierały sprawy. Uczucie własnej mojej nieodpowiedzialnością konieczności tego, co ma stać się jeszcze, stało się we mnie głębokiem. „Jeżeli, mając świadomość złego, jakie popełniam, potępiając się sam nawet za czyn ten, nie byłem w stanie postąpić inaczej, to znak, że jestem posłuszny sile wyższej a nieznanej. Jestem ofiarą fatum okrutnego, szyderskiego i niepokonanego.“
Niemniej przeto zaledwie noga moja przestąpiła próg pokoju Juliany, poczułem, jak ciężar jakiś niezmierny spadł mi na serce i zatrzymałem się, zachwiałem na tym progu po za portyerą, co mnie przysłoniła. „Wystarczy jej jedno spojrzę nie, by odgadła wszystko,“ myślałem tracąc głowę. I omal już nie zawróciłem się wylękły. Ale ona głosem, który nigdy jeszcze nie wydał mi się tak słodkim, spytała:
— To ty, Tullio?
Wtedy postąpiłem o krok. A ona zawołała spojrzawszy na mnie:
— Co ci jest? Czyś ty chory?
— Zawrót głowy... Ale to już przeszło — odpowiedziałem.
I dodawałem sobie odwagi tą myślą: „Nie odgadła.“
W rzeczy samej nie domyślała się niczego i dziwnem mi się wydało, że tak jest. Miałżem ją przysposobić na cios brutalny? Miałżem wypowiedzieć wszystko otwarcie, czy wymyślić nowe jakieś kłamstwo przez litość dla niej? Albo też najlepiej może będzie wyjechać niespodziewanie, niezawiadomiwszy ją i pozostawiając tylko list, w którym złożę jej moją spowiedź? Jaki był najlepszy sposób, najmniej trudny dla mnie, najmniej okrutną czyniący niespodziankę?
W tych rozmyślaniach trudnych jakiś instynkt nieszczęsny skłaniał mnie do zajmowania się raczej własną moją ulgą, niż oszczędzeniem jej przykrości. I bez wszelkiego wątpienia byłbym wybrał sposób niespodzianego wyjazdu i listu wyjaśniającego następnie, gdyby nie to, że wzgląd na matkę stawał temu na przeszkodzie; należało bezwarunkowo oszczędzać matkę zawsze, bądź co bądź, za wszelką cenę. Na ten raz znowu nie mogłem uchronić się od sarkazmu wewnętrznego. „Za wszelką cenę? Co za wspaniałomyślność! Ale dajże pokój i dla ciebie przecież wielce jest dogodnym powrót do dawnego układu, a obok tego przedstawia to największą jeszcze pewność. Na ten raz jeszcze, jeśli tego żądasz, ofiara silić się będzie na uśmiech, czując, że umiera. Licz zatem, serce szlachetne! na nią i nie zajmuj się bezpotrzebnie resztą.
Czasami rzeczywiście człowiek znajduje w pogardzie szczerej, najwyższej samego siebie przyjemność szczególniejszą.
— Tullio, o czem ty myślisz? — spytała mnie Juliana z gestem naiwnym, dotykając końcem palca czoła między brwiami, jak gdyby chciała zatrzymać myśl moją.
Ująłem jej rękę nic nie odpowiadając. A milczenie moje, które mi się wydało ważną już poszlaką, wystarczyło, by zmienić znowu stan mego umysłu. Było tyle łagodności w głosie, w tym ruchu biednej nieświadomej niczego kobiety, że rozrzewniłem się, że poczułem znów w duszy brzask wzruszenia denerwującego, które wyciska łzy i które zwie się „litością nad samym sobą.“ Czułem potrzebę dominującą wywołania dla siebie litości, pragnąłem koniecznie pożałowania innych. Równocześnie głos wewnętrzny szeptał mi: „Skorzystaj z tego usposobienia duszy, ale nateraz nic nie odsłaniaj jeszcze. Przesadzając tylko nieco, podnosząc o jeden ton diapazon tego usposobienia dojdziesz bez trudu do łez. Znasz dobrze cudowny skutek, jaki wywierają na kobietę łzy mężczyzny przez nią kochanego. Juliana będzie niemi wzruszona do głębi, a ty, ty wydasz się zgnębiony wielką jakąś boleścią. Później, jutro, skoro jej oznajmisz prawdę, przypomnienie tych łez podniesie cię w jej umyśle. Będzie mogła pomyśleć sobie: — To więc była przyczyna, dla której płakał wczoraj tak gorzko! Biedny on, biedny! — I zyskasz tyle na tem, że nie będą cię już uważać za egoistę ohydnego; przeciwnie, przypuszczać będą, żeś staczał walkę wszelkiemi siłami z niewiedzieć jaką potęgą fatalną, że dotknięty jesteś niewiedzieć jaką chorobą nieuleczalną, że w piersi nosisz serce rozdarte. Korzystaj zatem, korzystaj ze sposobności!“
— Ty masz „coś na sercu?“ — spytała mnie Juliana cichym, pieszczotliwym głosem, pełnym ufności.
Ja pochyliłem głowę i z pewnością byłem wzruszonym. Ale zajęcie się temi „pożytecznami“ łzami stawało na przeszkodzie uczuciu rzeczywistemu, tamowało jego szczerość i skutkiem tego opóźniało zjawisko fizyologiczne łez. „A gdybym nie mógł płakać? Gdyby łzy nie przyszły?“ myślałem z śmiesznem przerażeniem, jak gdyby los mój zawisł od tego drobnego faktu materyalnego, do sprowadzenia którego nie wystarczała sama tylko moja wola. A jednak głos tenże sam zawsze szeptał mi: „Co za szkoda! Co za szkoda! Niepodobna o sposobność pomyślniejszą. W tym pokoju niemożna widzieć się dokładnie. Jakiż to byłby efekt, takie łkanie w półcieniu!“
— Nie odpowiadasz mi nic, Tullio? — podjęła Juliana po krótkiej obwili milczenia, przesuwając mi ręką po czole i włosach, aby mnie znaglić do podniesienia twarzy. Mnie przecież wszystko powiedzieć możesz, wiesz dobrze.
Ah! to prawda, odtąd nigdy już nie słyszałem głosu ludzkiego tak dziwnej słodyczy. Matka moja nawet nigdy nie umiała tak przemówić do mnie.
Oczy moje zaszły wilgocią i poczułem na rzęsach ciepło łez. „Prędko, to chwila właściwa, teraz należy wybuchnąć.“ Ale była to tylko łza jedyna. I mamże uczynić to wyznanie poniżające? ale do komedyj właśnie podobnych drobnostek zniżają się przejawy większej części wzruszeń ludzkich i podniosłem twarz, by ułatwić Julianie jej spostrzeżenie; przez chwilę nawet przejęty byłem obawą szaloną, że w ciemności może nie zobaczyć jej błysku. Aby poniekąd zwrócić jej uwagę, wydałem silne i głębokie westchnienie, jak się czyni, chcąc powstrzymać wydzierające się łkanie. Ona zaś zbliżywszy twarz swoją do mojej, by mi się przypatrzeć zblizka, zaniepokojona mojem przedłużającem się milczeniem, powtórzyła
— Czemu mi nie odpowiadasz?
Wówczas spostrzegła snać łzę i aby się upewnić, pochwyciła obie dłonie moją głowę, przechyliła ją w tył nieco giestem niemal brutalnym.
— Płaczesz?
Głos jej był dziwnie zmieniony.
Ja oswobodziłem się ździwiony, podniosłem, by uciec, jak człowiek, który nie może już zapanować nad ciężkiem jakiemś zmartwieniem.
— Adieu, adieu. Pozwól mi odejść. Do widzenia, Juliano.
I szybko opuściłem pokój.
Kiedy zostałem sam, czułem teraz obrzydzenie dla siebie samego.
Była to wigilia uroczystości rodzinnej, wydawanej na cześć rekonwalescentki. Kiedy w kilka godzin później powróciłem do niej, by jak zwykle być obecnym przy jej obiedzie, zastałem ją w towarzystwie mej matki. Matka spostrzegłszy mnie zawołała zaraz:
— Zatem jutro dla nas święto, Tullio.
Juliana i ja spojrzeliśmy na siebie wzajem niespokojnie. Potem zaczęliśmy rozmawiać o dniu jutrzejszym, o godzinie, kiedy chorej wstać należy, o tysiącu drobnych szczegółów, wszystko to jednak z pewnego rodzaju wysiłkiem. Myśli obojga czem innem były zajęte. Ja życzyłem w duszy, żeby nas matka nie zostawiła samych tylko.
Powiodło mi się; matka wyszła raz jeden tylko z pokoju i powróciła niemal natychmiast. W trakcie jej nieobecności Juliana rzuciła mi szybko to pytanie:
— Co tobie było wtedy? Czy mi nie zechcesz powiedzieć?
— Nie, nie...
— Widzisz, jak mi zatruwasz jutrzejszą uciechę.
— Nie, nie... powiem ci, powiem... ale później. Nateraz zapomnij o tem, proszę cię.
— Bądź dobry!
Matka powracała z Manią i Natalką. Akcent jednak, z którym Juliana wymówiła te słów kilka, wystarczył, by mnie upewnić, że nie domyślała się nic a nic prawdy. Być może wyobrażała sobie, że ten smutek wywoływało we mnie wspomnienie przeszłości, nie dającej się wymazać, ni odpokutować; może przypuszczała, że dręczą mnie wyrzuty sumienia, że mi żal, iż jej tyle przyczyniłem cierpień, że lękam się, czy otrzymam od niej przebaczenie całkowite.
Następnego poranka raz jeszcze doznałem silnego wzruszenia. Czyniąc zadość jej życzeniu, czekałem w przyległym pokoju, kiedy posłyszałem nagle głos jej dźwięczny, przywołujący mnie:
— Chodź, Tullio!
Wszedłszy zobaczyłem ją stojącą; wydała mi się wyższą, smuklejszą, wątlejszą jeszcze. Przybrana w rodzaj tuniki obszernej i powiewnej, o długich prostych fałdach, uśmiechała się jakby niezdecydowana, ledwie zdolna utrzymać się na nogach, z odsuniętemi nieco od ciała rękoma, snać dla utrzymania równowagi, zwracając się kolejno to do matki mojej, to do mnie.
Matka moja wpatrywała się w nią z rozrzewnieniem nieopisanem, gotowa w każdej chwili ją podtrzymać. Ja takie wyciągałem ku niej ręce, jakby w obawie, by nie upadła.
— Nie, nie, proszę was — zawołała — pozwólcie mi, pozwólcie. Mocna już jestem; dojdę sama zupełnie do fotelu.
Wysunęła nogę, zrobiła jeden krok powoli. Twarz jej rozświeciła się radością dziecięcą.
— Ostrożnie, Juliano!
Postawiła jeszcze dwa czy trzy kroki; potem, przejęta nagłą trwogą obawą szaloną, że mogłaby upaść, wahała się przez chwilę w wyborze między matką a mną i wkońcu rzuciła się w moje objęcia, upadając mnie na piersi całym ciężarem, drżąca cała, jakby rozszlochana. Przeciwnie tymczasem śmiała się, cokolwiek przygnębiona tylko przestrachem; a ponieważ nie miała na sobie gorsetu, ręce moje poprzez materyę sukni poczuły ciało jej cienkie i wątłe, pierś moja czuła ją drżącą i schorzałą, nozdrza moje odetchnęły wonią jej włosów, oczy dostrzegły dobrze znane ciemne znamię na jej szyi.
— Zlękłam się — mówiła głosem urywanym, zdyszana i śmiejąca się równocześnie — zlękłam się, że mogę upaść.
I kiedy, chcąc popatrzeć na matkę moją prze chyliła nieco w tył głowę, nie opuszczając mej piersi, spostrzegłem nieco dziąseł jej bezkrwistych i białka oczu i coś kurczowego w twarzy całej. I odczułem, że trzymam w ramionach biedną, nadczułą istotę, głęboko zaniepokojoną swą chorobą o nerwach rozstrojonych, żyłach zubożonych ze krwi, może już nieuleczalnych. Równocześnie jednak przychodziło mi na myśl jej przeobrażenie owego wieczora pocałunku niespodziewanego i to dzieło miłosierdzia, miłości i odmiany, którego wyrzekałem się, raz jeszcze wydało mi się dziełem wzniosłem, niezmiernie pięknem.
— Tullio, zaprowadź mnie do fotelu — rzekła.
Podtrzymując ją ramieniem, wpół objętą, doprowadziłem ostrożnie; dopomogłem jej usiąść, ułożyłem przy oparciu poduszki puchowe i przypominam sobie, że wybierałem najwytworniejszą, by na niej oparła głowę. Potem, aby jej podsunąć poduszkę pod nogi, przyklęknąłem i spostrzegłem popielatą jej pończoszkę i pantofel, osłaniający zaledwie kawałek stopy. Jak „owego wieczora“ i dziś ścigała każdy ruch mój spojrzeniem pieszczotliwem. A ja z umysłu przedłużałem posługi. Przysunąłem mały stoliczek do herbaty, postawiłem na nim wazon kwiatów świeżych, położyłem książkę, nóż ze słoniowej kości do przecinania kartek. Bez obmyślonego naprzód planu w posługi moje kładłem pewien odcień gorliwości przesadzonej.
Głos ironiczny podjął znowu: „Bardzo zręcznie! To ci ogromnie pomoże, takie postępowanie w oczach matki... Jakżeby mogła coś podejrzewać, będąc świadkiem podobnych scen czułości? Zresztą ten odcień przesady nic nie psuje: zacna ta kobieta nie widzi zbyt daleko. Dalej tak, dalej. Wszystko idzie wybornie. Odwagi tylko!“
— O! jak tu dobrze! — zawołała Juliana z westchnieniem ulgi, przymykając na wpół powieki. — Dziękuję ci, Tullio!
W kilka minut później, kiedy matka moja wyszła i kiedy zostaliśmy sami, powtórzyła z akcentem cieplejszym jeszcze, głębokim:
— Dziękuję ci!
I podniosła ku mnie rękę, abym ją ujął w moje. Ponieważ miała rękawy szerokie, ruch ten odkrył ramię po łokieć niemal. I ręka ta biała a wierna, która ofiarowała mi miłość, wyrozumienie, pokój, ziszczenie marzeń, zapomnienie, wszystko, co jest pięknego i co jest dobrego na święcie, drżała przez sekundę w powietrzu, wyciągnięta ku mnie jakby z darem ostatnim, ofiarą najwyższą, ostateczną.
Zdaje mi się, że w godzinę śmierci, w chwili stanowczej, kiedy nadejdzie kres mych cierpień, ten gest, ten tylko jedynie, stanie mi przed oczyma; pośród wszystkich obrazów życia minionego niezliczonych — nic nie zobaczę więcej nad ten ruch wymowny.
Myślą wracając do tej chwili, nie udaje mi się dziś odtworzyć dokładnie ówczesnego stanu duszy.
Co stwierdzić mogę, to jedynie to, że w tej chwili jeszcze pojmowałem całą niezmierną ważność sytuacyi i doniosłość ogromną czynów dokonywujących się lub mających się dokonać. Miałem, czy też wydawało mi się że mam świadomość zupełną i sąd niezaćmiony. Dwa procesy psychologiczne rozwijały się równocześnie we mnie, nie mieszając się z sobą bynajmniej, dokładnie oddzielone od siebie, równoległe. W jednym z nich przeważało, złączone z litością dla biednej tej istoty, której miałem zadać cios w samo serce, uczucie gorzkie jakiegoś żalu za tem, co mi ofiarowano, a co miałem odtrącić. W drugiem przewężało, obok żądzy gwałtownej dla nie obecnej kochanki, uczucie egoistyczne, rozbiera ące chłodno okoliczności, mogące sprzyjać mej bezkarności. Ta równoległość dwu procesów duchowych nadawała życiu memu wewnętrznemu siłę jakąś niezwykłą i ruch przyspieszony.
Chwila stanowcza nadeszła. Mając wyjechać jutro, nie mogłem już zwłóczyć dłużej. Ażeby cała sprawa nie wyglądała zbyt podejrzanie i nie czyniła wrażenia skandalu, potrzeba było koniecznie, tego ranka jeszcze, przy śniadaniu zawiadomić matkę o moim wyjeździe i wynaleźć dlań pozór prawdopodobny. Trzeba było koniecznie także, przed zawiadomieniem matki, uprzedzić o całej rzeczy Julianę, aby przeszkodzić jakiejś zwłoce niepożądanej. „A jeśli Juliana wybuchnie wreszcie? Jeśli w uniesieniu boleści i oburzenia odsłoni prawdę przed matką? Jak otrzymać od niej obietnicę milczenia, ten nowy akt abnegacyi?“ Aż do ostatniej chwili rozważałem w duszy. „Czy zrozumie rzecz całą odrazu, za pierwszem słowem zaraz? A gdyby nie zrozumiała? Gdyby spytała mnie niewinnie o powód mojej podróży? Co jej odpowiem? Ale ona zrozumie. Niepodobna, aby już nie doszło do jej uszu, za pośrednictwem którejś przyjaciółki, takiej pani Talice naprzykład, że Teresa Raffo opuściła Rzym.“
Siły poczynały mnie opuszczać. Nie byłbym mógł dłużej powstrzymać wybuchu, który wzrastał z każdą minutą. Całym wysiłkiem nerwów zdecydowałem się, a ponieważ ona mówiła, pragnąłem. aby ona sama dała mi sposobność zadania ]ej ciosu.
Mówiła o tysiącu najrozmaitszych rzeczy a przedewszystkiem o przyszłości z wymową niezwykłą. To nieokreślone, coś kurczowego, które w niej zauważyłem już poprzednio, teraz wydało roi się wyraźniejszem jeszcze. Stałem wciąż po za jej fotelem; dotychczas unikałem jej spojrzeń za pomocą zręcznych manewrów po pokoju, uważając wciąż na to, by pozostawać po za fotelem, zajęty bądzto przytwierdzaniem firanek u okna, bądź układaniem książek w małej biblioteczce, bądź zbieraniem na dywanie opadłych listków z bukietu róż, co stał na stoliku. Stojąc nad nią obserwowałem przedział jej włosów, długie rzęsy wygięte, lekkie drżenie piersi i jej ręce, te piękne ręce oparte na poręczach fotelu, rozłożone jak w owym dniu i blade jak w owym dniu, w którym „nie różniły się od płótna, chyba tylko kolorytem błękitnym żyłek.“ Och! w owym dniu! Nie upłynęło od niego tydzień jeszcze. Dlaczegóż ten dzień wydawał mi się tak dalekim?
Stojąc po za nią, w tym stanie nadzwyczajnego naprężenia, powiedziałbym, niemal wciąż na czatach, wyobraziłem sobie, że instynktownie może czuje ona niebezpieczeństwo, zawisłe nad jej głową, wyobraziłem sobie, że odgaduję w niej rodzaj nieokreślonej jakiejś przykrości. Raz jeszcze serce moje ścisnęło się nieopisanym bólem.
Nakoniec rzekła mi;
— Jutro, jeśli mi będzie lepiej, wyprowadzisz mnie na taras, na świeże powietrze...
Przerwałem jej.
— „Jutro“ mnie tu nie będzie.
Drgnęła na dźwięk szczególny mego głosu Słuchałem nie słysząc:
— Wyjeżdżam...
Dodałem jeszcze, wysiłkiem gwałtownym chcąc rozwiązać sobie język zdrętwiały, jak u człowieka, co powtórnym ciosem dobić chce swoją ofiarę:
— Wyjeżdżam do Florencyi.
— Ach!
Nagle zrozumiała wszystko. Szybkim ruchem odwróciła się, wyprężyła się na poduszkach, aby mi w twarz spojrzeć i w tej pozie tragicznej ujrzałem znowu białka jej oczu, dziąsła jej bezkrwiste.
— Juliano — wybąknąłem, nie mogąc powiedzieć nic więcej, pochylony ku niej, w obawie, by nie zemdlała.
Ale spuściła powieki, poprawiła się na siedzeniu, skurczyła, zamknęła w sobie nagle, jakby przeszedł ją wielki jakiś chłód naraz. Pozostała tak kilka minut z oczyma zamkniętemi, z zaciętemi usty, nieporuszona. Tylko pulsacya arteryi mózgowej, widoczna na szyi i od czasu do czasu kurcz rąk, zwisłych bezwładnie, okazywały, że żyje.
Nie byłoż to zbrodnią? Tak, to było, pierwszą“ z moich zbrodni i bezwątpienia nie najmniejszą.
Wyjechałem w okropnych okolicznościach. Nieobecność moja trwała przeszło tydzień. Za powrotem i dni następnych sam podziwiałem bezwstyd mój cyniczny. Urzeczony byłem formalnie rodzajem czaru, który obalał we mnie wszelkie poczucie moralne i który czynił mnie zdolnym do wszelkich najcięższych niesprawiedliwości, najgorszych okrucieństw. Na ten raz jeszcze Juliana okazała siłę woli prawdziwie zdumiewającą; na ten raz jeszcze umiała milczeć. Wydała mi się zamkniętą w milczeniu, niby w nieprzeniknionej zbroi z djamentu.
Wyjechała do Badioli, razem z córkami i matką moją. Mój brat im towarzyszył. Ja zostałem w Rzymie.
Wówczas to rozpoczęła się dla mnie epoka nędzy okropnej, ponurej; samo wspomnienie jej wystarcza, by mnie upokorzyć i napełnić wstrętem. Owładnięty uczuciem, które bardziej mi każde inne porusza w człowieku błoto jego natury, przecierpiałem wszystkie męczarnie, na jakie tylko skazać może kobieta duszę słabą, namiętną i wiecznie rozbudzoną. Ogień straszliwy zazdrości zmysłowej, rozżarzony podejrzeniem, wysuszył we mnie wszystkie źródła uczciwe, podsycany całym fermentem, złożonym w niższych pokładach natury mojej zwierzęcej.
Nigdy Teressa Raffo nie wydała mi się tak godną pożądania, jak od dnia, kiedy złączyłem ją nierozerwalnie z obrazem nieszlachetnym, z brudem i kałem. Ona zaś czyniła dla siebie broń nawet z mej pogardy, by nią podsycać moją żądzę. Dzikie męki, istne męki konania, uciechy spodlone, upokorzenia hańbiące, nikczemne ustępstwa, proponowane i przyjmowane bez zarumienienia, łzy stokroć bardziej cierpkie, jak wszelkie trucizny, szaleństwa nagłe, co mnie popychały aż do granic obłędu, upadki tak gwałtowne w przepaść rozwiązłości, że przez długie dni po nich pozostawałem zbydlęcony, wszystkie nędze i wszystkie sromoty namiętności cielesnej, rozjątrzonej zazdrością, wszystko to, tak, wszystko poznałem. Stałem się obcym w własnym domu moim; obecność Juliany była już dla mnie tylko przykrością. Czasami przechodziły całe tygodnie, w których nie odezwałem się do niej ani jednem słowem; pogrążony w męczarni mej wewnętrznej, nie widziałem jej, nie słyszałem. Były chwile, w których podniósłszy na nią oczy, zdumiony bywałem jej bladością uderzającą, wyrazem jej fizyonomii, takim lub innym szczegółem jej twarzy, jak gdyby to były rzeczy nowe, niespodziewane, obce całkiem; nie mogłem żadną miarą odzyskać całej świadomości życia rzeczywistego. Wszystkie czyny obecnego jej życia były mi nieznane, nie czułem potrzeby badania ich, pytania o nie; nie doznawałem względem niej ani zajęcia, ani obawy. Niepojęta jakaś zaciętość zbroiła mnie wobec niej w pancerz nieprzenikniony. Więcej: zdarzało mi się, żem czuł do niej niejasną, niewytłamaczoną jakąś urazę. Pewnego dnia zobaczyłem ją śmiejącą się i śmiech ten podrażnił mnie; rozgniewał nieomal.
Innego dnia znowu doznałem dziwnego wzruszenia posłyszawszy, że śpiewa w oddalonym pokoju, Śpiewała aryę z „Orfeusza“: Cóż pocznę bez Eurydyki?... Był to od długiego już czasu pierwszy jej śpiew, nucony pośród kręcenia się po domu, pierwszy raz ja to słyszałem. „Czemu śpiewała? Więc była wesołą? Z jakimże stanem jej duszy stał w związku ten wylew niezwykły?“ Jakiś niepokój niewytłomaczony owładnął mną. Nie zastanawiając się, podszedłem do niej, wołając ją po imieniu.
Kiedy zobaczyła mnie wchodzącego do pokoju, była zdumiona i przez chwilę stała osłupiała, widocznie była zadziwioną.
— Śpiewasz? — powiedziałem, byle coś powiedzieć, zakłopotany, zdziwiony sam dziwacznością tego, co robiłem.
Ona uśmiechnęła się tym swoim nieokreślonym uśmiechem, nie wiedząc, co odpowiedzieć, nie wiedząc, jakie stanowisko zająć względem mnie. I zdawało mi się, że czytam w jej oczach ciekawość, pełną troski, której wyraz przelotny zauważyłem już niejednokrotnie: ciekawość współczującą, z jaką patrzy się na osobę podejrzewaną o obłęd, na maniaka. W rzeczy samej w tej chwili zobaczyłem obraz mój odbity w zwierciadle, naprzeciwko mnie wiszącego i uderzyła mnie ta twarz wychudła, te oczy zapadłe i podkrążone sinawemi kręgi, te usta nabrzękłe, ta cera zgorączkowana, która nie opuszczała mnie od miesiąca.
— Ubierasz się, by wyjść? — spytałem zakłopotany, zawstydzony niemal, nie znajdując na razie żadnego innego pytania, pragnąc tylko uniknąć milczenia.
— Tak.
Było to rankiem, w listopadzie. Stała właśnie przy stoliku, przybranym koronkami, na którym błyszczały niezliczone drobnostki, służące dziś do uwydatnienia piękności kobiecej. Miała na sobie kostium z wigoniu ciemnej barwy i trzymała jeszcze w ręku grzebień z jasnego szyldkretu, w srebrnej oprawie, ubiór, prosty niezmiernie krojem, uwydatniał postać jej smukłą a elegancką. Wielki bukiet chryzantemów białych, stojący na stoliku dosięgał jej do ramienia niemal. Słońce ostatnich dni lata św. Marcińskiego, wpadało przez okno a w tem świetle unosiła się woń „chypru“ i innego jakiegoś jeszcze perfumu, którego nie mogłem rozpoznać.
— Jakiegoż to perfumu teraz używasz? — spytałem.
Odpowiedziała.
— Grab apple.
Dodałem:
— Podoba mi się bardzo.
Wzięła ze stolika flakon i podała mi go. Oddychałem długo tym zapachem, byle tylko zająć się czemśkolwiek, byle zyskać na czasie do przygotowania nowego jakiegobądź frazesu. Nie udawało mi się otrząsnąć z pomieszania i nabrać zwykłe; pewności siebie. Czułem, że wszelka zażyłość poprzednia między nami jest skończona. Wydała mi się „jakąś inną kobietą.“ A jednak ta arya z „Orfeusza“ brzmiała mi wciąż jeszcze w uchu, wciąż niepokoiła jeszcze:

„Cóż pocznę bez Eurydyki?...“

W tem świetle ciepłem i złotawem, w tej woni tak rozkosznej, wśród przedmiotów, noszących na sobie piętno wdzięku kobiecego, echo tej starej nuty zdało się nabierać jakiejś pulsacyi życia tajemnego.

— Jakaż ładna ta aryjka, którą śpiewałaś przed chwilą — ozwałem się, idąc za popędem, który mi poddał niepokój.
— O tak, bardzo ładna! — zawołała.
Cisnęło mi się na usta pytanie: „Dlaczego ją śpiewałaś?“ Ale pohamowałem się i począłem w sobie samym szukać przyczyn tej ciekawości, co mnie dręczyła.
Nastała chwila milczenia. Ona paznokciem posuwała po zębach grzebienia, które wydawały zgrzyt stłumiony. Ten zgrzyt jest okolicznością, którą zapamiętałem nadzwyczaj dokładnie.
— Ubierałaś się do wyjścia. Nie przerywajże, proszę cię, — rzekłem.
— Mam już tylko włożyć okrycie i kapelusz. Która godzina?
— Trzy kwadranse na jedenastą.
— Jakto! już tak późno?
Wzięła kapelusz i woalkę i usiadła przed lustrem. Przypatrywałem jej się. Inne znów pytanie wydzierało mi się na usta: „Dokąd idziesz?“ Jakkolwiek jednak mogło się ono wydać zupełnie naturalnem, powstrzymałem je wszakże jeszcze i dalej przypatrywałem się Julianie uważnie.
Wydała mi się teraz, czem była w rzeczywistości: kobietą młodą, niezmiernie elegancką, o twarzy łagodnej i szlachetnej, pełną wytworności fizycznej wyrafinowanej, promieniejącą wyrazem siły moralnej, krótko mówiąc, kobietą zachwycającą, mającą wszystkie dane na to, by być kochanką równie pożądaną dla ciała jak dla umysłu. „A gdyby rzeczywiście była czyją kochanką“ — pomyślałem wówczas. Bez wątpienia niepodobieństwem jest, aby niejeden z młodzieży nie starał się o jej względy, wielu ich krąży dokoła niej niezawodnie: zbyt głośnem jest, że ją tak zaniedbuję, zbyt głośnemi moje szaleństwa. A jeśliby uległa, lub jeśli niewiele brak już do tego, by uległa tym podszeptom? Jeśli nakoniec uznała, że niepotrzebnem jest i niesłusznem poświęcać dłużej swą młodość? Jeśli nakoniec znudziła jej się ta abnegacya? Jeśli zapoznała się gdzie z jakimś człowiekiem, wyższym odemnie intelektualnie, uwodzicielem zręcznym a głębokim, który ją natchnął ponownie ciekawością, który ją skłonił do zapomnienia o niewiernym? A jeśli utraciłem już jej serce, które zbyt często deptałem bez miłosierdzia i bez wyrzutów sumienia. Trwoga nagła mnie ogarnęła a serce ścisnęło mi się tak mocno, że pomyślałem: „Niema sposobu, wyznam moje podejrzenie Julianie. Spojrzę jej prosto w o czy, pytając: — Czy zostałaś mi jeszcze „wierną?“ — I będę wiedział prawdę. Ona nie jest zdolną do kłamstwa.“
„Niezdolną do kłamstwa?“ Ach, ach, ach! Kobieta!... Co ty wiesz o tem? Kobieta zdolną jest do wszystkiego. Nie zapominaj o tem nigdy. Czasami płaszcz wielkiego bohaterstwa służy tylko do pokrycia jakiegoś pół tuzina kochanków. Poświęcenie! Abnegacya! To są pozory, wielkie słowa. Kto może kiedy dowiedzieć się prawdy? Przysięgnij, jeśli się odważysz, że żona twoja jest ci wierną; a mówię tu nie o jej wierności obecnej, ale o tej epoce, która poprzedziła chorobę. Przysięgnij zatem z zupełną pewnością, jeśli się tylko ośmielisz.“ I głos zjadliwy (ach, Tereso Raffo, jak twoja trucizna jest skuteczną!) ten głos podstępny wprawił mnie w drżenie.
— Nie niecierpliw się Tullio — ozwała się Juliana nieomal nieśmiało. — Czy nie zechciałbyś mi wpiąć tej szpilki w woalkę?
Trzymała ręce w górę podniesione i wygięte ku głowie z końcami woalki, którą białe jej ręce daremnie starały się spiąć. Poza jej pełną była gracyi. Białe palce nasunęły mi myśl: „Jakże to dawno nie uścisnęliśmy sobie wzajem dłoni? Och! te serdeczne i gorące uściśnienia, któremi niegdyś darzyła mnie jej ręka, jakby na dowód, że nie chowa do mnie żalu, że się nie czuje obrażoną! Dziś może ta ręka nie jest już czystą.“ I zapinając jej woalkę, doznałem nagłej odrazy myśląc o możliwości skalania.
Podniosła się i dopomogłem jej jeszcze do włożenia płaszczyka. Dwa czy trzy razy spojrzenia nasze spotkały się z sobą ukradkiem i ponownie zobaczyłem w jej źrenicach rodzaj niespokojnej ciekawości. Może zadawała sobie sama pytanie: „Poco on tu przyszedł? Poco tu siedzi? Co znaczy to jego pomieszanie? Czego on chce odemnie? Co ma się stać mogło?“
— Pozwól chwileczkę — powiedziała.
I wyszła z pokoju.
Słyszałem, że woła miss Edytę, nauczycielkę dzieci.
Kiedy zostałem sam, moje oczy mimowolnie zwróciły się ku biureczku, zasypanemu listami, biletami, książkami. Przybliżyłem się i oczy moje przez chwilę przebiegały te papiery, jak gdyby starały się odkryć... „co? dowód jakiś może?“ Odegnałem tę pokusę nizką a głupią. Patrzałem na książkę, oprawną w jakąś materyę starożytną, w której kartki włożony był sztylecik. Nie ukończyła jej widocznie czytać jeszcze, przecięła zaledwie do połowy kartki. Była to powieść świeża zupełnie Piotra Arborio „Tajemnica“. Przeczytałem na kartce tytułowej dedykacyę własnoręczną autora:

„Pani to,
Juliano Hermil, Turris Eburnea,
ofiaruję ten hołd niegodny,
F. Arborio

w dniu Wszystkich Świętych 85.“
Juliana znała zatem powieściopisarza? Jakiem było usposobienie jej względem niego. I przywoływałem na pamięć twarz delikatną i pociągającą literata, taką, jaką mi się przedstawiła, kiedy go widziałem kilkakrotnie na zebraniach publicznych. Rzecz pewna, że posiadał to wszystko, co mogło się podobać Julianie. Wedle obiegających pogłosek, miał on mieć szczęście do kobiet. Powieści jego, pełne skomplikowanej psychologii, czasami nadzwyczaj subtelne, często fałszywe w założeniu, zamącały spokój dusz sentymentalnych, zapalały wyobraźnie niespokojne, uczyły z najwyszukańszą elegancyą pogardy do życia powszedniego. „Agonia,“ „Prawdziwe katoliczka,“ „Angelika Doni“, „Jerzy Aliora,“ „Tajemnica“ kreśliły obrazy życia nadzwyczajnego, pełnego siły, jak gdyby życie było wielką pożogą niezliczonych postaci płomiennych. Każda z tych postaci staczała walki w imię swego urojenia, w wielkim jakimś pojedynku przeciw rzeczywistości.
Niepowszedni ten artysta, który w swych książkach przedstawiał się, że tak powiem, jak jakiś ekstrakt ulotniony ducha arcy-czystego, wszakże i na mnie samym wywierał pewien urok? Czyż nie mówiłem o jego „Jerzym Aliora“ że to książka „braterska?“ Czyliż nie dopatrywałem się w niektórych jego kreacyach literackich dziwnego podobieństwa z własną moją istotą wewnętrzną?“ „A jeśli też właśnie to powinowactwo osobliwe, istniejące między nami obydwoma: ułatwiało mu dzieło uwiedzenia, już może rozpoczęte? A jeśli i Juliana dała posłuch jego słowom dlatego, że dopatrzyła się w nim niektórych tych właściwości, które niegdyś we mnie ją zachwycały i wywoływały jej uwielbienie?“ myślałem z nowym przestrachem.
Powróciła do pokoju. Widząc u mnie w ręku tę książkę, rzekła mi z uśmiechem zakłopotania, zarumieniwszy się nieco:
— Coto oglądasz?
— Więc ty znasz tego Filipa Arborio? — spytałem ją bezzwłocznie, ale bez najmniejszej zmiany głosu, tonem najspokojniejszym, najnaturalniejszym, jaki przybrać mogłem.
— Tak — odpowiedziała z całą otwartością. — Przedstawiono mi go u Monterisich. Był tu nawet kilkakrotnie; ale przypadek zdarzył, że się z nim nie spotkałeś.
Jedno pytanie cisnęło mi się na usta. „Dlaczego jednak nigdy nikt mi o nim nie mówił?“ Ale powstrzymałem się. Jakże mogłaby mówić mi o nim, skoro zachowaniem mojem zerwałem od dłuższego już czasu wszelką wymianę przyjacielską nowin i zwierzeń?
— Jest on daleko prostszy w życiu niż w swych dziełach — mówiła dalej tonem swobodnym, naciągając z całą powolnością rękawiczki. — Czytałeś jego „Tajemnicę?“
— Tak, czytałem.
— A czy podobała ci się?
Bez zastanowienia, czając tylko potrzebę instynktową stwierdzenia mej wyższości w oczach Juliany, odpowiedziałem:
— Nie, to rzecz mierna.
Nakoniec rzekła:
— Teraz już idę.
I zwróciła się ku drzwiom. Szedłem za nią aż do przedpokoju, krocząc smugą woni wielce subtelnej, którą pozostawiała po za sobą. Przechodząc obok służącego powiedziała mi tylko:
— Do widzenia.
I elastycznym krokiem przeszła próg.
Powróciłem do mego pokoju, otwarłem okno, wysunąłem głowę, aby ją ścigać wzrokiem na ulicy.
Szła tym samym krok em szybkim po trotoarze wystawionym na słońce, wyprostowana, nie odwracając ani razu głowy na jedną lub drugą stronę. Przedzimowe promienie słońca złociło delikatnie kryształ nieba; ciepło spokojne łagodziło powietrze i przywodziło na pamięć woń fijołków nieobecnych. Niezmierny smutek zaciążył nademną, przytłaczał formalnie do krawędzi okna, o które tyłem oparty stałem, i stawał się nie do zniesienia.
Rzadko w mojem życiu cierpiałem tak jak pod wpływem tego podejrzenia, które naraz obalało całą wiarę moją w Julianę, wiarę tyloletnią. Rzadko utrata złudzenia wywołała w mej duszy podobną męczarnię. Ale cóż znowu? czyliż to prawda, że złudzenie zniknęło i że złe było bez ratunku? Nie mogłem, nie chciałem wyperswadować sobie tego. To wielkie złudzenie było towarzyszką całego mego życia błędów; odpowiadało ono nietylko wymogom mego egoizmu, ale także moim marzeniom estetycznym o dostojeństwie moralnem. „Ponieważ wielkość moralna jest rezultatem siły cierpień, nad któremi odnosi się zwycięztwo, trzeba było, aby módz wykazać swe bohaterstwo, przecierpieć wszystko to, co cierpiała z mojej przyczyny*. Ten aksyomat, którym często uspakajałem swoje wyrzuty sumienia, zakorzenił się głęboko w moim umyśle i wytworzył z najlepszej części mojego ja — widmo idealne, któremu poświęciłem rodzaj religijnej czci platonicznej.
Rozpustnik, pełen błędów, znużony użyciem z upodobaniem uznawałem w promieniu mego istnienia, duszę bogatą w surowe zasady, prawą i silną, duszę, do której zepsucie niema dostępu — i lubowałem się tą myślą, że dla takiej duszy jestem przedmiotem miłości, miłość wiecznej. Wszystkie moje ułomności, cała nędza moja moralna, cała słabość, znajdowały podporę w tem złudzeniu. Wierzyłem, że dla mnie stało się możliwem urzeczywistnienie marzenia wszystkich mężczyzn, żyjących życiem intelektualnem: być stale niewiernym jednej wiernej kobiecie.
„Czegóż ty szukasz? Wszystkich upojeń życia? Dobrze! Idź, biegaj, upajaj się. W domu twoim, podobna do przysłoniętego obrazu w sanktuaryum świątyni, w milczeniu pamięta o tobie taka istota i czeka na ciebie. Lampa, do której nie dolewasz już ani jednej kropli oliwy, płonie zawsze i nie zagasa“. Nie takiemże jest marzenie wszystkich mężczyzn intelektualnych?
A dalej: „Bez względu na to, o której godzinie, bez względu na to, po jakiej burzliwej przygodzie — ty ją zawsze zastaniesz za powrotem. Oczekiwała twego powrotu z ufnością, ale nie będzie ci opowiadać o tem oczekiwaniu. Złożysz głowę na jej kolanach — a ona końcem palców pieszcząc twoje skronie, zamagnetyzuje twoją boleść“.
Przeczuwałem, że kiedyś ja tak powrócę; skończę na tem, że powrócę po jednej z tych katastrof serdecznych, które przetwarzają mężczyznę. Każda rozpacz moja złagodzoną była tem tajemnem przeświadczeniem, że nie może zabraknąć mi nigdy tej cichej przystani, i w głębinę mego spodlenia trochę światła wpływało ku mnie od tej kobiety, która przez miłość dla mnie i przy pomocy mego dzieła wzniosła się na szczyty wielkości, najdoskonalej urzeczywistniając formę mego ideału.
Miałoż jedno podejrzenie wystarczyć do zniweczenia tego wszystkiego w jednej chwili? Przechodziłem w myśli od początku do końca całą tę scenę, jaka miała miejsce między mną a Julianą, od chwili, w której wszedłem do jej pokoju, aż do chwili, kiedy ona zeń wyszła. I daremnie przypisywałem główną część mego niepokoju wewnętrznego stanowi zdenerwowania przejściowego; nie mogłem pozbyć się szczególniejszego wrażenia, dającego się ściśle określić temi słowy: „Wydała mi się całkiem inną kobietą“. To pewna, że było w niej coś nowego zupełnie — ale co? Dedykacya Filipa Arborio miała raczej chyba znaczenie uspakajające. Czyż nie stwierdzała właśnie, że Turris Eburnea była niezdobytą? Ta kwalifikacya chwalebna poddaną została autorowi, bądź tu po prostu przez opinię nieskalaności, która otaczała nazwisko Juliany Hermil, bądź wreszcie przez niepowodzenie, jakiego doznał szturm przypuszczony i może przez odstąpienie od oblężenia rozpoczętego. Wynikało ztąd zatem, że „Wieża z kości słoniowej“ pozostała dotąd bez skazy.
Rozumując tak, by uspokoić gryzące podejrzenia, doznawałem jednak bezprzestannie w głębi serca niejasnej trwogi, jak gdybym obawiał się nagłej jakiejś ironicznej uwagi. „Wiesz przecież, że Juliana ma ciało niezwykłej białości. Jest blada, jak jej koszula, literalnie. Owa nazwa pobożna mogłaby więc bardzo dobrze ukrywać myśl arcyświecką“.. Ale to słowo „niegodny?“ Och, och! ileż tu subtelności!
Wybuch niecierpliwości i gniewu przerwał te rozmyślania upokarzające i bezowocne. Odsunąłem się od okna wzruszając ramionami, przeszedłem dwa czy trzy razy po pokoju, otwarłem jakąś książkę machinalnie, odsunąłem ją znowu. Ale niepokój mój nie zmniejszał się. „Koniec końcem myślałem, zatrzymując się, jakby dla stawienia czoła niewidzialnemu przeciwnikowi, do czego to wszystko mnie prowadzi? Albo ona już upadła i strata jest niepowetowaną; albo jest w niebezpieczeństwie i w moim stosunku obecnym nie mogę interweniować, by ją ocalić; albo też jest czystą i dostatecznie silną, by nią nadal pozostać — a w takim razie nic nie zostało zmienionem. W każdym razie mnie nie pozostawało nic do działania. To, co istnieje, istnieje; co ma się stać, stanie. Ten napad żalu minie. Trzeba czekać. Jakież ładne były te chryzantemy białe na toalecie Juliany przed chwilą! Pójdę kupić takich samych stos cały. Schadzka z Teresą jest dziś naznaczona na drugą. Mam jeszcze Łez mała trzy godziny czasu przed sobą. Czyż nie powiedziała mi za ostatnim razem, że chciałaby zastać ogień na kominku? Będzie to pierwszy ogień zimowy w dzień tak ciepły. Przyszedł na nią, jak mi się zdaje, tydzień dobroci. Byleż trwał tylko! Ale przy pierwszej sposobności bądź co bądź przyjdzie mi wyzwać Eugeniusza Egano“.
Myśli moje poszły teraz w innym kierunku, z przerwami nagłemi, z nieprzewidzianemi zboczeniami. Pośród obrazów nawet blizkich rozkoszy, przebiegał, niby błyskawica, inny obraz skalany, ten, któregom się obawiał, ten, przed którym chciałem uciec jak najdalej. Niektóre kartki śmiałe i płomienne „Prawdziwej katoliczki“ przyszły mi na pamięć teraz.
Jedna z tych namiętności wywoływała pojawienie się drugiej i doznając cierpień niewątpliwych, mieszałem z sobą jednak pojęcie dwu tych kobiet, łącząc je w tymże samym kale, Filipa Arborio i Eugeniusza Egano obejmując jedną nienawiścią.
Napad ten przeszedł, pozostawiając mi w duszy rodzaj nieokreślonej wzgardy, połączonej z urazą do „siostry“. Oddaliłem się od niej więcej jeszcze, stawałem się coraz to bardziej względem niej szorstkim, coraz to więcej ją zaniedbując, coraz więcej zamykając się w sobie. Smutna namiętność moja do Teresy Raffo stała się wyłączniejszą teraz, zajmowała bezpodzielnie wszystkie władze ducha, nie dając mi ani na chwilę spokoju. Byłem prawdziwym potępieńcem, człowiekiem, którego ogarnął szał jakiś szatański, którego toczyła choroba iście niedocieczona, nieznana a straszliwa. Umysł mój z okresu tej zimy zachował zaledwie luźne jakieś tylko, niejasne wspomnienia, przerywane dziwną ciemnością.
Tej zimy nie spotykałem u siebie nigdy Filipa Arborio; czasami tylko widywałem go tu i owdzie w miejscach publicznych. Jednego wieczora jednak znalazłem się z nim razem w sali fechtunku i zrobiliśmy z sobą znajomość; przedstawił nas wzajem sobie fechtmistrz i zamieniliśmy słów kilka. Światło gazu, trzask podłogi, szczęk pałaszy, pozy niezgrabne lub eleganckie szermierzy, szybkie naprężanie się wszystkich tych nóg łukowatych, wyziew gorący i cierpki wszystkich tych ciał, okrzyki gardłowe, oddech ciężki, wybuchy śmiechu — są to wszystkie dane, jakich mi dostarcza pamięć, dla odtworzenia z całą jasnością tej sceny szczególniejszej, która się rozgrywała dokoła nas wtedy, gdy staliśmy oko w oko z sobą i gdy fechtmistrz wymawiał nasze nazwiska, Widzę jeszcze ruch, którym Filip Arborio, podnosząc maskę, odsłonił twarz zaczerwienioną, całą zlaną potem. Z maską w jednej ręce, z floretem w drugiej, skłonił się. Zdyszany był ze zmęczenia i cokolwiek wzburzony, jak człowiek, nienawykły do ćwiczeń muszkułów. Instynktownie pomyślałem, że nie musiał być zbyt niebezpiecznym na terenie walki. Przybrałem również nieco wyniosłe zachowanie; z umysłu ani słowem nie zrobiłem aluzyi do jego stawy lub mego uwielbienia dla jego talentu; zachowałem się tak, jakbym się zachował wobec pierwszego lepszego nieznajomego.
— A więc to jutro? — zapytał fechtmistrz z uśmiechem.
— Tak, jutro o dziesiątej.
— Pan się bije? — ozwał się Arborio z ciekawością widoczną.
— Tak.
Zawahał się przez chwilę, potem dodał:
— Z kim, jeśli nie będzie niedyskrcyą to pytanie?...
— Z Eugeniuszem Egano.
Spostrzegłem, że miałby ochotę dowiedzieć się czegoś więcej, ale że go powstrzymuje chłód mego obejścia i moja nieuwaga pozorna.
— Mistrzu — wymówiłem — atak pięciominutowy.
I odwróciłem się, dążąc do szatni. We drzwiach zatrzymałem się, rzuciwszy po za siebie spojrzenie i spostrzegłem, że Arborio rozpoczął napowrót fechtunek. Jeden rzut oka wystarczył do zrozumienia, że na tem polu należał do bardzo miernych.
Kiedy w obecności wszystkich zgromadzonych rozpocząłem atak z fechtmistrzem, szczególniejsze ogarnęło mnie podniecenie i zdwoiło jeszcze moją energię. Czułem utkwiony we mnie wzrok Arboria.
Później nieco spotkałem go raz jeszcze w szatni. Sala, zbyt nizka, pełną już była dymu i wyziewów ludzkich, cierpkich i mdlących. Wszyscy, co się tam znajdowali, nadzy, w białych peniuarach, nacierali sobie piersi, ręce i ramiona powolnie, paląc, żartując głośno, puszczając wodze swej zwierzęcości skandalicznemi rozmowami. Plusk spadającej wody tuszu mieszał się z śmiechami rozgłośnemi. Dwa czy trzy razy z nieopisanym wstrętem, z tem wstrząsnieniem, jakieby mi sprawiło potrącenie fizyczne, dostrzegłem wątłe ciało Arboria, którego oczy moje szukały mimowolnie. I ponownie obraz ohydny stanął mi przed oczyma.
Od owego dnia nie miałem już sposobności spotkania się z nim. Przestałem się nim zajmować i skutkiem tego nie spostrzegłem nic podejrzanego w postępowaniu Juliany. Po za kółkiem coraz to ciaśniejszem, w którem się obracałem, nie istniało dla mnie nic jaśniejszego, nic, coby mnie zdołało dotknąć, nic zrozumiałego. Wszystkie wrażenia zewnętrzne ześlizgiwały się po mnie, jak krople wody na rozgrzanem do czerwoności żelazie odskakują odeń, wyparowując.
Wypadki biegły naprzód szybkim krokiem. Pod koniec lutego, po ostatnim dowodzie podłości, między Teresą Raffo a mną nastąpiło zerwanie stanowcze. Wyjechałem do Wenecji, sam jeden.
Pozostałem tam miesiąc blisko, w stanie niepojętego rozstroju, w pewnego rodzaju odrętwieniu, które wzmagały jeszcze mgły i cisza lagunów.
Nie pozostało mi nic, prócz uczucia własnego mego opuszczenia pośród widm całej przeszłości. Przez całe długie godziny nie doznawałem innego wrażenia, prócz gniotącego bezustannie ciężaru życia i prócz lekkiej pulsacyi arteryj w mózgu. Przez długie godziny doznawałem tego dziwnego oszołomienia, które wywiera na ducha i zmysły szmer nieprzerwany i monotonny czegoś niewyraźnego, nieokreślonego. Deszcze mrzyły wciąż, na wodach kanałów mgły przybierały złowrogie jakieś kształty, pełzając niby widma krokiem powolnym i uroczystym. Czasami w gondoli, jakby w trumnie, znajdowałem chwilę złudnego odpoczynku, śmierci. Kiedy przewoźnik pytał mnie, gdzie mnie ma zawieźć, odpowiadałem zawsze niemal nieokreślonym gestem i pojmowałem w głębi duszy szczerość rozpaczną tych słów: „Mniejsza o to gdzie, byle tylko daleko gdzieś, po za krańce świata“.
Powróciłem do Rzymu w ostatnich dniach marca. Nabrałem nowej świadomości życia rzeczywistego, jak po długiem zaćmieniu tej świadomości. Czasami nagle ogarniało mnie onieśmielenie dziwne, niepokój, trwoga nieuzasadniona i czułem się słabym, jak dziecko. Rozglądałem się dokoła z uwagą niezwykłą, pragnąc pochwycić znaczenie otaczających mnie rzeczy, odnaleźć właściwy ich stosunek, zdać sobie sprawę z tego, co się zmieniło, z tego, co zniknęło. I w miarę, jak powracałem zwolna w istnienie wspólne ogółu, powracała i równowaga do mego umysłu, budziła się nadzieja, poczynałem zajmować się przyszłością.
Zauważyłem wielki ubytek sił u Juliany, spostrzegłem, że zdrowie jej nie dopisuje; smutniejszą była teraz, niż kiedykolwiek. Rozmawialiśmy z sobą mało, a i to nie patrząc sobie przytem nigdy w oczy, nie próbując otworzyć przed sobą wzajem serc. Szukaliśmy teraz oboje towarzystwa naszych córek; w swej nieświadomości szczęśliwej, Mania i Natalka zapełniały nam długie chwile milczenia swoim szczebiotem.
Pewnego dnia Mania spytała:
— Mamo, czy tego roku pojedziemy na Wielkanoc do Badioli?
Nie czekając na odpowiedź matki, odrzekłem jej bez wahania:
— Tak, pojedziemy.
Wtedy Marya poczęła skakać po pokoju na znak radości, pociągnąwszy za sobą siostrę. Spojrzałem na Julianę.
— Czy zadowolona jesteś z tego, że tam jedziemy? — spytałem nieśmiało, niemal pokornie.
Skinęła głową na znak zgody.
— Widzę, że nie jesteś zdrową — dodałem — a i ja również nie czuję się dobrze zupełnie. Może wieś... wiosna...
Wpół leżąc wyciągnęła się w fotelu, którego poręcze podtrzymywały białe jej ręce i poza ta przypomniała mi inną: z czasów rekonwalescencyi, w ten ranek, kiedy wstała po raz pierwszy z łóżka i kiedym chorą zawiadomił o moim odjeździe.
Wyjazd został postanowiony. Porobiliśmy przygotowania. Nadzieja świetna poczęła zstępować do głębin mej duszy, ale nie śmiałem jeszcze zajrzeć jej odważnie w oczy.




II.

Oto, jakiem jest pierwsze moje wspomnienie.
RozpoczYnając to opowiadanie temi słowY, miałem na myśli: „Oto z pomiędzy moich wspomnień pierwsze, odnoszące się do owej rzeczy straszliwej“.
Było to zatem w kwietnia. Od dni kilku byliśmy juŻ w Badioli.
— o! drogie moje dzieci — powiedziała matka moja z swą wielką serdecznością bezceremonialną — jakże wy też wyglądacie! Oh!... ten Rzym, ten Rzym! Żebyście przyszli do siebie, trzeba wam pozostać na wsi, przy mnie, na długo, na długo!
— Tak — odpowiedziała Juliana z uśmiechem — tak, mateczko, pozostaniemy tu, póki zechcesz tylko.
Ten uśmiech pojawiał się odtąd często na ustach JUliany, ilekroć matka moja była obecną. A chociaż oczy jej zachowywały nieodmiennie wyraz smutku, uśmiech ten był tak słodki, tak głęboko dobry, że mnie samego w błąd wprowadzał. W takich chwilach ośmielałem się wprost spoglądać w oczy mej nadziei, W pierwszych dniach matka moja nie mogła ani na chwilę rozstać się z drogiemi sobie gośćmi; powiedziałbyś, że pragnie nasycić je swemi pieszczotami. Widziałem ją kilkakrotnie, jak przejęta nieokreślonem wzruszeniem, błogosławioną swą dłonią gładziła włosy Juliany. Raz posłyszałem, jak ją rozpytywała:
— Więc on zawsze jest jednako dobry dla ciebie?
— O, tak, biedny Tullio! — mówił głos drugi.
— A zatem to nieprawda...
— Co?
— Powiadano mi, że...
— I cóż to ci powiadano, mateczko?
— Nic, nic... Sądziłam, że Tullio sprawił ci jaką przykrość.
Rozmawiały we framudze okna, po za osłoną poruszających się firanek; na dworze u okna cichym jękiem poruszały się wiązy, wstrząsane wiatrem.
Postąpiłem naprzód zanim spostrzegły moją obecność i uniósłszy portyerę ukazałem im się.
— A! Tullio! — zawołała moja matka.
I spojrzały na siebie wzajem, nieco zmieszane.
— Mówiłyśmy o tobie — podjęła matka.
— O mnie? Czy co złego? — spytałem wesoło.
— Nie, dobre tylko — odpowiedziała Jaliana szybko.
Zauważyłem w jej głosie intencyę upewnienia mnie.
Słońce kwietniowe zachodziło, rzucając blask na poręcz okna, oświecało siwe włosy mej matki i kładło słabe odbłyski światła na skronie Juliany. Firanki niezmiernej białości falowały, odbijając się w szybach połyskujących tysiącem załamań. Wielkie wiązy tarasu, okryte świeżemi, listkami, wydawały szmer to silny, to znowu lekki, do którego dostrajały się cienie mniej lub więcej ruchome, chwiejne. Z samychże murów domu, obrzeżonego tysiącami pęków fijołków, wydzielała się woń wiosenna, niby niewidzialny dym kadzideł.
— Jaki ten zapach jest przenikliwy! — szepnęła Juliana, przesuwając dłonią po brwiach, przymknąwszy nawpół powieki. — Dostaje się zawrotu głowy formalnie.
Stałem między nią a matką, cokolwiek w tyle. Zdjęła mnie ochota pochylić się ku oknu, otoczywszy jedną i drugą memi ramionami. W ten akt prostej poufałości pragnąłem włożyć całe uczucie serdeczne, którem wzbierało mi serce, pragnąłem dać poznać Julianie tysiące rzeczy, nie dających się wypowiedzieć i jednym tym gestem odzyskać ją napowrót, zdobyć ją sobie całkowicie. Ale powstrzymywała mnie od tego jeszcze pewna nieśmiałość, dziecinna nieomal.
— Patrz, Juliano — ozwała się moja matka, wskazując punkt jakiś na wzgórza — patrz, to twoja ukochana willa Bzów. Czy ją rozróżniasz?
— Tak, tak.
I przysłaniając dłonią rozwartą oczy od słońca, usiłowała dopatrzeć wskazywanego punktu. Ja, co ją obserwowałem, dostrzegłem lekkiego drżenia dolnej wargi.
— Czy widzisz cyprys? — spytałem z zamiarem zwiększenia jeszcze jej niepokoju tem pytaniem wspomnień pełnem.
I widziałem go, ja, w wyobraźni, ten cyprys sędziwy, którego stopy okrążał krzew różany a wierzchołek dawał przytułek gniazdku słowików.
— Tak, tak, rozróżniam go... ale z trudem.
Willa Bzów bielała w połowie odsłonięta, bardzo daleko, na horyzoncie. Łańcuch wzgórz roztaczał przed nami swą linię konturów szlachetnych i spokojnych, gdzie gaje oliwne rysowały się nadzwyczajną lekkością rysunku, podobne do mgły zielonawej, nagromadzonej w nieruchome kształty. Drzewa, okryte kwiatem, istne bukiety białe i bukiety różowe, przerywały mgieł tych jednostajność. Niebo zdawało się blednąć z każdą minutą, jak gdyby w ciekłej jego atmosferze rozlał się i wciąż rozpuszczał strumień mleka.
— Pojedziemy do willi Bzów po Wielkanocy, kiedy tam wszystko rozkwitnie — rzekłem, starając się wywołać napowrót w tej duszy owo marzenie, które wydarłem był z niej brutalnie.
I ośmieliłem się otoczyć ramionami Julianę i matkę, pochyliwszy się ku oknu i wsunąwszy głowę między obie ich głowy, w ten sposób, że włosy jednej i drugiej muskały mnie po twarzy. Wiosna, czystość powietrza, szlachetność krajobrazu, ta przemiana spokojna wszelkiego stworzenia pod wpływem macierzyńskim pory roku i to niebo, to niebo uroczej bladości, coraz to piękniejsze w miarę, jak bladło coraz więcej, wszystko tu budziło we mnie uczucie życia tak nowego, że myślałem z dreszczem wewnętrznym: „Czyż to podobna? Czy to podobna? Po tem wszystkiem, co zaszło, po tem wszystkiem, co wycierpiałem, po tylu winach, ja mogę jeszcze znaleźć urok jakiś w życiu? Mogę jeszcze mieć nadzieję, mogę mieć przeczucie szczęścia? Zkąd mi przychodzi to błogosławieństwo?“ Zdawało mi się, że całej istocie mojej ubyło ciężaru, że się rozwija, rozszerza gdzieś po za granicę swego istnienia, z tą wibracyą subtelną, szybką i nie przerwaną. Nic nie może dać pojęcia o tem czem stawało się we mnie ledwie dostrzeżone wrażenie włoska, co musnął mi twarz zlekka.
Pozostaliśmy przez kilka minut w tej pozie, w milczeniu. Gałęzie wiązów odzywały się cichym jękiem. Drżenie nieskończone milionów kwiatów żółtych i fioletowych, które kładły się gęstym dywanem pod murami domu u okna, za chwycało wzrok mój. Woń ciężka i ciepła unosiła się w słońcu w rytmie oddechu.
Nagle Juliana wyprostowała się szybko, cofnęła blednąc, z niepokojem w oczach, ze skrzywionemi kurczowo ustami, jakby pod wpływem mdłości, mówiąc:
— Ten zapach jest okropny! Dostaje się od niego formalnie zawrotu głowy. A na ciebie on tak nie oddziaływa, mateczko?
I odwróciła się by wyjść, zrobiła kilka kroków niepewnych i chwiejnych i spiesznie opuściła pokój. Matka poszła za nią.
Patrzałem na nie, jak się oddalały długim szeregiem drzwi, pod wpływem wciąż jeszcze wrażeń poprzednich, pogrążony w zadumie.




III.

Wiara w przyszłość wzrastała we mnie z dniem każdym, zdawało się, żem zapomniał o wszystkiem. Dusza moja nadmiernie znużona, nie przypominała sobie nawet, że cierpiała. W niektórych chwilach zupełnego zaniedbania wszystko rozpraszało się, tonęło we mgle, stapiało, gubiło się, stawało nie do poznania. Potem po tych dziwnych chwilach rozkładu wewnętrznego, zdawało mi się, że nowy jakiś pierwiastek życia wstępuje we mnie, że nowa siła mnie przenika.
Tłum wrażeń mimowolnych, pierwotnych, bezświadomych, instynktownych niemal, stanowił istnienie moje rzeczywiste. Między zewnętrznem a wewnętrznem życiem nawiązywała się nić drobnych działań i reakcyj wzajemnych, które drgały w duszy nieskończonemi oddźwiękami; każdy z tych oddźwięków nieobliczonych zamieniał się w zjawisko psychologiczne zdumiewające. Cała istota moja zmieniała się pod wpływem najmniejszego powiewu otaczającego mnie powietrza, podmuchu, cieniu, błysku.
Wielkie choroby duszy, jak choroby ciała, odnawiają z gruntu człowieka a rekonwalescencye umysłu niemniej są urocze, ani też mniej cudowne od rekonwalescencyj fizycznych. Przed krzewem rozkwitłym, przed gałązką, okrytą drobnemi pączkami listków, wobec silnej odrośli, wyrosłej na pniu starym, nieledwie już martwym, wobec najmniejszej z metamorfoz dokonywanych przez wiosnę, zatrzymywałem się naiwnie, nieświadomy, zdumiały.
Często rankiem wychodziłem razem z bratem. O tej porze wszystko tchnęło świeżością, wdziękiem, swobodą, brakiem wszelkich więzów. Towarzystwo Fryderyka oczyszczało mnie i umacniało niemniej od czystego, silnego wietrzyka wiejącego od pól. Fryderyk miał podówczas dwadzieścia siedem lat; żył niemal zawsze na wsi życiem wstrzemięźliwem, pracowitem i zdawało się, że ziemia udzieliła mu swej szczerości wspaniałomyślnej. Miał on ściśle wytknięte reguły życia. Leon Tołstoj mógłby śmiało złożyć pocałunek na pięknem, pogodnem jego czole i nazwać go „swym synem“.
Szliśmy po przez pola, bez celu, zrzadka tylko zamieniając z sobą słów kilka. On chwalił żyzność naszych ziem, tłomaczył mi inowacye zaprowadzone w ich uprawie, ukazywał przeprowadzone reformy postępowe. Domy naszych wieśniaków były obszerne, dobrze przewietrzane i utrzymane z pewną zalotnością, nasze stajnie i obory pełne były bydła zdrowego i żywionego należycie. Nasze mleczarnie znakomicie były zagospodarowane. Często, wśród drogi, zatrzymywał się dla zbadania jakiej rośliny a męzkie jego dłonie z nadzwyczajną delikatnością dotykały drobnych listków zielonych u świeżych odrośli. Czasami przechodziliśmy sadem. Drzewa brzoskwiniowe, jabłonie, grusze, śliwy, wiśnie, drzewa morelowe okryte były milionami kwiatów a dołem przejrzystość różowych i srebrzystych ich listków, przetwarzała sączące się przez nie światło, w rodzaj atmosfery wilgotnej, w coś nie opisanie uroczego. Tam, gdzie w przerwach między temi lekkiemi girlandami niebo przeglądało łagodne, było jak żywe ludzkie spojrzenie.
Kiedy ja podziwiałem kwiaty, on tymczasem przewidywał już przyszłe skarby, co zawisnąć miały na tych gałęziach.
— Zobaczysz, zobaczysz te owoce.
„Tak, zobaczę je — powtarzałem sobie w duchu. — Zobaczę, jak kwiaty te opadną, jak rozwiną się listki, jak wzrastać będą owoce, zabarwiać się, dojrzewać i opadać“. Z ust mego brata twierdzenie to wyszło najpierwej i nabrał o też dla mnie wielkiej wagi, jak gdyby tu chodziło o niewiedzieć jakie szczęście obiecane i wyczekiwane, które spełnić się miało właśnie w okresie narodzin przyrody, w epoce, co oddziela kwiat od owocu. „Zanim jeszcze okazałem moje intencye, już bratu memu wydaje się naturalnem, bym pozostał tutaj na wsi, z nim i matką naszą; bo powiada, że zobaczę tych drzew owoce. Pewnem jest, że je zobaczę. A zatem i to jest prawdą, że życie nowe rozpoczęło się napowrót dla mnie i że poczucia wewnętrzne nie mylą mnie bynajmniej. Faktem jest, że wszystko teraz składa się z łatwością dziwną, niezwykłą, z bezmiarem jakimś miłości. Jak ja kocham Fryderyka! Nigdy nie kochałem go tak bardzo.“ Takie mniej więcej uwagi czyniłem sam sobie po cichu, uwagi nieco luźne, niepowiązane z sobą, czasami śmiesznie dziecinne, skutkiem szczególniejszego usposobienia duszy, które skłaniało mnie do dopatrywania się w jakimś, nie nieznaczącym fakcie pomyślnego znaku, prognostyka szczęśliwego.
Najżywszą radością moją była świadomość, że dziś przeszłość moja leży daleko po za mną, że zdala jestem od pewnych miejsc i od pewnych osób, oswobodzony od nich na zawsze. Czasami chcąc lepiej zakosztować spokoju tej wsi wiosennej, wyobrażałem sobie przestrzeń, dzielącą mnie teraz od tego świata mrocznego, gdzie tyle cierpiałem i to cierpieniami tak występnemi. Czasami także niejasna przejmowała mnie jeszcze trwoga, z niepokojem szukałem dokoła siebie przyczyn mego bezpieczeństwa obecnego, wsuwałem rękę pod ramię brata, pragnąc wyczytać w jego oczach przywiązanie niewątpliwe a opiekuńcze.
Pokładałem w Fryderyku ufność ślepą. Pragnąłbym był nietylko, żeby ranie kochał, ale żeby raną zawładnął; byłbym chciał odstąpić ran moje prawa starszeństwa, ponieważ był ich godniejszym odemnie, poddać się jego radom, wziąć go za kierownika, być ma posłusznym. U jego boku nie byłbym już narażony na niebezpieczeństwo zbłąkania się, skoro on znał drogę prostą i szedł po niej krokiem nieomylnym. A co więcej jeszcze, jego ramię było silnem, onby mnie zawsze obronił. Był to człowiek wzorowy: dobry, energiczny, przezorny. W moich oczach nic nie dorównywało szlachetnością tej jego młodości, poświęconej religii „czynienia dobrze wedle sumienia“, młodości, poświęconej ukochaniu ziemi. Powiedziałbyś, że oczy jego w kontemplacyi bezprzestannej zieleniejącej przyrody, zapożyczyły od niej coś z przezroczej jej roślinnej barwy.
— Chrystusem gleby — nazwałem go któregoś dnia z uśmiechem.
Był to poranek, przesiąkły, zda się, niewinnością, jeden z tych poranków, które wywołują obraz brzasków pierwotnych u kolebki świata. Na skraju pola brat mój rozmawiał z gromadką rolników. Rozmawiał stojąc pośród nich, przenosząc wszystkich otaczających go o głowę a ruchy jego spokojne zwiastowały prostotę stów. Ludzie starzy, z włosem pobielałym w mądrości życia, ludzie dojrzali, stojący już na granicy starości, przysłuchiwali się uważnie temu, co mówił ten młodzieniec. Wszyscy nosili na ciele piętno wielkiej wspólnej pracy. Ponieważ nie było drzew w pobliża a zboże niskiem jeszcze było na zagonach, każda ich poza, ruch każdy odcinały się dokładnie od tła świetlanego. Kiedy spostrzegł, że zmierzam ku niemu, brat mój pożegnał ludzi zebranych, zdążając na moje spotkanie. A wtedy z ust moich wyszło bezwiednie niemal to słowo powitania:
— Chrystusie gleby, hosanna!
Miał on dla wszelkiego istnienia roślinnego świata jakąś nieskończoną względność. Nie nie uszło jego spojrzenia przenikliwego, powiedziałbyś wszechwidzącego. W czasie tych przechadzek porannych zatrzymywał się co krok niemal, by oswobodzić jakiś listek od ślimaka, liszki lub mrówki. Raz przechadzając się z nim, nie zwracając na to uwagi, począłem uderzać końcem szpicruty trawki zieleniejące; za każdem uderzeniem ulatywała w powietrze garstka ściętych liści i łodyg! Widocznie sprawiło mu to przykrość, bo wyjął mi szpicrutę z ręki, z ujmującym przecież uśmiechem i zarumienił się, myśląc może, że ta litość jego wydała mi się pewnie przesadą chorobliwego sentymentalizmu. O! ten rumieniec na tej twarzy tak męzkiej!
Innego dnia znowu, kiedy obłamywałem okrytą kwieciem gałązkę jabłoni, spostrzegłem w oczach Fryderyka cień smutku. Cofnąłem natychmiast rękę, wyrzekłszy:
— Skoro ci się to niepodoba...
On rozśmiał się głośno.
— Ależ nie, ależ nie... Możesz oberwać choćby wszystkie drzewa nawet.
Jednakże nadłamana gałązka, trzymająca się tylko jeszcze na kilku włóknach żywych zwisła u pnia i doprawdy rana ta wilgotna, ociekająca sokiem drzewnym, przedstawiała widok rzeczy jakiejś cierpiącej; te kwiatki wątłe, o tonach żywego ciała z odcieniem bladości, podobne do pęków róż polnych, nabrzmiałe zawiązkiem, skazanym teraz na zagładę, wciąż jeszcze drżały za powiewem wiatru.
Ozwałem się wówczas, jakby dla usprawiedliwienia okrucieństwa mojej napaści:
— To dla Juliany.
I oderwawszy ostatnie włókna żywe, odjąłem nadłamaną galązkę.




IV.

Poniosłem tę gałązkę Julianie a po niej wiele innych jeszcze. Nie powracałem nigdy do Badioli bez łupu darów kwitnących. Jednego ranka, kiedy trzymałem w ręku pęk rozkwitłej tarniny, spotkałem się z matką w przedsionku. Byłem nieco zdyszany, zgrzany, pomieszany, jakby lekko upojony. Spytałem ją:
— Gdzie jest Juliana?
— Na górze, w swoim pokoju — odpowiedziała mi, śmiejąc się.
Wszedłem pośpieszny na schody, przebiegłem korytarz i wszedłem wprost do jej pokojów, wołając:
— Juliano, Juliano, gdzie jesteś?
Mania i Natalka wybiegły na moje spotkanie, witając mnie radośnie; uszczęśliwione widokiem kwiatów kręciły się, jak szalone.
— Chodź, chodź z nami — wołały. — Mama jest tu, w sypialnym pokoju. Chodź!
Kiedym przestąpił próg, serce zabiło mi mocniej. Stałem przed Julianą uśmiechniętą i pomieszaną. Rzuciłem jej do nóg pęk przyniesionych kwiatów.
— Patrzaj!
— O! jakież to śliczne! — zawołała, pochylając się nad świeżym skarbem wonnego kwiecia.
Miała na sobie jedno z tych ubrań ulubionych przez nią, szerokich, barwy zielonej, przypominającej liść aloesu. Nie była jeszcze uczesaną i włosy zaledwie zlekka przytrzymane szpilkami, okrywały jej kark i zasłaniały uszy gęstemi zwojami. Zapach tarniny, ten zapach, w którym się łączy tymianek z gorzkim migdałem, owiewał ją całą, zalewał pokój.
— Uważaj, żebyś się nie zakłóła — powiedziałem. — Widzisz moje ręce?
I pokazałem jej podrapania, krwawiące jeszcze, jakby po to, aby dodać większej ceny memu darowi. „O! gdybyż teraz ujęła mnie za ręce!“ — pomyślałem. I w umyśle moim zarysowało się niejasne wspomnienie dnia bardzo już odległego, kiedy ona całowała mi ręce podrapane cierniami, kiedy chciała wyssać krople krwi, spływające jedna po drugiej. „Gdybyż teraz ujęła mnie za ręce i gdyby tym jedynym gestem udzieliła mi zupełnego przebaczenia i powierzyła mi się cała!“
W tych czasach wciąż oczekiwałem podobnej chwili. W rzeczy samej nie byłbym mógł powiedzieć, zkąd mi przychodziła taka ufność; ale byłem pewien, że Juliana prędzej czy później odda mi się w ten sposób, jednym gestem prostym i niemym, którym „udzieli mi absolutnego przebaczenia i wróci do mnie całkowicie“.
Ona uśmiechnęła się. Chmura bólu przesunęła się po jej twarzy nadmiernie bladej, w jej oczach niezwykle zapadłych.
— Czy nie czujesz się teraz zdrowszą, odkąd tu jesteś? — spytałem się, podchodząc do niej bliżej.
— Tak, tak, lepiej — odpowiedziała.
A potem po chwili milczenia:
— A ty?
— O! ja jestem uzdrowiony. Alboż nie widzisz?
— Tak, to prawda.
W tych czasach, ilekroć mówiła do mnie, głos jej miewał jakąś intonacyę wahającą się i dziwaczną. która wydawała mi się pełną wdzięku, choć dziś niepodobieństwem jest dla mnie ją określić. Powiedziałbyś, że była bezustannie zajętą powstrzymywaniem jakiegoś słowa, cisnącego się jej na usta i szukaniem natomiast innego. Co więcej, głos jej, jeśli można tak powiedzieć, miał w sobie więcej coś „niewieściego“; utracił dawną swą stanowczość a nawet pewną część dźwięczności dawnej; przyćmił się, jak instrument, którego ton tłumi się z umysłu. Ale ponieważ głos ten dla mnie miał tylko serdeczne dźwięki, jakaż przeszkoda wzbraniała nam jeszcze uścisku? Jaka przeszkoda utrzymywała między nami ten rozdział dotychczasowy?
W ciągu tego okresu, który w historyi mojej duszy pozostanie na zawsze tajemniczym, przenikliwość moja wrodzona, jak się zdało, opuściła mnie absolutnie. Wszystkie tak straszne poprzednio zdolności analityczne, te nawet, które dawniej tyle sprawiały mi cierpień, były widocznie wyczerpane. Niezliczone wrażenia, niezliczone uczucia, odnośne do tej epoki życia, dzisiaj stały się dla mnie niezrozumiałemi, niedającemi się wytłomaczyć, ponieważ nie mam żadnej wskazówki, która dopomogłaby mi do wyśledzenia ich pierwiastku, do określenia ich charakteru. Jest pewna przerwa, na skutek braku połączenia między tym okresem mego życia psychicznego a innemi.
Niegdyś słyszałem opowiadaną baśń, gdzie młody książę, po przygodach długiej pielgrzymki, wreszcie odnajduje kobietę, którą ścigał gorącą swą miłością. Młodzieniec drżał przejęty nadzieją a kobieta uśmiechała się doń całkiem zblisko. Ale welon jakiś czynił nietykalną ową uśmiechnioną kobietę, welon z nieznanej jakiejś materyi, tak subtelnej, że się zlewała z powietrzem; a przecież ten welon był przeszkodą nie dozwalającą młodzieńcowi uścisnąć tę, którą kochał.
Baśń ta dopomaga mi cokolwiek do przedstawienia mego szczególnego wówczas stanowiska wobec Juliany. Czułem, że między nią a mną jakaś rzecz nieznana utrzymuje wciąż przedział. Ale równocześnie miałem wiarę głęboką, że prędzej czy później ów „gest prosty a milczący“ zburzy tę przeszkodę i wróci mi szczęście.
Tymczasem jakże mi się podobał pokój Juliany! Wybity był jasną materyą nieco spłowiałą, o kwiatach bardzo bladych, z głęboką alkową. Jakąż wonią napełniały go bukiety tarniny!
Ona ozwała się, pobladłszy więcej jeszcze:
— Ten zapach jest tak przenikliwy! Odurza formalnie. Nie czujesz tego?
Podeszła otworzyć okno.
Potem dodała:
— Maniu, zawołaj mis Edytę.
Nauczycielka weszła.
— Panno Edyto, proszę zanieś te kwiaty do pokoju, gdzie fortepian; włóż je pani w wazony. A ostrożnie, bo możesz się pokłóć.
Mania i Natalka chciały nieść część bukietów. My pozostaliśmy sami. Ona powróciła znów do okna i oparła się o framugę, plecami zwrócona do światła.
Przemówiłem:
— Masz może jakie zajęcie? Czy mam odejść?
— Nie, nie; zostań, siadaj. Opowiedz mi twoją ranną przechadzkę. Jak też daleko zaszedłeś?
Wymawiała te frazesy z jakimś pośpiechem. Ponieważ poręcz okna była na wysokości jej bioder, wsparła o nią łokcie, tak że biust jej przeginał się w tył nieco oprawnej w ramy okna. Twarz ku mnie zwrócona przodem, pełną była cienia, zwłaszcza we wgłębieniu oczu; włosy zaś, których szczyt kąpał się w świetle, tworzyły rodzaj wązkiej aureoli; światło oblewało także powierzchnię ramion. Jedna noga, ta, która utrzymywała ciężar ciała, unosiła zlekka rąbek sukni, ukazując kawałek pończoszki popielatej i pantofelek połyskujący. W tej pozie, w tem oświetleniu — postać jej nabierała jakiejś niezwykłej ponęty. Smuga błękitnawego krajobrazu, odcinająca się z pośród dwóch szczytów gór, tworzyła tło dalekie po za jej głową.
I w tej chwili nagle, jakby w objawieniu piorunującem, ujrzałem w niej kobietę upragnioną, kobietę, która budzi żądze mężczyzny; i cała krew zapłonęła we mnie ogniem wspomnień i pragnień jej pieszczoty.
Rozmawiałem z oczyma wciąż utkwionemi w jej twarzy. A im dłużej patrzyłem, tem większego doznawałem niepokoju. I ona także bez wszelkiego wątpienia czytać musiała te uczucia w mojem spojrzeniu, ponieważ niepokój jej stał się widocznym. Mnie z dręczącą niepewnością snuła się ciągle ta jedna myśl po głowie: „Gdybym śmiał tylko! Gdybym tak zbliżył się teraz do niej, objął ją w ramiona!“... Pozorna swoboda, którą usiłowałem utrzymać w rozmowie potocznej, wkrótce przecież mnie opuściła. Począłem się mieszać. Zakłopotanie moje wzrastało z każdą chwilą, stawało się nie do zniesienia.
Z przyległych pokojów głosy Mani, Natalki i Edyty dochodziły tu niewyraźnie.
Powstałem, zbliżyłem się do okna i stanąłem obok Juliany. Już miałem pochylić się ku niej i wymówić nakoniec te słowa, które po tylekroć wypowiadałem w duchu, w rozmowach snutych w wyobraźni. Ale obawa, że lada chwila mogą mi przeszkodzić, powstrzymywała mnie. Pomyślałem, że chwila jest źle wybraną może, że kto wie, czy miałbym dość czasu na wypowiedzenie jej wszystkiego, na otworzenie przed nią serca mego do głębi, opowiedzenie jej całych dziejów mego życia wewnętrznego w ciągu ostatnich tygodni, tajemniczego uleczania mej duszy, rozbudzenia się strun najserdeczniejszych dla mnie, od kwitnięcia najlepszych marzeń moich, głębokości mego nowego uczucia, upornych moich nadziei. Pomyślałem, że mógłbym może nie mieć dość czasu na opowiedzenie jej szczegółów wydarzeń dni ostatnich, że nie mógłbym dopowiedzieć jej tych wyznań niewinnych, słodkich dla ucha kobiety kochającej, uroczych swą szczerością, bez porównania więcej przekonywających niż wszelka wymowa.
W rzeczy samej trzeba, by mi się udało ją przekonać o wielkiej prawdzie tych wyznań i uczuć, w którą trudno jej będzie uwierzyć po tylu rozczarowaniach; by mi się udało przekonać ją, że dzisiejszy mój powrót do niej nie byt już kłamliwym, ale nawskroś szczerym, stanowczym, że spowodowany był potrzebą życiową całej mojej istoty. Bez wątpienia dziś ona nie ufała temu jeszcze; bez wątpienia ta nieufność właśnie była przyczyną jej hamowania się ciągłego, jej ostrożności. Między nami stawał wciąż cień wspomnienia okrutnego... Do mnie należało cień ten rozproszyć, zbliżyć duszę moją do jej duszy tak sciśle, by już nie mogła stać odtąd między nami. Ale na to potrzeba było sposobności, chwili sprzyjającej w miejscu swobodnem, tajemniczem a cichem, zamieszkiwnem tylko przez wspomnienia. Trzeba było willi Bzów.
Teraz tymczasem milczeliśmy oboje w framudze okna, stojąc tuż obok siebie. Z przyległych pokojów dobiegały głosy Mani, Natalki i Edyty niewyraźne. Woń białej tarniny uleciała. Z poza firanek, zawieszonych u wejścia do alkowy, widać było w głębi łóżko i oczy moje biegły tam bezustannie, ciekawe tego mroku, pożądliwe niemal.
Juliana pochyliła głowę, może dlatego także, że czuła ciężar rozkoszny a niepokojący tej ciszy. Lekki wietrzyk poruszał oswobodzonym puklem włosów na jej skroni. Ruch niespokojny tego pukla ciemnego, płowego nieco, na który promień słońca kładł złote odblaski, na skroni bladej, jak opłatek, przyprawiał mnie o niemoc. I patrząc nań w myśli widziałem owo ciemne znamię, zkąd po tylekroć innemi czasy tryskała dla mnie iskierka pokus.
Wtedy nie mogąc już zapanować nad sobą, z pewnego rodzaju obawą i zuchwalstwem zarazem podniosłem rękę, by przytwierdzić ten loczek figlarny; palce drżały mi, dotykając jej włosów i musnął ucho, szyję, ale zaledwie tylko, najlżejszą z pieszczot.
— Co ty robisz? — wymówiła Juliana i drgnęła całem ciałem, zwracając ku mnie wzrok, pełen pomieszania, nieprzytomny prawie, bardziej może jeszcze drżąca, niż ja w tej chwili.
I usunęła się od okna. Potem czując, że idę za nią, zrobiła kilka kroków naprzód, jakby pragnąc uciec przedemną, pomieszana.
— O! Juliano, dlaczego, dlaczego? — zawołałem zatrzymując się.
Ale natychmiast:
— To prawda. Jestem jeszcze niegodny. Daruj!...
W tej chwili ozwały się dzwony kaplicy a Mania i Natalka, wpadłszy do pokoju, podbiegły do matki z okrzykami radości, wieszając jej się na szyi jedna po drugiej i okrywając twarz pocałunkami; potem od niej przybiegły do mnie a ja je podniosłem w górę jedną po drugiej.
Dzwony dzwoniły wciąż zawzięcie; cała Badiola zdawała się zalaną drganiem spiżu. Była to Wielka Sobota, godzina rezurekcyi.




V.

Popołudniu tejże samej soboty — napadł mnie dziwny smutek.
Poczta nadeszła była władnie do Badioli i obaj z bratem siedzieliśmy w pokoju bilardowym, przeglądając dzienniki. Wzrok mój padł przypadkiem na nazwisko Filipa Arborio, zacytowane w kronice. Nagły niepokój mnie ogarnął. Tak to słabe trącenie podnosi męty opadłe na dnie płynu.
Przypominam sobie coś nagle. Było to w mgliste popołudnie, oświetlone jakby zmęczonym odblaskiem białawego światła. Na dworze, przed oknami oszklonej galeryi, wychodzącej na taras, Juliana przechadzała się z moją matką pod rękę, gawędząc. Juliana w ręku trzymała książkę i szła powolnym, znużonym krokiem.
Z tą luźnością obrazów, pojawiających się we śnie, pojawiły się w moim umyśle strzępy rozmaite życia przeszłego; Juliana, stojąca przed lustrem owego dnia listopadowego; bukiet chryzantemów białych; mój niepokój, kiedy posłyszałem aryę z „Orfeusza“; słowa, napisane na tytułowej stronnicy powieści Arboria; kolor ubioru Juliany; moje rozmyślania podówczas przy oknie; twarz Filipa Arborio, ociekająca potem; scena w szatni sali fechtunkowej. Z dreszczem trwogi myślałem jak człowiek, który znalazłby się niespodziewanie zawieszonym nad brzegiem przepaści: „Jestże to możliwe, abym miał być zgubionym?“
Przejęty niepokojem, dręczony potrzebą samotności, by módz wejrzeć w samego siebie, by wprost w twarz spojrzeć mej obawie, pożegnałem się z bratem, wyszedłem z sali bilardowej i powróciłem do swoich komnat.
W niepokój ten mieszała się u mnie niecierpliwość i gniew. Byłem podobny do człowieka, który w pośród błogostanu wyzdrowienia pozornego, pewien w zupełności tego że odzyskał życie, poczułby nagle w sobie jad gryzący dawnej choroby, spostrzegłby, że nosi w ciele swem jeszcze to złe nieuleczone i byłby znaglony do bacznej nad sobą obserwacyi, ciągłego czuwania, w celu upewnienia się o straszliwej prawdzie. „Więc możliwem byłoby, że jestem zgubiony! I dlaczego?“
W tem szczególniejszem zapomnieniu, w która zapadła cała przeszłość dla mnie, w tym rodzaju zaćmienia, które, zda się, pochłonęło cały wielki pokład mej świadomości, moje poprzednie podejrzenia względem Juliany, to ohydne powątpiewanie zatonęło również, rozproszyło się zupełnie. Dusza moja czuła tak wielką potrzebę ukołysania się złudzeniami, potrzebę wiary i nadziei! Święta dłoń matki mojej, co położyła się z pieszczotą na włosach Juliany, otoczyła napowrót aureolą tę głowę. Na podstawie jednej z tych omyłek serca, tak częstych w okresach słabości, kiedy zobaczyłem obie te kobiety, żyjące jednakiem życiem, w takiej zgodzie serdecznej, pomieszałem z sobą obie te postacie, obie spłynęły w moich oczach w jednym promiennym kręgu czystości.
Dziś jednak drobny wypadek, proste nazwisko, wyczytane przypadkiem w dzienniku, obudzenia się jakiegoś mętnego wspomnienia, wystarczyły, by mnie wzburzyć, przerazić do głębi, by otworzyć pod memi stopami przepaść; i nie śmiałem oto zmierzyć głębokości jej śmiałem spojrzeniem, bo powstrzymywało mnie w tem śnione marzenia o szczęściu, pochwyciwszy wpół odciągało mnie ono od przepaści, uczepiwszy się uparcie. Naprzód chwiałem się pośród niepokoju niejasnego, nieokreślonego jeszcze, przeświecanego chwilami tylko przez błyski przejmujące mnie przerażeniem.
„Być może, że nie jest już czystą. A w takim razie co?... Filip Arborio czy kto inny?.. Kto to wie? Gdybym był pewny jej winy, czy mógłbym jej przebaczyć?... Jakiej winy? Zkąd przebaczać? Nie masz zgoła prawa sądzić ją; nie masz prawa zabierać głosu w tej sprawie. Zbyt długo ona milczała. Teraz twoim obowiązkiem milczeć... A szczęście? Ależ szczęście, o którem marzysz, czyliż to ma być szczęście twoje tylko, czy też obojga? Obojga, to rzecz pewna; bo cień jej smutku wystarczyłby na to, aby zaćmić wszystkie twe radości. Przypuszczasz, że skoro ty będziesz zadowolony i jej z tem będzie dobrze; ty, z twą przeszłością bezustannej rozpusty, ona za swą przeszłością bezustannego męczeństwa. Szczęście, o którem marzysz, ma za podwalinę wyłączną obalenie tej przeszłości. Dlaczegóż zatem, jeśli rzeczywiście przestała być czystą, byłoby niepodobieństwem dla ciebie zarzucić zasłonę lab położyć kamień na jej winie tak dobrze, jak na winach twoich? Dlaczego żądając od niej tego, by zapomniała o wszystkiem, nie miałbyś i ty z twojej strony zapomnieć? Dlaczego twierdząc, że sam jesteś nowym zupełnie człowiekiem, całkowicie oswobodzonym od twej przeszłości, nie mógłbyś i na nią zapatrywać się, jako na kobietę nową, inną zupełnie? Taka nierówność byłaby może największą ze wszystkich wyrządzonych jej nie sprawiedliwości... Ale ideał? Ale ideał?.. Moje własne szczęście nie byłoby możliwem inaczej, jak pod warunkiem uznania w Julianie istoty absolutnie wyższej, nieskalanej, godnej wszelkiego uwielbienia i ona również tylko w poczucia we wnętrznem tej swojej wyższości, w świadomość swej wielkości moralnej osobistej, znalazłaby najcenniejszy żywioł własnego swego szczęścia. Nie mógłbym dojść do absolutnego oderwania ani mojej, ani jej przeszłości, ponieważ istnienie tego szczęścia specjalnego wyklucza i nikczemność mego życia poprzedniego i ten heroizm niezwalczony, niemal nadludzki, którego obraz znaglał zawsze mego ducha do oddawania jej hołdu, do korzenia się przed nią... Ale czy ty zdajesz sobie sprawę z całego rozmiaru egoizmu i wysokości idealizmu, które wchodzą w te twoje marzenie? Czy wyobrażasz sobie może, żeś zasłużył na tę najwyższą nagrodę, szczęście? Na mocy jakiegoż przywileju miałbyś je otrzymać? A zatem twoje długie zbłąkania miałyby doprowadzić cię nie już do ekspiacji, ale do nagrody?“...
Otrząsnąłem się, aby przerwać te rozmyślania. „Ogółem biorąc, chodzi tu tylko o dawne podejrzenie, wielce nieokreślone jeszcze nawet, zmartwychwstałe przypadkiem. Ten niepokój bezpodstawny a niedorzeczny rozproszy się. Nadaję ciało cieniowi jakiemuś. We dwa, trzy dni po Wielkiejnocy pojedziemy do willi Bzów — a wtedy wiedzieć będę, odczuję niewątpliwie prawdę. Ale ten głęboki i bezprzestanny smutek w jej oczach, czyż on nie podejrzany? Ten wyraz twarzy jakiś błędny, ten rodzaj ciągłego zamyślenia, ciągłej nieobecności myśli przy sprawach życia bieżącego, widocznie ciążące jej między brwiami to znużenie niezmierne, które ujawnia się w niektórych pozach, ten niepokój, którego nie jest w stanie pokryć, ilekroć do niej się przybliżysz, wszystko to czyż ci nie jest podejrzanem?“ Dwuznaczność takich wskazówek dopuszczała jednak równocześnie i pomyślne tłomaczenie. Wtedy gdy o serce moje uderzyła fala boleści gwałtowniejszej, zrywałem się i podchodziłem do okna z instynktownem pragnieniem pogrążyć się w widoku świata zewnętrznego, by odkryć w nim coś, co odpowiadałoby stanowi mojej duszy: bądź to jakąś rewelacyę, bądź ukojenie.
Niebo było całkiem białe, podobne do rozwieszonych w przestrzeni welonów, pośród których krążyłoby powietrze, układając je w szerokie fałdy ruchome. Jeden z tych welonów zdawał się chwilami odrywać, przybliżać ku ziemi, dotykać wierzchołków drzew, rozdzierać się, zamieniać w opadające strzępy, unosić tuż ponad ziemią i rozpływać mgłą. Na widnokręgu linie wyżyn spływały się z sobą, utracały istotne kształty, znowu wracały do nich w fantastycznej oddali, niby krajobraz spostrzeżony we śnie, pozbawiony rzeczywistości. Cieć ołowiany kładł się nad doliną i Assoro, której brzegi były niewidzialne, ożywiała ją swoim odblaskiem. Ta rzeka kręta, połyskująca pośród tej zatoki cienia, pod tem rozsypującem się powolnie niebem, pociągała wzrok, miała dla umysłu urok rzeczy symbolicznych, zdała się nieść w sobie treść tajemniczą obrazu nieokreślonego.
Boleść moja zwolna utracała potrochu swą gorycz, uspakajała się. „Dlaczego pożądać z taką chciwością szczęścia, którego nie jesteś godnym? Dlaczego budować całe szczęście życia twego przyszłego na tem złudzeniu? Dlaczego wierzyć z tą wiarą ślepą w przywilej nieistniejący? Wszyscy ludzie może w ciągu swego życia natrafiają na punkt stanowczy, gdzie przenikliwszym dane jest zrozumieć, czem życie ich powinnohy być. Na taki punkt ty już natrafiłeś. Przypomnij sobie tę chwilę, kiedy ręka biała i wierna, która podawała ci miłość, wyrozumienie, pokój, marzenie, zapomnienie — wszystko, co jest tylko pięknego i co jest dobrego na ziemi, drżała w powietrzu wyciągnięta ku tobie, jakby ostatnią dań podając“...
Goryczą niezmierną wezbrało mi serce, oczy nabrzmiały łzami. Wsparłem się łokciami o poręcz okna, głowę ująłem w dłonie i z oczyma utkwionemi w zakręty rzeki, w głębi doliny ołowianej; ponad którą niebo rozpraszało się i darło w szmaty bezprzestannie, pozostałem przez kilka minut pod groźbą bliskiej kary, poczułem, że jakieś nieszczęście nieznane zawisło nad moją głową.
Nagle jednak z pokoju położonego pod mojem mieszkaniem dobiegł mnie dźwięk fortepianu; w jednej chwili to ciężkie przygnębienie zniknęło a przejął mnie niepokój jakiś nieokreślony, w którym wszystkie marzenia, wszystkie wyrzuty sumienia, wszystkie obawy zmieszały się z sobą ponownie z szybkością niepojętą, przygniatającą.
Poznałem muzykę. Była to „Pieśń bez słów*, w której Juliana szczególne znajdowała upodobanie a którą często grywała mis Edyta; jedna z tych melodyj niewybitnych, zaćmionych nieco, ale głębokich, którą słysząc zdaje się, że dusza rzuca bezustannie życiu to jedno wyłączne pytanie; „Dlaczego zawiodłaś moje oczekiwania?“
Ulegając pewnego rodzaju porywowi instynktowemu, wyszedłem śpiesznie, przeszedłem korytarz, zbiegłem po schodach i zatrzymałem się przed drzwiami, z po za których dochodziły dźwięki. Drzwi były wpółotwarte; wsunąłem się bez szelestu i patrzałem przez uchylone portyery. Czy to grała Juliana? Z początku oczy moje, przesiąkłe światłem, nie były w stanie nic rozróżnić, dopóki nie nawykły do zmroku; ale uderzył mnie zapach przenikliwy tarniny białej; ten zapach, gdzie tymianek łączy się z wonią gorzkiego migdała, tak świeży i orzeźwiający, jak mleko z zagrody wieśniaczej. Rozpatrywałem się. Pokój zaledwie cokolwiek był oświecony odblaskiem zielonawym, wślizgującym się przez szczeliny żaluzy. Mis Edyta siedziała sama jedna u fortepianu i grała w dalszym ciągu nie spostrzegłszy mojej obecności. Pudło instrumentu połyskiwało w cieniu; gałązki tarniny odcinały się na nim białą plamą. W spokoju tej ustroni, w tym zapachu ulatniającym się z gałązek, które mi przypominały poranne moje zdrowe upojenie i uśmiech Juliany i własny mój przestrach, pieśń ta wydała mi się rozpaczniejszą, niż kiedykolwiek.
Gdzie była Juliana? Czy poszła na górę? Czy pozostała jeszcze na dworze?... Wyszedłem po cichu, zeszedłem po schodach drugiego piętra, przeszedłem korytarz nie spotkawszy nikogo. Czułem potrzebę nieposkromioną szukania jej, zobaczenia koniecznie; myślałem, że może dość mi będzie być obok niej, aby odzyskać spokój, odzyskać ufność. Wychodząc na trawnik przed domem, spostrzegłem ją pod cieniem wiązów w towarzystwie Fryderyka.
Oboje uśmiechnęli się do mnie. Kiedy podszedłem bliżej, brat mój ozwał się z uśmiechem:
— Mówiliśmy tu o tobie, Juliana sądzi, że niebawem sprzykrzy ci się Badiola... A wtedy w cóż obrócą się nasze plany?
— Nie, Juliana tego nie odpowiedziałem, siląc się na odzyskanie zwykłej swobody. — Ale ty się przekonasz, że to przeciwnie, znudził mi się Rzym... i wszystko inne.
Patrzałem na Julianę, I dziwny, prawdziwie cudowny przewrót odbywał się w mojej duszy. Wszystkie smutne myśli, które dotychczas mnie przygnębiały, spływały gdzieś w głąb obecnie, przyćmiewały się, rozpraszały, ustępując miejsca jakiemuś zbawiennemu uczuciu, które sam widok tylko jej i brata mego budził we mnie. Ona siedziała w pozie niedbałej, trzymając na kolanach rozłożoną książkę; poznałem, że to książka, którą jej dałem przed kilku dniami, „Wojna i pokój“. Rzeczywiście, wszystko w niej, jej poza, jej spojrzenie tchnęło łagodnością i dobrocią. I zrodziło się we mnie wzruszenie podobne do tego, którego niezawodnie doznałbym, gdybym w tem samem miejscu, pod cieniem wiązów tych starych, tak dobrze mi znanych, z opadającemi pożółkłemi liśćmi, zobaczył młodą dzieweczkę Konstancyę, biedną siostrzyczkę moją obok Fryderyka.
Z wiązów za każdym powiewem wiatru osypywały się tysiące kwiatów. W białem świetle była to bezustanna ulewa spadających zwolna łuszczek przezroczych, niedostrzegalnych niemal, które zatrzymywały się w powietrzu, chwiały i drżały, jak skrzydła ważki, barwy nieokreślonej między zielenią a złoto — blond kolorem, przyprawiając patrzącego tym bezustannym spadkiem o zawrót głowy. Julianie deszcz ten osypywał kolana i ramiona; od czasu do czasu machinalnie strącała który z tych listków, co się zaplątał we włosy.
— A! gdyby to Tullio został w Badioli — mówił Fryderyk zwracając się do niej — dokazalibyśmy wielkich rzeczy, wprowadzili w życie nowe prawa agrarne, położyli podwaliny nowego porządku rolniczego... Uśmiechasz się? Daj pokój i tobie przypadnie również cząstka w naszem dziele; powierzymy ci wykonanie dwu czy trzech prawideł z naszego dziesięciorga przykazań. Pracować będziesz, jak wszyscy inni. No i cóż, Tullio, kiedyż rozpoczniemy nowicyat? Ręce masz zanadto białe. Ech, bo to nie dosyć pokłóć sobie palce pewnemi cierniami...
Mówił wesoło, głosem dźwięcznym a silnym, który budził w każdym, co go słuchał, uczucie ufności i pewności. Mówił o swoich zamiarach dawnych i nowych, odnośnie do pojmowania prawa chrześciańskiego o pracy alimentarnej mówił z powagą myśli i wzruszeniem, miarkowanem tą wesołością żartobliwą, którą osłaniał się zawsze, niby zasłoną skromności przed uwielbieniem i pochwałą swych słuchaczów. W nim wszystko wydawało się prostem, łatwem, wynikającem z siebie. Ten młodzieniec siłą tylko umysłu, który rozświecała dobroć wrodzona, od kilku lat już miał przeczucie tej teorji socyalnej, którą włościanin Tymoteusz Bondarew natchnął Leona Tołstoja. W tych czasach nie znał on zupełnie „Wojny i pokoju“, wielkiej księgi, która zaledwie ukazała się na Zachodzie.
— Oto, jak raz książka dla ciebie — powiedziałem, biorąc tom z kolan Juliany.
— Dobrze, dasz mi ją. Przeczytam ją sobie.
— A tobie, jakże się ona podoba? — spytałem Julianę.
— O! bardzo. Smutną jest i pocieszającą zarazem. Pokochałam tę Marję Bołkońską a także i Piotra Bezukowa.
Usiadłem obok niej na ławce. Zdawało mi się, że nie myślę o niczem, że nie było we mnie żadnej myśli określonej; ale dusza moja czuwała i rozmyślała, Zachodził kontrast widoczny między uczuciami, które rodziły się pod wpływem okoliczności a uczuciami odnoszącemi się do rozmów Fryderyka, do tej książki, której postacie pokochała Juliana. Czas obiegał powoli i przyjemnie, leniwie niemal w tej mgle, rozsypującej się i białawej, w której wiązy potrochu utracały swe kwiecie. Dźwięki fortepianu dochodziły aż do nas, zgłuszone, niewyraźne, dodając oświetleniu jeszcze większego smętku, kołysząc, powiedziałbyś drzemiącą atmosferę.
Zamyślony, nie słuchając już nic więcej, otwarłem tę książkę, przerzucając jej kartki tu i owdzie. Zauważyłem, że w niektórych miejscach kilka kartek było pozakładanych na rogach, jakby na znak pamięci; na innych znów na marginesach były pozaznaczane paznokciem miejsca, obyczajem czytelniczki. To mnie zaciekawiło i z kolei zapragnąłem przeczytać, co ją uderzyło w tej książce; była to ciekawość trwożna nie omal. W scenie z Piotrem Bezukowem i starcem nieznanym, na poczcie w Torżoku, wiele ustępów było zaznaczonych.
„Niechaj wzrok twój duchowy zwróci się ku twej istotocie wewaętrzaej. Zadaj sobie pytanie, czyś zadowolony sam z siebie? Do jakiego rezultatu doszedłeś mając wyłącznie za jedynego sternika twoją inteligencyę? Jesteś młodym, jesteś bogatym, jesteś inteligentnym. Co zrobiłeś z temi wszystkiemi darami? Czyś zadowolony z samego siebie i z twego istnienia?
„— Nie, brzydzę się niem!
„— Jeśli się niem brzydzisz, odmień je, dąż do oczyszczenia samego siebie i w miarę, jak się będziesz przetwarzał, nauczysz się poznawać mądrość. Jakże przepędziłeś twe życie? Na orgiach, na rozpuście na deprawacyi, otrzymując wszystko od społeczeństwa, nie mu wzajem nie oddając. Z tych dóbr otrzymanych od losu, jaki zrobiłeś użytek? Coś uczynił dla twego bliźniego? Czyż pomyślałeś o dziesiątce tysiący twoich poddanych? Czyś im dopomógł materyalnie lub moralnie? Wszakże nie, nieprawdaż? Korzystałeś z ich pracy, z ich potu, aby żyć życiem zepsucia. Czy starałeś się stać w czemkolwiek użytecznym twemu bliźniemu? Nie. Żyłeś w bezczynności. A potem ożeniłeś się; wziąłeś na siebie odpowiedzialność, przyrzekłeś służyć za przewodnika młodej kobiecie. I cóż z tego? Zamiast dopomódz jej do znalezienia drogi prawdy, strąciłeś ją w przepaść kłamstwa i nędzy“...
Ponownie ciężar nieznośny zwalił się na mnie, przygniatając mnie, miażdżąc; i dziksza jeszcze, straszniejsza od tej, którą wycierpiałem, była to teraz męczarnia, obecność bowiem Juliany potęgowała boleść. Na kartce książki ustęp przepisany, zaznaczony był jedną jedyną kreską. Bez wszelkiego wątpienia Juliana zaznaczając go myślała o mnie, o moich błędach. Wiersz ostatni jednak do kogo miał się odnosić? Do mnie? Do nas? Alboż ja ją strąciłem, alboż ona upadła, w przepaść kłamstw i nędzy?“
Lękałem się by Fryderyk i ona nie posłyszeli bicia mego serca.
Była tam także inna stronica załamana na rogu i zakreślona dokładnie kreską; karta opisująca śmierć księżnej Lizy.
„...Oczy zmarłej były zamknięte; ale drobna twarzyczka nie uległa żadnej zmianie i zdawała się mówić zawsze: „Coście zrobili ze mnie?“ — Książę Andrzej nie płakał; ale czuł, że serce szarpie mu się w kawały na myśl, że winnym był błędów niedających się już naprawić i odtąd niezapomnianych. Stary książę przyszedł tak że i ucałował jedną z wątłych rączek woskowych, co spoczywały złożone na krzyż. I mógłbyś sądzić, że biedna ta drobna twarzyczka powtarza mu teraz jeszcze: „Coście zrobili ze mnie?“...
To łagodne a tak straszliwe pytanie wbiło mi się w serce, jak sztylet: „Coście zrobili ze mnie?“ Trzymałem oczy utkwione w stronicy książki, nie śmiejąc zrobić najmniejszego ruchu, by spojrzeć na Julianę, dręczony jednak pragnieniem nieprzepartem popatrzenia na nią i drżałem z obawy, żeby czasem ona lub Fryderyk nie posłyszeli bicia mego serca, żeby nie odwrócili się ku mnie i nie spostrzegli mego pomieszania. Pomieszanie moje bowiem było tak wielkiem, że zdawało mi się, iż mam twarz całkowicie zmienioną, że nie byłbym w stanie podnieść się, nie byłbym w stanie wymówić ani jednej sylaby. Rzuciłem na Julianę jedno jedyne tylko spojrzenie szybkie, ukradkowe i profil jej wyżłobił się w mej pamięci tak silnie, że szczególniejszem złudzeniem wydawało mi się, iż go widzę wyrysowanym na kartce książki tuż obok słów; „o biednej drobnej twarzyczce“ zmarłej księżnej. Był to profil myślący, spoważniały w tej chwili baczną uwagą, ocieniony długiemi rzęsami, i te wargi zaciśnięte, nieco w dół pochylone u kącików, zdały się składać mimowolne wyznanie zmęczenia niezmiernego i smutku bez granic. Słuchała dowodzeń mego brata. Głos jego dochodził do uszu moich niewyraźny, jakby gdzieś zdaleka, choć był tak bliskim. I wszystkie te kwiaty wiązów, co padały, padały bez ustanku, te kwiaty obumarłe, uduchowione, niemal pozbawione istnienia, niewypowiedziane jakieś sprawiały na mnie wrażenie, jak gdyby ta wizya fizyczna przetworzyła się dla mnie w dziwny jakiś objaw życia wewnętrznego, jak gdybym był obecnym nieprzerwanemu pochodowi wciąż zmieniających się cieniów niepochwytnych w głębinach mej duszy. „Coście zrobili ze mnie?“ — powtarzała umarła i żyjąca, jedna i druga zamkniętemi usty. „Coście zrobili ze mnie?“
— Ale co ty tak czytasz, Tullio? — ozwała się Juliana, odwróciwszy się i wyjmując mi z rąk książkę, którą zamknęła i położyła sobie na kolanach, z odcieniem niecierpliwości nerwowej.
I natychmiast bez jakiejkolwiek przerwy, jak gdyby chciała czynowi swemu odjąć wszelkie znaczenie:
— Dlaczego nie idziemy posłuchać mis Edyty? Słyszycie? Gra teraz, jak mi się zdaje, „Marsz pogrzebowy na śmierć bohatera“, ten sam, który tak się tobie podoba, Fryderyku...
I wytężyła ucho. Nasłuchiwaliśmy wszyscy troje. Niektóre takty dobiegały do nas wyraźnie pośród ciszy. Nie omyliła się. I dodała, powstając:
— Więc chodźmy. Pójdziecie?
Ja wstałem ostatni, aby ją widzieć przed sobą. Nie otrząsnęła nawet z ubrania opadłych kwiatów wiązu, które dokoła utworzyły mięki kobierzec spływając, spływając bez ustanku. Powstawszy już, zatrzymała się na chwilę, z głową pochyloną, przypatrując się pokładowi kwiatów, które rozgniatała jej noga; a równocześnie ulewa kwiecia padała na nią, padała bez przerwy. Nie widziałem w tej chwili jej twarzy. Czy w rzeczy samej przygląda się uważnie temu zjawisku? A może była to tylko głęboka zaduma?




VI.

Następnego poranka, między tymi, którzy przynosili dary Wielkanocne, przyszedł do Badioli Kalikst, stary Kalikst, stróż z villi Bzów, z olbrzymim bukietem bzu świeżego i wonnego. Chciał sam, własnemi rękoma ofiarować go Julianie, w ten sposób pragnąc jej przypomnieć urocze chwile naszego pobytu, prosząc koniecznie, usilnie o krótkie bodajby odwiedziny. Pani zawsze tam bywała tak wesołą, tak zadowoloną. Dlaczegóż nie miałaby tam powrócić? Dom pozostał nietknięty; nic w nim nie zostało zmienione. Ogród rozrósł się, jest cienistszym jeszcze, niż dawniej. Szpalery bzów tworzą w nim dziś las istny! a wszystko to kwitnie teraz. Zapach bzów chyba dochodzić musi do Badioli wieczorami? Doprawdy i ogród i dom oczekują na odwiedziny. Pod gzemsami wszystkie stare gniazda pełne są jaskółek. Zgodnie z życzeniem pani, szanowano te gniazda, jak rzecz świętą. Ale, szczerze mówiąc, jest ich za dużo już teraz. Co tydzień trzeba łopatami oczyszczać balkony i gzemsy okien. A co to za świegot od rana do wieczora! Kiedyż wreszcie pani zdecyduje się na przyjazd? Wszakże niezadługo?
Spytałem Juliany:
— Czy nie zechciałabyś, abyśmy pojechali tam we wtorek?
Po chwili wahania, hamując z wielkim trudem ciężką troskę, co jej pochylała czoło, odparła:
— Pojedźmyż tam we wtorek, skoro sobie tego życzysz.
— Dobrze zatem, Kalikscie — odpowiedziałem starcowi z oddźwiękiem tak żywego rozradowania w głosie, że sam nim byłem zadziwiony, tak ten wylew mojej duszy był nagłym i mimowolnym. — Czekaj nas we wtorek rano. Zabierzemy z sobą śniadanie. Nie rób żadnych przygotowań. Rozumiesz? Pozostaw dom zamkniętym. Ja sam chciałbym drzwi jego pierwszy otworzyć, sam po kolei odmykać jedno okno po drugiem. Uważasz?
Szczególniejsza radość, bez wszelkiego zastanowienia, bez restrykcyi, popychała mnie do czynności i rozmów błahych, niedorzecznych, szalonych niemal, które z trudnością tylko powstrzymywałem. Chciało mi się uściskać Kaliksta, popieścić mleczną jego brodę, wziąć go w objęcia, mówić z nim o willi Bzów, o przeszłości, o tych „dobrych czasach“ obszernie, pod blaskiem tego słońca wielkanocnego. „Mam więc przed sobą człowieka prostego, szczerego, całego z jednej sztuki, serce wierne!“ — myśleliśmy patrząc na niego. I raz jeszcze odzyskałem poczucie zupełnego bezpieczeństwa, jak gdyby przywiązanie tego starca było dla mnie drugim talizmanem przeciw pociskom losu.
Raz jeszcze od zachodu dnia poprzedniego, dusza moja podniosła się, podniecona bezmiarem radości, którą, zdało mi się, przesiąkła było całe powietrze, którą świeciły dla mnie oczy wszystkie, która wydzielała się z wszech istot.
Tego poranka Badiola była istnem miejscem pielgrzymek. Nie było wieśniaka, któryby nie przyniósł jakiegoś dam lub nie przyszedł składać życzeń. Błogosławione ręce matki mojej okryło dziś tysiące pocałunków; cisnęli się do niej zarówno mężczyźni, jak kobiety i dzieci. Na mszy, odprawianej w kaplicy, zgromadził się tłum cały, natłoczony i wylewający się przez jej bramę aż na taras, pod sklepieniem lazuru. Srebrzysty głos dzwonów rozlegał się radosną jakąś, niemal melodyjną harmonią w nieporuszonem najmniejszym wietrzykiem powietrza. Na wieży napis kompasu słonecznego mówił: Hora est benefaciendi. I w ten poranek chwalebny swą tradycyą, w którym czuć było, rzekłbyś, unoszącą się dokoła domu macierzyńskiego całą wdzięczność przynależną długiemu szeregowi dobrodziejstw, trzy te słowa zamieniały się w śpiew uroczysty, w jeden hymn rozgłośny.
Jakżebym pośród tego wszystkiego mógł zachować w duszy zdradzieckie podejrzenia, zwątpienie, wspoimienia jakieś mętne? Kogóż mogłem się lękać, widząc, że usta matki dotykały czoła Juliany, uśmiechnionej, swobodnej, widząc, że brat mój ściskał w swej dumnej i prawej dłoni wątłą i bladą rączkę tej, która była dla niego powtórnem wcieleniem Konstancyi?




VII.

Myśl o wycieczce do willi Bzów zajmowała mnie przez dzień cały i jeszcze dzień następny bez przerwy. Nigdy, zdaje mi się, oczekiwanie na godzinę oznaczoną na pierwszą schadzkę miłosną; nie natchnęłoby mnie podobną niecierpliwością. „Ohydne, wstrętne sny, zwykły skutek halucynacyi“. W ten sposób sądziłem rozpacz moją w tę pełną smutku sobotę, z lekkiem sercem, z zupełnem zapomnieniem wszystkich podejrzeń poprzednich, cały pod wpływem złudzeń upartych, które wracały, gdym je odegnał, odradzały się, kiedym je zburzył.
Niepokój żądz zmysłowych przyczyniał się jeszcze do przyćmienia we mnie, do przytępienia jasnej świadomości. Marzyłem o odzyskaniu napowrót nietylko duszy, ale i ciała Juliany; w tę niecierpliwość moją wchodziła w części także i namiętność fizyczna. Nazwa willi Bzów budziła we mnie wspomnienia rozkoszne, wspomnienia nie owej idylli niewinnej, ale płomiennej namiętności, nie westchnień, ale krzyków rozkoszy. Nie opatrzyłem się, jak sam może zaostrzyłem jeszcze moją żądzę przez nieuniknione obrazy, lęgnące się zwykle z podejrzeń; tę truciznę ukrytą nosiłem w sobie. Dotąd, samej rzeczy, sądziłem, że wzruszenie, co mnie owładnęło, jest głównie i wyłącznie duchowej natury i że w oczekiwaniu wielkiego dnia znajdowałem upodobanie w wyobrażaniu sobie tych rozmów, jakiemi zamierzałem przekonać kobietę, od której pragnąłem otrzymać przebaczenie. Obecnie natomiast, wprost przeciwnie, mniej daleko przedstawiałem sobie tę scenę patetyczną pojednania, jak raczej tę, która miała być jej konsekwencyą bezpośrednią. Przebaczenie równoznacznem było dla mnie z oddaniem się, pocałunek nieśmiały w czoło zamieniał się w tych rojeniach już w pocałunek ust namiętny... I zwolna wyparło to drugie marzenie niepokonanie pierwotne rojenia, jeden obraz wyłączny wykluczył wszelkie inne, owładnął mną, ogarnął całego, nieprzeparty, niezmienny, jasny, dokładny we wszystkich szczegółach. „Będzie to po śniadaniu. Kieliszek „chablis“ wystarczył do podniecenia Juliany, która nieomal nigdy nie pija wina. Z każdą chwilą gorąco się wzmaga w to popołudnie wiosenne; zapach róż, bzu staje się coraz silniejszym, coraz więcej odurzającym; jaskółki przemykają jak strzały z świergotem ogłuszającym. Jesteśmy sami, przejęci oboje drżeniem wewnętrznem nie do zniesienia. I nagle ja jej powiadam; — Czy nie poszłabyś razem ze mną obejrzeć dawny nasz pokój? — Pokój weselny, który z umysłu nie otwierałem podczas oględzin willi. Wchodzimy. Słychać w nim ten szum jakiś głuchy, taki sam szum, jaki się słyszy w głębokich załomach niektórych muszli; ale to tylko szmer krwi w mych żyłach. Ona także bezwątpienia słyszy ten szum tak samo — i tak samo u niej jest to szmer krwi, gwałtownie pulsującej w żyłach. Zresztą dokoła cisza; rzekłbyś, że i jaskółki przestały świergotać. Chcę coś mówić a za pierwszem słowem, co mi uwięzło w gardle, ona pada w moje objęcia, niemal omdlała...
Ten obraz mej wyobraźni urastał wciąż, zbogacał się w szczegóły bezustannie, komplikował, dochodził do niesłychanej widoczności. Nie byłem w stanie oprzeć się zupełnej jego wyłączności w mym umyśle. Powiedziałbyś, że budził się we mnie dawny rozpustnik, tak głęboką sprawiało mi przyjemność rozpatrywanie i pieszczenie w myśli tego obrazu rozkoszy. Czystość, którą zachowywałem od kilku tygodni, w to ciepło wiosenne, wywarła także wpływ niemały na odrodzony mój organizm. Proste zjawisko fizyologiczne zmieniało całkowicie stan mego ducha, nadawało zwrot zupełny moim myślom, czyniło ze mnie całkiem innego człowieka.
Mania i Natalka wyraziły życzenie towarzyszenia nam w tej wycieczce. Juliana miała ochotę przychylić się do ich żądania; ale ja sprzeciwiałem się temu i użyłem całej mej zręczności, wszelkich pochlebstw, byle dopiąć celu.
Fryderyk taką zrobił propozycyę:
— Trzeba mi we wtorek pojechać do Casal Caldore. Powozem towarzyszyć wam będę do willi Bzów, gdzie się zatrzymacie, ja zaś, zostawiwszy was, pojadę dalej w moją drogę. Za powrotem nad wieczorem zabiorę was powozem i powrócimy razem do Badioli.
Juliana w mej obecności przystała na tę propozycyę.
Zastanawiałem się nad tem, że towarzystwo Fryderyka, w tamtą stronę przynajmniej, nie będzie dla nas przeszkodą; przeciwnie, raczej uchroni mnie od pewnego zakłopotania. Bo i o czemże mówilibyśmy z sobą w samej rzeczy, Juliana i ja, gdybyśmy znaleźli się sami w ciągu dwu czy trzech godzin tej podróży? Jakie zająłbym względem niej stanowisko? Kto wie nawet, czy nie pogorszyłbym lub nie zepsuł całkowicie sytuacyi, czy nie naraziłbym na szwank całego planu, a przynajmniej nie odjął naszym wzruszeniom całej ich świeżości? Czyż marzeniem mojem nie było znaleźć się z nią sam na sam odrazu w willi Bzów, jakby za dotknięciem różdżki czarnoksięzkiej i tam dopiero zwrócić się do niej z pierwszem słowem serdecznem a uległem? Obecność Fryderyka dawała mi tę korzyść, że pozwalała uniknąć niepewnych preliminaryów, długich chwil przykrego milczenia, frazesów wypowiedzianych po cicha ze względu na uszy stangreta, jednem słowem wszystkich tych drobnych nieprzyjemności i drobnych udręczeń. Wysiądziemy w willi Bzów a wtedy, wtedy dopiero odnajdziemy się napowrót obok siebie, ręka w rękę przededrzwiami raju utraconego.




VIII.

I oto co zaszło. Nie znajduję słów na opisanie wrażenia, jakiego doznałem, posłyszawszy odgłos dzwoneczków i turkot powozu oddalającego się i unoszącego Fryderyka ku Casal Caldore. Odezwałem się do Kaliksta, odbierając klucze z rąk jego z widoczną niecierpliwością:
— Teraz możesz już odejść. Zawołam cię później.
I zamknąłem sam drzwi kraty żelaznej za starcem, który wydał mi się cokolwiek zdziwionym i niezadowolonym z tak nagłej odprawy.
— Jesteśmy więc tu nareszcie! — zawołałem, skoro tylko zostaliśmy sami z Julianą. I cała fala szczęścia, co zalewała mi serce, zadźwięczała mi w głosie.
Byłem szczęśliwy, szczęśliwy, nieopisanie szczęśliwy; zostawałem jakby pod czarem niezmiernej jakiejś halucynacyi szczęścia nieoczekiwanego, niespodziewanego, które przetwarzało całą moją istotę, budziło i zdwajało w nieskończoność to wszystko, co było jeszcze we mnie młodego i dobrego, odosobniało mnie od świata, koncentrowało całe życie moje w obrębie murów, zamykających ten ogród. Słowa rwały mi się na usta, niecierpliwe, bez związku, niedające się wypowiedzieć; rozum gubił się w płomiennych błyskach myśli.
Jakie Juliana nie miała odgadnąć, co się dzieje we mnie? Jakże miała mnie. nie zrozumieć? Jakże nie miało serce jej czuć gwałtownej mojej radości?
Spojrzeliśmy na siebie. Widzę jeszcze wyraz niepokoju w jej twarzy, na której błąkał się uśmiech dziwny, nieokreślony. Przemówiła tym głosem stłumionym, słabym, zawsze jakby wahającym się tem osobliwem wahaniem, jakie już zauważyłem w innych okolicznościach, nadającem jej pozór głębokiej usilności powstrzymywania słów, cisnących jej się ciągle na usta a podkładaniem natomiast innych; wyrzekła:
— Przejdźmy się po ogrodzie zanim dom otworzymy. Jakże to dawno nie widziałam go w takim rozkwicie! Kiedy po raz ostatni byliśmy tutaj przed trzema laty, czy przypominasz sobie? było to także w kwietniu, w tygodniu Wielkanocnym...
Niezawodnie chciała zapanować nad swem pomieszaniem, ale to jej się nie udało; niezawodnie chciała powstrzymać wybuch uczucia, ale nie mogła tego dokazać. W tych miejscach pierwsze słowa, które z ust jej własnych wyszły, pierwsze też wywołały cały rój wspomnień. Po kilku krokach zatrzymała się i spojrzeliśmy na siebie oboje. Pomieszanie jakieś nieokreślone, jak gdyby zadawała sobie gwałt, by coś stłumić, mignęło w czarnych jej oczach.
— Juliano! — zawołałem, niezdolny już zapanować nad sobą, czując, jak z najtajniejszych głębin serca tryska i rwie się fala słów gorących, serdecznych, namiętnych, przejęty szalonem pragnieniem padnięcia przed nią na kolana, tu w piasku, objęcia kolan jej uściskiem, całowania rąbka jej szaty, rąk, dłoni namiętnie, nieograniczenie.
Gestem błagalnym dała mi znak, bym umilkł. I szła dalej aleją, przyśpieszając kroku.
Miała na sobie ubranie z jasno popielatego sukna, przyozdobione wyszyciem ciemniejszej barwy sutaszu, kapelusz z popielatego filcu, w ręku parasolkę popielatą jedwabną, w drobny rzut białych trefli. Widzę ją jeszcze tak elegancką w tym kostiumie o barwach delikatnych i dyskretnych, jak idzie pośród gęstych zwojów bzu, którego gałęzie uginają się i pochylają ku niej ciężkiemi gronami błękitno fioletowego kwiecia.
Była zaledwie jedenasta. Poranek gorący, ciepłem przedwczesnem; na lazurze nieba słaniało się kilka obłoczków wełnistych, mgławych. Krzewy urocze, które nadały nazwę tej posiadłości, były głównemi panami tego ogrodu, tworzyły istny lasek, poprzecinany tylko tu i owdzie krzakami róż herbacianych. Miejscami róże pięły się po gałęziach, wciskały między zwoje bzów i opadały zmieszane z niemi w girlandy, festony, bukiety; u stóp ich łodyg irysy florenckie strzelały w górę z pomiędzy liści bzu, niby jasnozielone długie pałasze, kwiatami o rysunku szerokim a szlachetnym. Trzy te zapachy zlewały się harmonijnie w akord głęboki, który rozpoznawałem dokładnie, ponieważ z odległej jeszcze epoki pozostał mi on w pamięci, równie wyraźny jak akord muzyczny z trzech nut złożony. W pośród ciszy absolutnej słychać było tylko świegot jaskółek. Dom ledwie był widzialnym poprzez ostrokręgi cyprysów a jaskółki dążyły spiesznie w tamtą stronę, równie gęstemi chmarami, jak pszczoły do ula.
Niebawem Juliana zwolniła kroku. Ja szedłem obok niej, tak blisko, że od czasu do czasu łokcie nasze dotykały się wzajem. Rozglądała się uważnie dokoła, jak gdyby się lękała, że jakiś szczegół może ujść jej uwagi. Dwa czy trzy razy spostrzegłem, że wargi jej poruszyły się, jakby chciała coś mówić; był to jakby pierwszy początek słowa, którego nie wymawiała jednak nigdy.
Ozwałem się cichym głosem, tak nieśmiało, pokornie, jakby do kochanki:
— O czem myślisz?
— Myślę o tem, że powinniśmy byli nigdy ztąd nie odjeżdżać.
— Masz słuszność, Juliano.
Chwilami jaskółki muskały nas niemal w przelocie z krzykiem, szybkie i połyskliwe, jak strzały uskrzydlone.
— Jakże ja pragnąłem tego dnia, Juliano! Ach, nigdy, nigdy wiedzieć nie będziesz, jak ja go pragnąłem! — zawołałem, przejęty wzruszeniem tak silnem, że głos mój musiał całkowicie być zmienionym. — Nigdy, słyszysz, nigdy nie czułem niepokoju równego temu, jaki mnie trawi od dnia onegdajszego, od chwili, w której zgodziłaś się na przybycie tutaj! Czy przypominasz sobie ten dzień, kiedy to po raz pierwszy spotkaliśmy się z sobą potajemnie na tarasie willi Oggeri, gdzieśmy się pierwszy raz pocałowali? Szalałem za tobą, pamiętasz? A więc oczekiwanie w noc ostatnią, poprzedzającą tę schadzkę, niczem jest w porównaniu... Nie wierzysz mi i masz racyę, że mi nie wierzysz, że mi nie ufasz. Ale powiem ci wszystko, opowiem o moich cierpieniach, obawach, nadziejach. O! ja wiem doskonale, że moje cierpienia są drobnostką wobec tych, na jakie naraziłem ciebie. Wiem, wiem; wszystkie moje boleści nie zdołają zrównoważyć tego, coś ty przezemnie wycierpiała, nie zrównoważą łez twoich. Nie odpokutowałem win moich i nie jestem godzien rozgrzeszenia. Ale powiedz mi, powiedz co mam uczynić, abyś mi przebaczyła... Nie wierzysz mi; ale ja przed tobą wyspowiadam się z wszystkiego. Ciebie to, ciebie jedną tylko kochałem przez ciąg całego mego życia; ciebie jedną wyłącznie kocham. Wiem, wiem; zawsze tak mówią mężczyźni, ilekroć chcą przebłagać kobietę i masz zupełną słuszność, że mi nie wierzysz. Ale widzisz jednak: Jeśli zastanowisz się nad trzema pierwszemi latami serdecznego naszego stosunku, nie słabnącego nigdy, jeśli przypomnisz sobie tylko, jeśli pamiętasz jeszcze, patrz, niepodobieństwem jest, abyś odmówiła mi wiary. W chwilach najgłębszego poniżenia mego nawet, tyś mi pozostawała niezapomnianą i dusza moja zawsze winna była zwracać się ku tobie, musiała cię szukać, musiała żałować, zawsze, rozumiesz? zawsze. Ty sama, czyż nie spostrzegałaś tego? Kiedy uważałem cię za siostrę tylko, czyż nie zdarzało ci się widzieć, że ja umieram ze smutku? Przysięgam ci, że zdala od ciebie nie zaznałem nigdy ani jednej godziny zupełnego zapomnienia. Nigdy, nigdy, przysięgam ci! Tyś była mojem uwielbieniem stałem, głębokiem, tajonem. Najlepsza część mego ja zawsze należała do ciebie; i jest nadzieja, która nigdy nie zagasła we mnie: nadzieja oswobodzenia się z więzów złego i odnalezienia napowrót pierwszej mej, jedynej miłości... Ach, Juliano, powiedz mi, żem tej nadziei nie nosił w piersi daremnie!
Ona szła obok mnie niezmiernie powoli, nie patrząc już przed siebie, z głową pochyloną, nadzwyczaj blada. Jakiś kurcz bolesny chwilami ukazywał się w kącikach ust. A ponieważ milczała, mnie począł w głębi duszy przejmować dziwny jakiś niepokój, nieokreślony jeszcze. Czułem się nieswój, doznawałem jakiegoś przygnębienia pod wpływem blasku tego słońca, woni kwiatów, krzyku jaskółek, pod wpływem całego tego rozradowania przyrody, które roztaczała tryumfalna wiosna.
— Nic mi nie odpowiadasz? — ciągnąłem dalej, ujmując jej rękę, która zwisła ku ziemi. — Nie wierzysz mi jeszcze; utraciłaś wszelką ufność we mnie, całą wiarę; obawiasz się, bym cię znów nie zawiódł, jak zawodziłem dotąd; nie chcesz mi wrócić zaufania, dlatego że wciąż myślisz o „tamtym razie“... Tak, to prawda, to była najbrutalniejsza z moich nikczemności. Dziś takim przejmuje mnie ona żalem, jak popełniona zbrodnia, a nawet gdybyś mi przebaczyła, ja sam nigdy jej sobie nie przebaczę. Ale czy ty nie zauważyłaś tego, że wówczas trapiła mnie ciężka jakaś, niezmożona choroba, że to był rodzaj obłędu u mnie? Jakieś przekleństwo mnie ścigało i od dnia tego nie zaznałem ani jednej minuty spokoju, nie mam ani jednej chwili przytomności zupełnej, ani chwili jasności myśli. Nie przypominasz ty sobie? Nie przypominasz? To pewna, że wiedziałaś, że nie byłem przytomny niemal zupełnie, w stanie szaleństwa prawie; bo patrzałaś na mnie, jak się patrzy na waryata. Ileż razy spostrzegłem w oczach twoich współczucie litosne, ciekawość i obawę! Nie przypominasz ty sobie, co się to wówczas ze mną stało? Byłem zmieniony do niepoznania... A teraz jestem uzdrowiony, ocaliłem się dla ciebie. Udało mi się otworzyć oczy, udało mi się ujrzeć światło. Nakoniec stało się światło w mej duszy. Ciebie to, ciebie jedną wyłącznie kochałem przez całe życie, ciebie tylko jedną kocham dotąd! Czy słyszysz?
Wymówiłem ostatnie słowa głosem silniejszym, powolniej, jakby dlatego, aby się wyryły po kolei w duszy tej kobiety i ściskałem silnie jej rękę, trzymaną w mej dłoni. Stanęła z miną człowieka, co lada chwila ma upaść, cała dysząca. Później dopiero, daleko już później, w czasach które nastąpiły po tej chwili, pojąłem ten nadmiar śmiertelnego udręczenia, który objawił się w dyszącym tym oddechu. Ale wówczas zrozumiałem go tak tylko: „Wspomnienie tej zdrady okropnej, wywołane przezemnie, odnowiło jej cierpienia. Dotknąłem ran jeszcze otwartych. Ach, gdybym mógł obudzić w niej wiarę! Gdybym mógł pokonać tę nieufność, co nią owładnęła. Czyliż nie czuje w głosie moim tego oddźwięku, który powiada, że mówim prawdę?“
Doszliśmy do skrzyżowania dwu alei. Stała tam ławeczka.
Juliana szepnęła:
— Usiądźmy tu trochę.
Usiedliśmy. Nie wiem, czy poznała to miejsce. Ale ja nie poznałem go zrazu, pomieszany, oszołomiony, jak człowiek, który miał przez czas pewien oczy zawiązane. Oboje rozglądaliśmy się dokoła, potem spojrzeliśmy na siebie wzajem i oboje mieliśmy w oczach myśl tęż samą. Tłum wspomnień miłosnych złączony był z tą starą ławeczką kamienną. Serce moje wezbrało nie już żelem, ale żądzą niespokojną, jakiemś pragnieniem szalonem życia, które niby w błyskawicy nagłej stawiło mi przed oczy wizyę fantastyczną i olśniewającą przyszłości, „Ach! ona nie wie, do jakich nowych objawów uczucia jestem dziś zdolny! W duszy mojej jest cały raj szczęścia dla niej“. I błysk tego ideału miłości był tak silnym, że mnie unosił w krainę zachwytu.
— Smucisz się? Ale jakaż istota na ziemi była kochaną tak, jak ja kocham ciebie? Której kobiecie danem było otrzymać dowód miłości, któryby zrównoważył ten, jaki ja tobie daję? Mówiłaś przed chwilą: „Nie powinniśmy byli nigdy ztąd wyjeżdżać“. Bezwątpienia bylibyśmy wówczas pozostali szczęśliwi; nie byłabyś przecierpiała męczeństwa, nie byłabyś tylu łez przelała, nie straciłabyś tylu lat życia; ale nie byłabyś też poznała całej głębi mojego uczucia, wszystkiej miłości mojej...
Ona siedziała z głową pochyloną na piersi, z nawpół przymkniętemi oczyma i słuchała mnie nieruchoma. Rzęsy kładły jej na górną część policzków cień, który mnie niepokoił daleko więcej, niż spojrzenie.
— A i ja sam nie byłbym poznał całej rozciągłości mego uczucia. Za pierwszym razem, kiedym odszedł od ciebie, czyż nie sądziłem, że wszystko było już skończone? Szukałem sobie innej namiętności, innej gorączki, innego upojenia; chciałem życie całe ogarnąć jednym uściskiem. Tyś mi nie wystarczała. I przez lata całe wyczerpywałem się w srogim trudzie, oh, tak srogim, że dziś brzydzę się nim, jak galernik brzydzi się kaźnią, w której żył, umierając codnia potrochu. I trzeba mi było błąkać się z ciemności w ciemność przez lata całe, zanim stało się światło w mej duszy, zanim ukazała mi się wreszcie ta wielka prawda, żem kochał jedną tylko kobietę i że kobietą tą byłaś ty jedyna. Ty jedna, jedyna na świecie jesteś dobrocią i słodyczą; tyś najlepszą, najdoskonalszą i najsłodszą z istot ludzkich, jakie tylko wymarzyć można, tyś jedyną! A tyś była w domu moim przez ten czas, kiedym cię szukał daleko... Czy rozumiesz teraz? Czy ty rozumiesz? Byłaś w moim domu przez ten czas, kiedy ja cię szukałem daleko. O! powiedz mi, czy to wyznanie nie zrównoważy wszystkich łez twoich, czy nie jest za nie dostatecznym ekwiwalentem? Czy nie pragnęłabyś teraz wylać ich więcej, więcej jeszcze, byle okupić niemi tę pewność?
— Tak, więcej jeszcze — wymówiła tak cicho, że zaledwie zdołałem dosłyszeć.
Było to tchnienie raczej na pobladłych wargach niź: słowa. I łzy trysnęły z jej oczu, żłobiąc policzki ściekały aż do ust kurczowo skrzywionych i spadały na pierś drżącą łkaniem.
— Juliano, droga moja, moja jedyna miłości! — zawołałem z dreszczem najwyższego szczęścia, upadając przed nią na kolana.
I otoczyłem ją ramionami, złożyłem głowę na jej łonie, odczuwając w całem ciele to natężenie szalone, jakiem kończy się wszelkie usiłowanie bezpotrzebne okazania jakiemś słowem, czynem, postępkiem, pieszczotą wewnętrznej namiętności nieopisanej. Łzy jej spadały na mi twarz. Gdyby skutek materyalny tych kropel gorących życia wyrównywał był wrażeniu, jakie one wywierały na mnie, musiałbym nosić na skórze mojej piętna niezmazane.
— O! pozwól mi pić je — błagałem.
I uniósłszy się nieco oparłem usta moje na jej powiekach a ręce tymczasem darzyły ją tysiącem pieszczot bez pamięci. Członki moje nabyły giętkości niezwykłej, rodzaju złudnej płynności, która nie dopuszczała mi dostrzedz przeszkody ubioru. Wydawało mi się, że posiadam moc wnikania, ogarniania sobą całej postaci ukochanej.
— Czyś ty marzyła kiedy — mówiłem, czując słony smak na ustach, co przenikał aż do głębi mego serca (później, w dniach, co nastąpiły po owej scenie, dziwiłem się, żem nie poczuł w tych łzach niezwykłej ich goryczy) — czyś ty marzyła kiedy, że jesteś tak kochaną? Czyś marzyła o podobnem szczęściu? To ja, patrz, to ja tak mówię do ciebie; przypatrz się dobrze: to ja... Gdybyś wiedziała, jak mnie samemu wszystko to wydaje się dziwnem! Gdybym mógł ci wypowiedzieć!... Wiem, że cię taką, jak dziś jesteś, nie znam; wiem, że kocham w tobie nie tę dzisiejszą, wiem tylko, że cię odnalazłem. A jednak zdaje mi się, że cię znalazłem przed chwilą dopiero, przed krótką chwilą, kiedyś mi powiedziała: „Tak, więcej jeszcze“... Wszakże tak mi powiedziałaś, nieprawdaż? Trzy tylko słowa... tchnienie... I czuję się niemi odrodzony i tyś odrodzona i oto szczęśliwi jesteśmy, szczęśliwi już na zawsze!
Mówiłem jej wszystko to głosem, który zdał się przychodzić gdzieś zdaleka, przerywanym, nie dającym się określić; jednym z tych głosów, których intonacye, rzekłbyś, wyrywają się same nam na usta, wprost z głębin duszy, nie za pośrednictwem organów cielesnych. A ona, której dotąd płynęły łzy ciche, wybuchnęła teraz głośnem łkaniem.
Gwałtowne, nazbyt gwałtowne były te łkania, nie takie, jak gdy upadamy pod ciężarem radości bezgranicznej, ale takie, jakie bywają wylewem rozpaczy niepocieszonej. Łkała tak gwałtownie, że przez kilka sekund osłupiałem, przejęty zdziwieniem, jakie wywołują zawsze objawy nadzwyczajne, najwyższe paroksyzmy wzruszeń ludzkich. Mimowiednie odsunąłem się cokolwiek; natychmiast jednak spostrzegłem jakąś próżnię, która się utworzyła między nią a mną; natychmiast spostrzegłem nietylko, że nie było już teraz między nami wzajemnego oddziaływania fizycznego, ale że również poczucie moralnej łączności gdzieś uleciało od nas w jednej chwili. Byliśmy dwojgiem istot oddzielnych, odrębnych, odosobnionych, stojących na zewnątrz jedno drugiego. Różnica nawet naszego zachowania w tej chwili dowodziła tego rozdziału. Ona skurczona, przyciskając oburącz chustkę do ust, łkała; a każde z tych łkań wstrząsało ją całą, uwydatniając, powiedziałbym, jej wątłość. Ja, nie dotykając jej, klęczałem dotąd jeszcze przed nią, wpatrzony w nią, zdumiały a przecież niesłychanie jasno zapatrujący się na wszystko, co miało dziać się we mnie, niemniej przecież ze zmysłami wytężonemi na pojęcie otaczających przedmiotów. Słyszałem jej szloch i równocześnie świergot jaskółek; miałem dokładną świadomość czasu i miejsca. I te kwiaty, i te wonie, i ta wspaniałość nieruchomej atmosfery i to rozradowanie wiosenne przyrody, roztaczające się dokoła — wszystko to przejmowało mnie lękiem, który wzrastał i wzrastał, w końcu zamieniając się w rodzaj strachu panicznego, w grozę instynktowną a ślepą, wobec której rozum był bezsilnym. I tak jak piorun wypada z kłębu chmur czarnych, tak z pośród tej chaotycznej trwogi trysnęła myśl rozświecając ciemności i rażąc mnie w samo serce: „Ona już nie jest czystą!“ Ach! dlaczegóż wówczas nie padłem rażony gromem! Dlaczego który z organów moich życiowych nie pękł pod ciosem tego gromu? Dlaczegóż nie pozostałem tam martwy na piasku u stóp żony mojej, która w ciągu krótkich chwil kilku podniosła mnie do szczytów szczęścia i wtrąciła w przepaść nędzy?
— Odpowiedz!
Pochwyciłem jej dłonie, odkryłem twarz i mówiłem zblizka, tuż u samej jej twarzy, a głos mój był tak głuchy, że sam zaledwie mogłem go dosłyszeć pośród zgiełku wrących w mózgu myśli.
— Odpowiedz, co znaczy ten płacz?
Przestała szlochać nagle i popatrzała na mnie, i oczy płonące od łez rozwarły się szeroko, z wyrazem najwyższego udręczenia, jak gdyby patrzały w tej chwili na śmierć moją. W istocie, musiałem w tej chwili być trupio blady, bo czułem, jak krew cała zbiegła mi do serca.
Może już zapónźo? Zapóżno już? — dodałem, odsłaniając tem pytaniem niejasnem, myśl straszliwą, co mi gryzła serce.
— Nie, nie, Tullio! nie... to nic. Tyś mógł pomyśleć!... Nie, nie... Jestem tak osłabioną, widzisz. Nie jestem już dziś taką, jak niegdyś... Nie mam już dziś energii... Jestem chorą, wiesz przecież; jestem tak chorą! Nie miałam siły oprzeć się... twoim słowom. Pojmujesz... Ten atak mnie zaskoczył nagle... To wina nerwów osłabionych... rodzaj kurczu. Chwyta cię spazm; nie rozróżniasz już, czy płaczesz z radości, czy z bólu... O! mój Boże!... Patrz, to już mija... Wstań, Tullio; chodź, siądź tu obok mnie.
Mówiła do mnie głosem, zdławionym jeszcze przez łzy, przerywanym od chwili do chwili jeszcze łkaniem; patrzała na mnie z tym wyrazem, który był mi dobrze znanym, wyrazem, z którym nieraz już poglądała na widok mych cierpień. Był okres taki, w którym nie mogła patrzeć na moją boleść. Jej wrażliwość w tej mierze była tak wygórowaną, że mogłem uzyskać od niej wszystko, okazując tylko, że mam jakie zmartwienie. Byłaby zrobiła wszystko, byle tylko oddalić odemnie jakąś przykrość. Często bardzo wówczas udawałem boleść, przez żarty, aby ją zaniepokoić, aby być pocieszanym jak dziecko, aby uzyskać od niej jakąś pieszczotę, która mi się podobała, aby wywołać u niej ruch jakiś wdzięczny, jakie słowo pieszczotliwe, jakiemi się zachwycałem. Nie tenże to sam wyraz zaniepokojenia serdecznego pojawił się teraz w jej oczach?
— Chodź tutaj, siądź obok mnie; siadaj. A może wolisz, żebyśmy dalej przechadzali się po ogrodzie? Jeszcześmy nic nie zobaczyli dotąd. Chodźmy do fontanny. Obmyję sobie oczy... Dlaczego patrzysz tak na mnie? O czem myślisz? Czyż nie jesteśmy szczęśliwi? Widzisz, już mi zaczyna teraz być lepiej, całkiem już dobrze. Ale trzeba mi przemyć koniecznie oczy, twarz... Która też godzina? Może to już południe? Fryderyk powracać będzie około szóstej. Mamy czas jeszcze... Cóż, pójdziemy?
Mówiła urywanym głosem, wciąż jeszcze nieco spazmatycznie, z widocznym wysiłkiem, starając się powrócić do równowagi, do zapanowania nad swemi nerwami, rozproszyć w moim umyśle cień nawet obawy jakiejś, wydać mi się ufną, szczęśliwą. Uśmiech drgający w jej oczach wilgotnych jeszcze i zaczerwienionych cokolwiek, miał dziwną jakąś smutną słodycz, która mnie rozrzewniała, przejmując tęsknotą nawpół zmysłową. Niepodobieństwem jest dla mnie określić ten dziwny rodzaj uroku, który istota ta wywierała na moje zmysły, zarówno jak umysł; wzmagał go jeszcze stan niezdecydowania i niejasności moich obecnych pojęć. Zdawała się przemawiać do mnie milcząco: „Niemożliwem byłoby mi być już łagodniejszą. Bierz mnie więc, skoro mnie kochasz; bierz mnie w ramiona, ale ostrożnie, nie ściskaj mnie zbyt mocno. O! pali mnie żądza twych pieszczot, pragnę ich całem sercem. Ale zdaje mi się, że one mogłyby mi śmierć sprowadzić“. Te słowa, które podkładała moja wyobraźnia, dopomagają mi cokolwiek do określenia wrażenia, jakie wywierał na mnie jej uśmiech.
Patrzałem na jej usta w chwili, kiedy wymawiała te słowa; „Dlaczego patrzysz tak na mnie?“ A w chwili, kiedy pytała: „Alboż nie jesteśmy szczęśliwi?“ — doznałem ślepej potrzeby wrażenia rozkoszy, w którem zatonęłaby cała przykrość, pozostała po niedawnem uniesieniu. Kiedy się podniosła, pochwyciłem ją gwałtownie w ramiona i przycisnąłem usta do jej ust.
Był to pocałunek kochanka, pocałunek długi i głęboki, który przejął oboje do dna istot naszych. Ona padła napowrót na ławkę, wyczerpana.
— Och! nie, nie, Tullio, błagam cię! Dosyć, dosyć! Pozwól mi przyjść do sił cokolwiek — prosiła, wyciągając przed siebie ręce, jakby mnie chciała odsunąć. — Inaczej nie zdołam utrzymać się na nogach. Wszak widzisz, że umieram nieomal.
Ale we mnie zaszedł dziwny objaw. Wrażenie doznane sprawiło w moim umyśle to, co czyni fala gwałtowna na wybrzeża rzeki, co rozbija i łamie wszystkie przeszkody i zaciera wszystkie dawniejsze ślady a pozostawia za sobą gładki pokład pasku. Wszystko zatarte zostało w jednej chwili, i nagle znalazłem się w nowym zupełnie stanie, podyktowanym przez wpływ bezpośredni okoliczności, przez poryw krwi rozpłomienionej. Wiedziałem teraz jedno tylko: miałem tu przed sobą kobietę, której pożądałem duszą całą, drżącą, obezwładnioną moim pocałunkiem, moją zupełnie nakoniec; dokoła nas roztaczał się ogród samotny, osypany kwieciem, pełen wspomnień, pełen tajemnic; dom odosobniony czekał na nas, ukryty w gęstwie krzewów kwitnących, pod strażą jaskółek opiekuńczych.
— Czy sądzisz, że nie miałbym dość siły, aby cię zanieść? — rzekłem, chwytając jej ręce, splatając jej palce z mojemi. — Dawniej byłaś leciuchna jak piórko. Teraz musisz być jeszcze lżejsza... Spróbujem się?
Cień zasłonił jej oczy. Przez sekundę zdawała się zatopioną w jakiejś myśli, jak kiedy się zastanawiamy nad czemś a potem nagłe po weźmiem postanowienie. Później wstrząsnęła głową i przechylając się w tył, zwieszając za ręce zaczepione o moje dłonie, z śmiechem, co odkrył trochę jej dziąsła bezkrwiste:
— A więc podnieś mnie! — zawołała.
Zaledwie powstawszy, upadła mi na piersi, i teraz ona to pierwsza ucałowała mnie z rodzajem namiętności spazmatycznej nieomal, jakby pochwycona nagłym szałem, jak gdyby chciała od jednego razu zaspokoić pragnienie dzikie, bolesne.
— A! umieram! — powtarzała, kiedy oderwałem usta od jej ust.
I usta te wilgotne, nieco wystające, wpół otwarte, co teraz poczerwieniały, ożywione tęsknotą, wpośród tej twarzy tak bladej i tak wątłej, sprawiły mi rzeczywiście wrażenie dziwnie nieokreślone, jedynie w nich skoncentrowanego życia w tem ciele, z pozoru podobnem do ciała umarłej.
Szeptała zadumana, podnosząc zamknięte dotąd oczy, gdzie długie rzęsy drgały; jakby przez nie przeciskał się słaby uśmiech z po za po wiek.
— Czyś szczęśliwy?
Przycisnąłem ją do serca.
— Dobrze więc, idźmy. Zanieś mnie, gdzie ze chcesz. Podtrzymuj mnie trochę, drogi; czuję, że kolasa uginają się podemną.
— Do domu, Juliano?
— Gdzie zechcesz...
Objąłem ją wpół ramieniem i pociągałem. Stąpała jak lunatyczka. Z początku milczeliśmy oboje, i co chwila zwracaliśmy się równocześnie jedno ku drugiemu, żeby popatrzeć sobie w oczy. Wydała mi się istotnie nową zupełnie kobietą; uwaga moja zatrzymywała się na szczegółach rozmaitych, zajmowała niemi, śledziłem to drobny znaczek, ledwie dostrzegalny na skórze, to maleńki dołeczek u dolnej wargi, wygięcie rzęs lub żyłkę na skroni, cień, co podkrążał oczy, niezmiernie delikatną muszlę ucha. Ciemne znamię na szyi zaledwie przysłaniał brzeg koronki; za każdem poruszeniem głowy Juliany widać je było, jak ukazywało się i znikało kolejno, a ten szczegół drażnił w wysokim stopniu moją niecierpliwość. Byłem upojony a przecież zachowałem zupełną jasność. Słyszałem krzyki jaskółek coraz to liczniejsze, szmer wody w fontannie poblizkiej.
Miałem świadomość dokładną tego, że życie ubiega, że czas uchodzi. I to słońce, te kwiaty, te wonie i te odgłosy — całe to rozradowanie przyrody wiosennej, przejęły mnie po raz trzeci wzruszeniem niewytłumaczonego niepokoju.
— Moja wierzba! — zawołała Juliana, doszedłszy do fontanny, i puściła moje ramię przyśpieszywszy kroku. — Patrzaj, patrzaj jak wyrosła! Przypominasz ty sobie? Wszakże to była wtedy drobna gałązka...
Postawszy przed drzewkiem na chwilę w zamyśleniu, dodała odmiennym już głosem, z cicha:
— Widziałam ją już od tego czasu... Nie wiesz tego może? Ja tu byłam w willi Bzów za poprzednim razem...
Nie mogła powstrzymać westchnienia. Natychmiast jednak, jak gdyby chciała rozproszyć chmurkę którą te słowa sprowadziły między nas, jak gdyby chciała zmyć z ust swych wszelką gorycz, pochyliła się do jednego z kurków fontanny, napiła zeń nieco wody i prostując się, zwróciła ku mnie usta, domagające się pocałunku. Miała brodę zmaczaną i usta ochłodłe. Oboje, bez słów wszelkich, postanowiliśmy w tym uścisku przyśpieszyć chwilę, odtąd już nieodzowną, zbliżenie ostateczne, którego domagały się wszystkie fibry naszych istot. Kiedyśmy wyswobodzili się z uściska, oczy nasze powtórzyły sobie wzajem tęż samą obietnicę upajającą. A jakże dziwne uczucie wyrażała w tej chwili twarz Juliany! Wówczas jednak nie zrozumiałem go. Później dopiero, znacznie później, w czasach, co nastąpiły po owych odwiedzinach pamiętnych, zdołałem wytłomaczyć sobie ten wyraz jej twarzy; kiedy wiedziałem już, że obraz śmierci i obraz rozkoszy równocześnie upajały biedną tę kobietę i że ulegając tęsknocie ciała, uczyniła ślub śmierci. Widzę, jak gdybym teraz jeszcze miał przed oczyma i widzieć będę zawsze tę twarz zagadkową, tajemniczą w cieniu tej wierzby, której długi włos zielony spływał kaskadą na nasze głowy. Pod blaskiem słońca, z pomiędzy długich, zwisających gałązek, o liściu przezroczem, woda ściekała promieniami, która nadawały cieniowi drgania jakieś fantastyczne. Echa zlewały w głuchą monotonię dźwięczne głosy wód spadających. Całe to otoczenie przenosiło gdzieś mój umysł po za obręb świata rzeczywistego...
Skierowaliśmy się ku domowi nic nie mówiąc do siebie. Moje pożądanie stało się tak silne, wizya wydarzeń blizkich porywała duszę moją w wir tak wielkiej radości, pulsacya arteryj stała się tak gwałtowną, że zadawałem sobie w myśli pytanie: „Czy to nie szał? Wszakże nie doznawałem czegoś podobnego w pierwszą nawet noc po ślubie, kiedy stopa moja przekroczyła próg małżeńskiej komnaty“... Dwa czy trzy razy ogarnęło mnie dzikie jakieś uniesienie, iście jak napad nagłego obłędu i cudem prawdziwie tylko mogłem się pohamować tak wielką była u mnie potrzeba fizyczna odzyskania na własność tej kobiety. I ją widocznie ogarnęło to pragnienie, bo zatrzymała się, wzdychając:
— O, Boże mój! Tego za wiele!
Zdyszana, z trudnością chwytająca powietrze, pochwyciła moją rękę i położyła ją na swem sercu.
— Posłuchaj — rzekła.
Mniej zajmowało mnie w tej chwili bicie jej serca, niż sprężystość łona, którą poczułem przez materyę sukni, i palce moje instynktownie wygięły się, aby objąć tę krągłość tak dobrze sobie znaną. Dostrzegłem, jak tęczówkę oczu Juliany przysłoniły powieki. Z obawy, by nie zemdlała, podtrzymała ją; potem pociągnąłem, zaniosłem niemal do cyprysów, do ławeczki, na której usiedliśmy, wyczerpani oboje.
Dom wznosił się przed nami, niby wizya senna.
Ona, oparłszy głowę na mojem ramienia, mówiła:
— Ach! Tullio, jakże to okropne! Czy nie sądzisz, że z tego umrzećby można?
I dodała poważnie, głosem, który zdawał się wychodzić gdzieś z głębin duszy:
— Czy nie chciałbyś, byśmy umarli razem?
Przeszedł mnie dreszcz jakiś dziwny, który odsłonił mi, że te słowa były może wyrazem tegoż samego niezwykłego jakiegoś uczucia, które przeobraziło twarz jej wówczas tam pod wierzbą po uścisku i milczącem postanowieniu. Ale i na ten raz jeszcze nie umiałem zrozumieć. Pojąłem to jedno tylko, że oboje nas ogarnął rodzaj jakiejś gorączki i że znajdujem się w atmosferze marzeń.
Jakby w marzeniach sennych stała przed nami willa wpół ukryta w zwojach bzów. Cały front jej sielski, wszystkie gzemsy, wszystkie występy muru, wzdłuż rynien nawet, u architrawów, u listew okien, pod belkami balkonów, między fryzami, między wypukłościami, wszystko to pokryły gniazda jaskółcze. Gniazda z gliny, dawne i nowe, nagromadzone obok siebie, jak celki ula, mało pozostawiały wolnego miejsca.
W tych odstępach wolnych i na deszczułkach żaluzyj, na żelaznych balustradach balkonów białe ich ślady tworzyły pokład wapienny. Zamknięty szczelnie i niezamieszkały dom ten żył jednak; żył życiem czynnem, pracowitem, pełnem radości i miłości. Wierne jaskółki otaczały go swemi skrzydły, krzykiem, migotaniem swych piór czarnych, całym swym wdziękiem i czułością bezprzestannie. Kiedy w powietrzu ścigały się gromady lotne, z szybkością strzały rozcinające powietrze, z okrzykami głośnemi to zbliżające się, to oddalające kolejno w mgnienia oka, muskające wierzchołki drzew, unoszące się ku słońcu, niby błyskawica tryskająca od chwili do chwili z białych plam ich piór, niezmęczenie, w gniazdach natomiast i dokoła nich wrzało innego rodzaju znów życie, niemniej jednak gorące. Wśród siedzących na gniazdach jaskółek jedne przez kilka sekund pozostawały zawieszone u otworów, inne podtrzymywały się wzajem podlatując; inne nawpół ukryte w gnieździe, wysuwały widłowate ogonki, drgające i zwinne czarne i białe wśród mułu szarawego; inne niewidzialne dotychczas ulatywały w dal z krzykiem przenikliwym i nikły w oddali. Cały ten ruch radosny i wesoły dokoła domu szczelnie zamkniętego, całe to ożywienie gniazd dokoła naszego dawnego gniazda, sprawiało widok uroczy. pełen wdzięku tak dalece, że mimo tej gorączki, która dręczyła nas oboje, z zajęciem przypatrywaliśmy się temu życiu gwarnemu.
Ja wreszcie przerwałem ten podziw:
— Tu jest klucz, na co czekamy jeszcze?
— O! Tullio, posiedźmy tu jeszcze trochę — błagała jakby z przestrachem.
— Idę otworzyć.
I zbliżyłem się do drzwi; wszedłem po trzech stopniach, które sprawiły na mnie wrażenie stopni ołtarza. W chwili w której zamierzałem już obrócić klucz w zamku z drżeniem pobożnego, co otwiera relikwiarz, poczułem za sobą Julianę, która powstawszy, podążyła za mną ukradkiem, lekka jak cień. Drgnąłem.
— To ty?
— Tak, to ja — szepnęła pieszczotliwie, muskając mi ucho tchnieniem swego oddechu.
I z po za mego ramienia otoczyła mi rękoma szyję tak, że delikatne jej paluszki splotły się pod moją brodą.
Ten manewr dokonany niepostrzeżenie, śmiech drżący w jej głosie i zdradzający radość dziecinną, że jej się udało mnie podejść niespodzianie, ten wdzięk, z jakim to wykonała, przypomniały mi moją dawną Julianę, młodziutką a pełną uczucia towarzyszkę lat szczęścia, uroczą istotkę o spuszczonych do ziemi warkoczach, o rozgłośnym śmiechu srebrzystym, pół dzieweczkę jeszcze. Fala szczęścia dawnego zalała mi serce na tym progu domu, co mieścił wspomnień tyle.
— Otworzyć? — spytałem.
I ręka moja spoczywała na kluczu, gotowa go przekręcić.
— Otwórz — odpowiedziała.
Nie puszczała mojej szyi i wciąż czułem oddech jej na karku.
Na zgrzyt, który wydał klucz w zamku, ręce jej zacisnęły się mocniej jeszcze dokoła mej szyi; przycisnęła się do mnie a dreszcz jej i mnie się udzielił. Jaskółki świergotały ponad naszemi głowami a świst ich lekki, odcinał się, że tak powiedziałbym, od ogólnego tła ciszy.
— Wejdź — wyszeptała, nie puszczając mnie z swego uścisku. — Wejdźże.
Słyszę jeszcze ten głos, wychodzący z tych ust tak bliskich a niewidzialnych przecież, rzeczywisty a jednak tajemniczy, ciepłem tchnieniem dochodzący do mego ucha a przecież tak serdeczny, tak spojony, zda się, ze mną, że wydał mi się płynącym z głębi mej duszy, bardziej niewieści, słodszy niż jakikolwiek inny głos na ziemi był nim kiedykolwiek — słyszę go jeszcze i słyszeć będę zawsze.
— Wchodźże, wchodź.
Popchnąłem drzwi. Przeszliśmy próg razem, stopieni niemal, zlani w jedną, rzekłbyś, istotę, w ciszy zupełnej, bez szelestu.
Przysionek oświetlony był z góry wysokiem oknem okrągłem. Jaskółka uleciała nad naszemi głowami z świergotem. Podnieśliśmy oczy zdziwieni. Gniazdo zwieszało się z pomiędzy malowideł sklepienia. W oknie jedna z szyb była wybitą. Przez utwór ten jaskółka uciekła w dal ze świegotem.
— Teraz jestem twoją, twoją całkowicie — szeptała Juliana, nie odejmując mi rąk z szyi.
Ale ruchem nagłym okręciwszy się, zawisła mi na piersi i dotknęła ust. Złączyliśmy się w długim pocałunku. Upojony zawołałem:
— Chodź! Idźmy na górę! Czy chcesz, żebym cię zaniósł?
Mimo odurzenia, czułem taką siłę w muszkułach, że byłbym w stanie wnieść ją od razu, bez odpoczynku po schodach.
Odpowiedziała:
— Nie. Wejdę sama.
Patrząc jednak na nią, słysząc głos jej, trudno było przypuścić, że wejść zdoła.
Otoczyłem ją ramieniem tak, jak poprzednio w alei ogrodu, unosiłem zlekka i stawiałem stopień po stopniu. Dom cały, powiedziałbyś, rozlegał się głuchym i odległym jakimś takim szumem, jaki zachowują niektóre gatunki muszli w swych załomach; z zewnątrz nie dochodził żaden odgłos inny.
Kiedy stanęliśmy w sieni pierwszego piętra, zamiast otworzyć drzwi nawprost schodów położone, zwróciłem się na prawo w kurytarz ciemny i pociągnąłem ją za sobą za rękę, nic nie mówiąc.
— Gdzie my idziemy? — spytała.
Odpowiedziałem:
— Do naszego pokoju.
Nic nieomal nie było tu widać. Kierowałem się raczej tylko instynktem. Znalazłem wreszcie klamkę, otwarłem drzwi; weszliśmy.
Ciemność przerzynało jedynie światło, sączące się z zewnątrz przez szczeliny żaluzyj a szum był tu głuchszym jakimś jeszcze. Chciałbym był podbiedz natychmiast do okien i wpuścić tu jak najwięcej światła; ale nie mogłem odstąpić Juliany, zdawało mi się niepodobieństwem oderwać od niej, przerwać chociażby to było na jedną sekundę, zetknięcie się naszych dłoni, jak gdyby poprzez skórę żywe kończyny nerwów naszych przyciągały się magnetycznie. Szliśmy naprzód razem, nie widząc nic przed sobą. Przeszkoda jakaś zatrzymała nas w tym pochodzie wśród ciemności. Było to łóżko wielkie, szerokie, łoże nasze weselne, łoże naszej miłości...
Jak też daleko dobiegł ten okrzyk straszliwy?




IX.

Była druga popołudniu. Trzy godziny zaledwie upłynęły od przybycia naszego do willi Bzów.
Pozostawiłem Julianę samą na kilka minut a poszedłem zawołać Kaliksta. Stary przyniósł nam kosz ze śniadaniem i otrzymawszy po raz wtóry krótką odprawę, nie okazał już zdziwienia, ale przeciwnie, jakąś dobroduszną złośliwość.
Juliana i ja siedliśmy teraz do stołu, jak para kochanków, naprzeciw siebie, zamieniając spojrzenia i uśmiechy. Na stole przed nami stały zimne mięsiwa, konserwy owoców, biszkopty, pomarańcze, butelka chablis. Pokój z ozdobami sklepień w stylu rokoko, z jasnemi ścianami, scenami pasterskiemi, malowanemi nad podwojami drzwi, miał w sobie coś z wesołości staromodnej, przypominał wiek już zamarły.
Przez balkon otwarty wpadało światło, łagodne niezmiernie, długie bowiem smugi mlecznych obłoków rozciągnęły się na niebie. Na równoległoboku nieba, wprawionym w drzwi otwarte balkonu, rysował się stary, szanowny cyprys, którego stopy tonęły w krzakach róż a którego wierzchołek dawał przytułek gniazdku słowików“. Poniżej, przez pręty żelazne powyginane balustrady widać było istny las o tonach jasnego fioletu, chlubę wiosenną willi Bzów, który chwiał się harmonijnie, powoli, sfalowany zlekka w spokojnem powietrzu.
Juliana mówiła:
— Czy przypominasz sobie?
I powtarzała, powtarzała bezustannie:
— Czy ty przypominasz sobie?
Na usta jej powracały kolejno jedne po drugich najodleglejsze wspomnienia naszej miłości, co; wywołane najdyskretniejszą jakąś aluzyą, powracały z dziwną siłą i jasnością w tem miejscu, gdzie się zrodziły, wśród sprzyjającego im otoczenia. Ale niepokój bolesny, zaciekłość życia, które mnie owładnęły za pierwszym zaraz wstępem do tego ogrodu, dręczyły mnie i teraz, zżymały się we mnie, niecierpliwiły i poddawały hyperboliczne wizye przyszłości, które przeciwstawiałem widmom przeszłości natrętnej.
— Jutro, za dwa lub trzy dni najwyżej, trzeba nam tu powrócić, by pozostać tu dłużej; ale przyjedziem sami tylko. Widzisz: nic tu nie brak, wszystko jest jeszcze na swojem miejscu. Gdybyś zechciała, moglibyśmy nawet dziś tu pozostać na noc... Nie chcesz? Doprawdy, nie chcesz?
Głosem, gestem, spojrzeniem starałem się ją skusić. Kolana moje dotykały jej kolan. Ale patrzała na mnie nieruchomie, nic nie odpowiadając.
— Czy ty wyobrażasz sobie pierwszy wieczór w willi Bzów? Wyjść, przechadzać się aż do zmroku, widzieć zdała światło w oknach! O! ty rozumiesz mnie dobrze... Te światła, co się zapalają w jakimś domu po raz pierwszy, pierwszego wieczora! Wyobrażasz to sobie? Do tej chwili tylko przywodziłaś sobie na myśl wspomnienia i same wspomnienia. A przecież, widzisz: wszystkie twoje wspomnienia nie warte są dla mnie jednej minuty dnia dzisiejszego, nie będą warte jednej minuty jutra. Miałażbyś wątpić mole o czekającem nas szczęściu? Nigdy, Juliano, nie kochałem cię tak bardzo, jak cię kocham w tej chwili; nigdy, nigdy, czy słyszysz? nigdy nie należałem tak doskonale, tak zupełnie do ciebie, nigdy nie byłem tak absolutnie twoim, jak teraz... Opowiem ci, opowiem wszystko, po kolei dzień każdy, abyś poznała, jakie sprawiasz cuda. Po tylu rzeczach szkaradnych, po tylu brudach okropnych, któżby się spodziewał czegoś podobnego? Opowiem ci... Bywały chwile, w których wydawało mi się, że powróciłem do pierwszych czasów dojrzałości młodzieńczej. Czułem się również czystym jak wówczas, dobrym, tkliwym, prostym. Nie pamiętałem nic już zgoła z tego, co minęło, zapomniałem o wszystkiem. Wszystkie myśli moje odnosiły się do ciebie, do ciebie tylko wyłącznie; wszystkie wzruszenia moje do ciebie się odnosiły. Czasami widok kwiatka, listka drobnego, wystarczał do wylewu duszy, tak pełną ona była uczuć. A ty nie wiedziałaś nic, nie spostrzegałaś niczego może. Ja ci to wszystko opowiem... Któregoś tu dnia, w sobotę, kiedy to wszedłem do twego pokoju z kwieciem białem tarniny! Byłem nieśmiały, jak zakochany chłopczyna a w duszy czułem, że umieram z pragnienia pochwycenia cię w ramiona... Czyś ty tego nie spostrzegła? Opowiem ci wszystko, może śmiać się będziesz ze mnie. Tego dnia z po za firanek alkowy widać było twe łóżko. Nie mogłem oderwać od niego oczu, drżałem cały. O! jak drżałem! Nie możesz wyobrazić sobie... Dwa czy trzy razy już wchodziłem pod nieobecność twoją ukradkiem, sam, do twego pokoju, z okropnem biciem serca i podnosiłem firanki twego łożu; aby tylko popatrzeć na nie, dotknąć twoich prześcieradeł, zanurzyć twarz w twoich poduszkach, jak kochanek fanatyczny. A bywały noce, że kiedy wszystko spało w Badioli, ja włóczyłem się po cichu, dochodziłem aż do drzwi twoich niemal; zdawało mi się, że słyszę twój oddech... Powiedz mi, powiedz, czy będę mógł tej nocy przyjść do ciebie? Czy zechcesz mnie przyjąć? Powiedz, czy będziesz czekać na mnie? Czy moglibyśmy dzisiejszej nocy spać zdala od siebie? Nie, to niepodobna! Twarz twoja odnajdzie na mojej piersi zwykłe swe miejsce, tu, czy pamiętasz? Jakaś ty była leciuchna we śnie!...
— Cicho, cicho, Tullio! — przerwała mi błagalnie, jak gdyby słowa moje sprawiały jej przykrość.
Potem dodała z uśmiechem:
— Nie powinieneś tak mnie upajać... Powiedziałam ci przed chwilą przecież, żem tak osłabiona! Jestem biedną chorą... To, co mi mówisz, przyprawia mnie o zawrót głowy. Nie mogę utrzymać się już na nogach. Widzisz, do jakiego doprowadziłeś mnie stanu? Jestem nawpół żywa zaledwie.
Uśmiechnęła się słabym uśmiechem zmęczenia. Powieki miała nieco zaczerwienione; ale mimo znużenia powiek, źrenice błyszczały płomieniem gorączkowym i patrzały na mnie bezprzestannie z nieruchomością nie do zniesienia niemal, złagodzone tylko cokolwiek cieniem rzęsów. W całem jej zachowaniu był jakiś przymus, którego ani oczy moje nie mogły rozróżnić, ani rozum określić, Czyliż jej rysy miały w sobie kiedykolwiek dawniej coś tak tajemniczego i niepokojącego? Zdawało się, że z każdą chwilą wyraz ich stawał się mniej jasnym, bardziej skomplikowanym, coraz mniej wytłomaczonym, aż do zagadkowości. A ja myślałem w głębi: „W jej duszy wre w tej chwili burza. Nie rozróżnia jeszcze jasno w umyśle tego, co zaszło. Wszystko w niej bezwątpienia wstrząśnionem zostało, wzburzonem. Czyliż jedna godzina nie wystarczyła na to, by do dna zmienić jej istnienie?“ I ten wyraz głęboki pociągał mnie, roznamiętniał coraz więcej. Żar jej spojrzenia przenikał mnie do szpiku trawiącym płomieniem. Daremnie widziałem, że jest złamaną, mnie pilno było napowrót ją posiąść, napowrót chwycić w uścisk gorący, posłyszeć krzyk jej namiętny, wypić w pocałunku całą jej duszę.
— Nic nie jesz — powiedziałem, usiłując odegnać obłok szału, co mi poczynał nagle mózg ogarniać.
— I ty również.
— Napij się cokolwiek przynajmniej. Nie poznajesz tego wina.
— O! i owszem, poznaję je.
— Przypominasz sobie?
I spojrzeliśmy sobie równocześnie w głąb oczów, zaniepokojeni wywołanem wspomnieniem miłosnem, ponad którem unosił się opar delikatny złotawego tego wina, gorzkawego nieco, jej wina ulubionego.
— Napijmyż się razem za szczęście nasze!
Trąciliśmy kieliszki a ja wypiłem duszkiem, ona jednak nie umaczała nawet ust, przejęta nieprzezwyciężonym wstrętem.
— No i co? — Nie mogę żadną miarą, Tullio.
— Dlaczego?
— Nie mogę. Nie przymuszaj mnie. Wydaje mi się, że jedna jedyna kropla zaszkodziłaby mi.
Stała się trupio blada.
— Ależ, Juliano, tobie chyba niedobrze!
— Cokolwiek. Wstańmy. Wyjdźmy na balkon.
Objąwszy ją, poczułem żywą miękość jej łona; w nieobecności mojej bowiem zdjęła gorset. Spytałem:
— Może położyłabyś się cokolwiek na łóżku? Odpoczęłabyś a ja posiedziałbym przy tobie?
— Nie, Tullio, to niepotrzebne. Widzisz, że mi już lepiej.
Zatrzymaliśmy się na progu balkonu, z cyprysem przed oczyma. Ona oparła się o odrzwia z ręką wspartą o moje ramię.
Z wystającej architrawy opadała grupa gniazd. Jaskółki przylatywały do nich i wybiegały, czynne nieustannie. W dole wszakże spokój ogrodu tak był głęboki, szczyt cyprysu tak pozostał nieruchomy, że ten szelest skrzydeł, ten lot, te krzyki raziły mnie już, były przykrością. Ponieważ w spokojnem tem świetle wszystko łagodniało i przysłaniało się, zapragnąłem spokoju, długiej przerwy ciszy, chwili skupienia, aby módz w tej ich pełni rozkoszować się chwilą tą i samotnością.
— Czy są tu zawsze słowiki? — ozwałem się, wskazując wierzchołek poważnego drzewa.
— Kto to wie? Być może.
— Wieczorem śpiewają dopiero. Czy nie miałabyś ochoty ich posłuchać?
— Ale o której Fryderyk będzie powracał?
— Późno, miejmy nadzieję.
— O! tak, późno, bardzo późno — zawołała z tak gorącą szczerością nadziei w głosie, że mnie aż przejęła ta jej radość.
— Czy jesteś szczęśliwa? — spytałem, szukając odpowiedzi w jej oczach.
— Tak, jestem szczęśliwa — odpowiedziała, spuszczając powieki.
— Wiesz przecie, że nie kocham nikogo, prócz ciebie jednej, że jestem twoim na zawsze, na zawsze!
— Wiem o tem.
— A ty... czy kochasz mnie bardzo?
— Jak kocham nigdy wiedzieć nie będziesz, mój biedny Tullio.
I wymawiając te słowa odeszła od drzwi i oparła się na mnie całym ciężarem, jednym z tych nie dających się opisać ruchów, w które wkładała całą słodycz i całe oddanie się, jakie może okazać mężczyźnie istota obdarzona najbardziej niewieściem usposobieniem.
— Jakaś ty piękna! Jaka piękna!
Piękną była w samej rzeczy, piękną w swej słabości, smukłości miękiej i, że tak rzekę, płynności takiej, iż wydawało się, że ją wypić można, że można nią się napoić. Przy bladości twarzy, gąszcz włosów odrzuconych, zdało się, że lada chwila rozsypie się jak fala. Rzęsy kładły na górnej części policzków cień, co mnie niepokoił daleko więcej, niż spojrzenie.
— I ty także nigdy wiedzieć nie będziesz... Gdybym wypowiedział przed tobą wszystkie te szalone myśli, co rodzą się we mnie! Szczęście moje jest tak wielkiem, że aż poczyna mnie niepokoić, że budzi we mnie pragnienie śmierci.
— Śmierci! — powtórzyła cichuteńko, z słabym uśmiechem. — Kto to wie, Tullio, czy niezadługo nie doczekasz się mojej śmierci?
— Och! Juiiano!
Wyprostowała się, aby mi spojrzeć w oczy i dodała:
— Powiedz, co zrobiłbyś, gdybym umarła niespodzianie?
— Dziecko!
— Gdybym jutro, naprzykład, już nie żyła?
— Ależ cicho bądź!
I ująłem jej głowę w dłonie i począłem całować jej usta, twarz, oczy, czoło, włosy szybkiemi i lekkiemi pocałunkami. Nie broniła się od nich bynajmniej, a nawet skoro przestałem ją całować, szepnęła:
— Jeszcze!
— Powróćmy do pokoju — błagałem, pociągając ją z sobą.
Ona pozwoliła się pociągnąć.
W tym pokoju balkon pozostał otwarty. Wpadał tu wraz ze światłem zapach silny róż herbacianych, kwitnących w pobliżu. Na jasnem tle obicia, drobne kwiatki niebieskie tak były spełzło, że zaledwie znać je było. Kawałek ogrodu odbijał się w zwierciedle szafy, niby gdzieś w fantastycznej oddali. Rękawiczki, kapelusz, bransoletka Juliany, położone na stoliku, obudziły, zda się, dawne życie miłosne w tym zakątku, nadawały mu pozór zamieszkania.
— Jutro, jutro trzeba nam będzie tu powrócić, nie później — mówiłem, palony niecierpliwością, czając, że wszystkie te otaczające mnie przedmioty, przejmują mnie jakimś dziwnym zapałem, że mnie kuszą. — Jutro musimy nocować tutaj. Wszak się godzisz nieprawdaż?
— Jutro!
— Rozpocząć napowrót kochać się w tym domu, w tym ogrodzie, wśród wiosny.. Rozpocząć poemat miłości tak, jakby zapomnienie zmazało wszystko poprzednie; poszukiwać jedną za drugą dawnych naszych pieszczot i w każdej odnajdować słodycz nową, jak gdybyśmy nie zakosztowali jej nigdy; mieć przed sobą długie, długie dni...
— Nie, nie, Tullio; nie trzeba nic mówić o przyszłości.. Wiesz przecie, że to zły prognostyk. Dzisiaj, dzisiaj... Myśl tylko o dniu dzisiejszym, o tej chwili, co przemija...
I przycisnęła się do mnie gwałtownie, z jakimś szałem, z namiętnością nieopisaną, gniotąc mi usta pocałunkami szalonemi.




X.

— Zdaje mi się, że posłyszałam dzwoneczki zaprzęgu — ozwała się Juliana, powstając. — To Fryderyk powraca.
Wytężyliśmy ucho oboje. Musiała pomylić się widocznie.
— Czyż to nie czas jeszcze? — spytała.
— Tak, już blisko szósta.
— O! mój Boże!
Nasłuchiwaliśmy przez chwilę jeszcze. Ale żaden odgłos nie zwiastował zbliżania się powozu.
— Lepiej jednak byłoby, żebyś poszedł zobaczyć, Tullio.
Wyszedłem z pokoju i zszedłem po schodach. Chwiałem się nieco; obłok przysłaniał mi oczy; zdawało mi się, że mgła jakaś unosiła się z mego mózgu. Przez małą furtkę obok bramy głównej w opasującym willę murze przywołałem Kaliksta, którego mieszkanie znajdowało się w pobliżu. Rozpytałem go. Nigdzie nie było widać jeszcze powozu.
Staruszek rad był zatrzymać mnie na pogawędkę.
— Czy wiesz, Kalikscie, że prawdopodobnie powrócimy tu jutro i pozostaniemy na czas dłuższy.
Wyciągnął ręce ku niebu na znak radości.
— Do prawdy!
— Rzeczywiście. I będziem mieli czas pogawędzić z sobą. Skoro zobaczysz powóz, przyjdź mi dać znać. Do widzenia, Kalikście.
I opuściłem go, by powrócić do domu. Mrok zapadał i jaskółki coraz głośniejszemi odzywały się krzyki. Powietrze, zda się, płonęło i gromady ich szybkie bruździły przestrzeń z migotaniem iskier.
— I cóż? — spytała Juliana, odwracając się od lustra, do którego podeszła, by włożyć kapelusz.
Nic.
— Popatrzno, czy nie mam włosów zbyt roztarganych?
— Nie.
— Ale jak ja wyglądam! Przypatrzże się.
W samej rzeczy, można było sądzić, że wstała z trumny, tak była zmienioną okropnie. Wielkie fioletowe kręgi otaczały oczy.
— A przecież żyję jeszcze — dodała, usiłując się uśmiechnąć.
— Jesteś cierpiącą?
— Nie, drogi. Ale nie wiem, co mi jest. Zdaje mi się, że we mnie próżnia zupełna, że głowę mam pustą, próżne żyły, puste serce... Będziesz mógł powiedzieć, że ci oddałam wszystko. Wszak widzisz; dla ciebie nie zachowałam nic więcej jak cień, cień życia...
Wymawiając te słowa osobliwe, uśmiechała się dziwnie jakoś, słabym i zagadkowym jakimś uśmiechem, który mnie niepokoił i budził we mnie nieokreślone jakieś obawy. Zbyt byłem obezwładniony, zbyt odrętwiały z rozkoszy, zbyt zaślepiony własnem upojeniem; umysł mój był leniwy, świadomość stępiała. Żadne podejrzenie złowrogie nie przedzierało się jeszcze do mojej duszy. Jednakże przypatrywałem jej się z uwagą, badałem z niepokojem, sam nie wiedząc, dla czego.
Odwróciła się do lustra i włożyła kapelusz potem zbliżyła się do stolika i wzięła bransoletkę, rękawiczki.
— Już jestem gotowa — wymówiła.
Wzrokiem zdawała się szukać czegoś jeszcze i dodała:
— Miałam parasolkę, nieprawdaż?
— Miałaś, zdaje mi się.
— A! prawda; zapewne zapomniałam ją tam na ławce, w alei.
— Czy pójdziemy poszukać jej razem?
— Zanadto jestem zmęczona.
— No, to pójdę sam po nią.
— Nie, poślij Kaliksta.
— Pójdę sam. Zerwę dla ciebie kilka gałęzi bzu, bukiet róż herbacianych. Dobrze?
— Nie, zostaw w spokoju kwiaty...
— Chodź, usiądź sobie tutaj tymczasem. Może Fryderyk się spóźni.
Przybliżyłem dla niej fotel do balkonu i upadła na niego, widocznie znużona.
— Skoro już schodzisz — rzekła — zobacz, czy tam niema u Kaliksta mego płaszcza. Nie zostawiłam go przecież chyba w powozie? Jest mi cokolwiek zimno.
I w samej rzeczy drżała z zimna.
— Może mam zamknąć balkon?
— Nie, nie. Pozwól mi patrzeć na ogród. Jakiż on piękny o tej godzinie! Widzisz? Jaki piękny!
Ogród tu i owdzie przybierał blade tony złotawe. Wierzchołki kwitnące bzów skłaniały się w świetle gorącym fioletem, a ponieważ dołem reszta kwitnących gałązek tworzyła masę szarobłękitnawą, chwiejącą się w wietrze, sprawiało to wrażenie odblasków mory mieniącej się. Po nad basenem fontanny wierzby płaczące zwieszały długie swe warkocze z wdziękiem a woda ztąd widziana miała odblask perłowej masy. Ten odblask nieruchomy, te drzewa płaczące, ten rozkoszny las kwiatów w świetle złota zamierającego tworzyły obraz czarodziejski, uroczy, powiedziałbyś, nierzeczywisty.
Przez kilka minut milczeliśmy oboje, owładnięci tym urokiem. Dziwny jakiś smutek nieokreślony ogarniał moją duszę; ponura rozpacz, która kryje się zawsze w głębi wszelkiej ludzkiej miłości, poczynała nurtować we mnie. Wobec tego widoku idealnego zmęczenie fizyczne, odrętwienie zmysłów stawały się jeszcze cięższemi. Jakaś niemoc ogarnęła mnie, jakieś niezadowolenie, jakieś nieokreślone wyrzuty sumienia, których się doznaje po rozkoszach zbyt gwałtownych lub zbyt przedłużonych. Cierpiałem.
Juliana odezwała się jak we śnie:
— Tak, teraz chciałabym zamknąć oczy i nie otworzyć ich już nigdy więcej.
A po chwili dodała z dreszczem:
— Tullio, tak mi zimno. Idź prędzej.
Wyciągnięta w fotelu skurczyła się, jak gdyby chciała się oprzeć drżeniu, co ją przejmowało. Twarz jej, zwłaszcza około nosa, miała przezroczystość niektórych alabastrów sinawych. Widocznie była cierpiącą.
— Niedobrze ci, moja biedaczko! — powiedziałem zdjęty litością a także cokolwiek przestrachem, wpatrując się w nią nieruchomie.
— Zimnu mi. Idźże! Przynieś mi płaszcz, prędko... Proszę cię.
Zbiegłem na dół do Kaliksta, kazałem sobie dać płaszcz, wróciłem na górę niezwłocznie. Śpiesznie jej było włożyć go. Ja jej dopomagałem. Kiedy usiadła napowrót w fotelu, powiedziała mi, chowając ręce w rękawy:
— Teraz mi dobrze.
— W takim razie idę poszukać twej parasolki tam, gdzieś ją zostawiła, w ogrodzie.
— Nie. To niekonieczne.
Szaloną miałem ochotę powrócenia tam, do tej ławki kamiennej, gdzieśmy najprzód odpoczywali, gdzie ona płakała, gdzie wymówiła te święte słowa: „Tak, więcej jeszcze“... Czy to była atrakcya uczuciowa? Czy ciekawość nowego wrażenia? Czy urok, który wywierał na mnie widok tajemniczy ogrodu w tej ostatniej dnia godzinie?
— Idę a za chwilę powracam — rzekłem.
Wyszedłem. Kiedy byłem pod balkonem, zawołałem:
— Juliano!
Ukazała się. Zachowam na zawsze w oczach duszy jasne, wyraźne to milczące zjawisko w półzmroku: wysoką postać, którą długi, amarantowy płaszcz czynił jeszcze wyższą a na tej sylwetce ciemnej tę twarz bladą, tak okropnie bladą! Słowa Jakuba do Amandy nierozerwalnie zespoliły się w moim umyśle z tym obrazem niezapomnianym: „Jakaś ty biała dzisiejszego wieczora, Amando! Czy otworzyłaś sobie żyły, aby krwią ich ufarbować suknię?“
Cofnęła się, albo, chcąc lepiej określić wrażenie, którego doznałem, uniknęła. Puściłem się szybko w aleję, nie mając jasnej świadomości tego, co mnie tam popychało. Szmer własnych kroków odbijał się echem w moim mózgu. Byłem tak nieprzytomnym, że musiałem zatrzymać się, aby rozpoznać drogę. Zkąd pochodziło to ślepe wzburzenie? Z prostej przyczyny fizycznej może, ze stanu szczególnego nerwów. Tak przypuszczałem przynajmniej. Niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku refleksyi, do badania metodycznego, do zastanowienia się, ulegałem tyranii nerwów, na których odbijały się przyczyny zewnętrzne, wywołując zjawiska niezmiernie silne, jak w halucynacyach. Ale, niby błyskawice, niektóre myśli odcinały się światłem na wszystkiem innem i zwiększały jeszcze uczucie pognębienia, które już kilka ubocznych okoliczności nieprzewidzianych zrodziło we mnie.
Nie, Juliana nie okazała mi się bynajmniej dziś taką, jaką ją sobie wyobrażałem, taką, jaką powinna mi się była ukazać, gdyby była jeszcze tą istotą, którą znałem, „dawną Julianą“. Nie zachowała się względem mnie w niektórych okolicznościach tak, jak się spodziewałem, że się zachowa. Żywioł jakiś obcy, coś niejasnego dla mnie, gwałtownego, nienaturalnego zmieniło i wykoszlawiło jej osobistość. Czy należało przypisać tę zmianę stanowi chorobliwemu jej organizmu? „Jestem chora, jestem bardzo chora“, powtórzyła kilkakrotnie, jakby na usprawiedliwienie. Tak, to prawda, choroba może sprowadzić zmiany głębokie, może uczynić istotę ludzką wprost trudną do poznania. Ale jakąż była jej choroba? Czy owa dawna, niewykorzeniona żelazem chirurga, skomplikowana może, może nieuleczalna?, Kto wie, może niezadługo doczekasz się mojej śmierci“, — powiedziała szczególnym jakimś tonem, który mógł być proroczym. Mówiła o śmierci kilkakrotnie. Wiedziała więc, że nosi w sobie zarodek złowrogi? Nurtuje ją jakaś myśl posępna? Ta to myśl może właśnie roznieciła w niej ów zapał ponury, rozpaczliwy, prawie szalony, kiedy spoczywała w moich ramionach? Może właśnie wielkie światło nagłego szczęścia uwydatniło jej jeszcze bardziej i uczyniło jeszcze straszniejszem to widmo, co ją prześladuje?...
„Byłożby więc możliwem, aby ona umarła! Śmierć mogłaby ją doścignąć nawet w moich ramionach, w pełni szczęścia“ — myślałem z przerażeniem, od którego lodowaciała mi krew w żyłach, które przez chwil kilka przybiło mnie formalnie do ziemi tak, że nie mogłem się poruszyć, jak gdyby niebezpieczeństwo było natychmiastowem, jak gdyby te słowa Juliany były proroczemi: „Gdybym naprzykład jutro już umarła?“
Zmrok zapadał, cokolwiek wilgotny. Podmuchy wiatru przebiegały pośród krzaków z szmerem podobnym do tego, jaki sprawiają przemykające wśród nich zwierzęta. Kilka jaskółek zapóźnionych przedzierało powietrze z krzykiem, jak świst kamyka wyrzuconego z procy. Na zachodzie, gdzie horyzont pozostał świetlany, płonął on odblaskiem niezmiernym jakiejś kuźni złowrogiej.
Doszedłem do ławki i znalazłem parasolkę. Nie zatrzymywałem się mimo wspomnień tak świeżych, żywych jeszcze, gorących, które mi mąciły duszę. To tu upadła wpół zemdlona, pokonana; to tu uczyniłem jej upajające wyznanie: „Byłaś w moim domu wówczas, kiedym ja szukał cię daleko“; tu pochwyciłem z ust jej tchnienie, które napełniło duszę moją najwyższą radością; tam spiłem pierwsze łzy jej, tam posłyszałem jej łkanie, tam wymówiłem to pytanie niejasne: „Zapóżnu już może? Czy już zapóżno?“
Kilka godzin zaledwie przeszło a już wszystko to było tak dalekiem! Kilka godzin zaledwie przeszło a już szczęście się rozwiało! Teraz nowe podkładając, ale niemniej straszliwe znaczenie, powtarzało się w duszy mojej to pytanie: „Zapóźno już może? Czyż już zapóźno?“ I uniesienie moje rosło, i to światło niepewne i to milczące zapadanie nocy i te szelesty tajemnicze w krzakach już ciemnych, i cała ta fantasmagorya zwodnicza ciemniejącego zmroku nabrały dla mego umysłu złowrogiego jakiegoś znaczenia. „A gdyby rzeczywiście było już zapóźno? Gdyby rzeczywiście wiedziała, że jest skazaną? Gdyby miała mieć świadomość tego, że nosi śmierć w swem łonie? Zmęczona życiem, zmęczona cierpieniem, nie spodziewając się już niczego odemnie, nie mając odwagi zabić się odrazu bronią lub trucizną, może z umysłu zaniedbała chorobę, może jej dopomagała, taiła, aby ułatwić jej postępy, pozwolić jej zakorzenić się i uczynić nieuleczalną. Chciała zwolna dojść niepostrzeżenie do wyzwolenia finalnego. Obserwując niebyła wiedzy w kierunku swej choroby i teraz wie, jest pewną te go, że będzie musiała jej uledz; wie także, że miłość, że rozkosz, że pocałunki moje przśpieszyć mogą tylko straszliwe dzieło zniszczenia. Powracam do niej na zawsze, szczęście niespodziewane otwiera się przed nią; kocha mnie, wie, że ja kocham ją niezmiernie; w jednym dniu marzenie stało się dla nas rzeczywistością. I w takiej chwili na usta jej wybiega słowo:, Umrzeć!“ Chaotycznie przesunęły się przedemną obrazy okrutne, które dręczyły mnie w chwilach oczekiwania, w ów ranek operacyi chirurgicznej, wówczas kiedy to wydawało mi się, że mam przed oczyma tak dokładnie, jak w atlasie anatomicznym, wszystkie te straszliwe spustoszenia, jakie sprawia choroba w organizmie kobiety. I wróciło mi na pamięć również inne wspomnienie jeszcze odleglejsze, w otoczenia obrazów dziwnie wyraźnych: pokój pogrążony w cieniu, okno otwarte, światło migocące świecy, ustawionej przed lustrem, ponury nastrój dokoła i ona, Juliana, stojąca pośród tego pokoju, uparta o szafę, w konwulsiach wijąca się, jak gdyby zażyła trucizny... I głos oskarżający, ten sam głos powtarzał teraz mi również: „Dla ciebie to, dla ciebie chciała ona umrzeć. To ty, ty popchnąłeś ją w objęcia śmierci!“
Przejęty dzikim przerażeniem, rodzajem strachu panicznego, jak gdyby wszystkie te obrazy były niezawodną rzeczywistością, począłem biedź ku domowi.
Podniósłszy w górę oczy, ujrzałem dom zamarły, otwory okien i balkonów pełne ciemności.
— Juliano! — zawołałem w największym niepokoju, wpadając na schody, jak gdybym lękał się, że nie przybędę dość wcześnie, by ją zobaczyć jeszcze.
Co mi było? Jakiż to szał mną owładnął? Zadyszany wpadłem po schodach wpół ciemnych. Rzuciłem się do drzwi pokoju.
— Co to? — spytała Juliana, podnosząc się nieco.
— Nic, nic... Zdawało mi się, żeś mnie wołała. Biegłem cokolwiek prędzej. Jakże się czujesz obecnie?
— Tak mi zimno, Tullio, tak okropnie zimno! Dotknij moich rąk.
Wyciągnęła ku mnie ręce. Były lodowate.
— Cała jestem tak zlodowaciała.
— Mój Boże! Gdzież się zaziębiłaś tak okropnie? Coby tu zrobić, żeby cię rozgrzać?
— Nie kłopocz się, Tullio. To nie po raz pierwszy... Trwa to zazwyczaj po kilka godzin. Nic na to nie pomoże. Trzeba czekać aż przejdzie samo... Ale dla czego Fryderyk tak się spóźnia? Noc już prawie.
I opadła na poręcz, jak gdyby wyczerpała wymówieniem tych słów kilku całą siłą.
— Zamknę drzwi — ozwałem się podchodząc do balkonu.
— Nie, nie, zostaw otwarte... Powietrze nie przejmuje mnie tem zimnem. Przeciwnie, orzeźwia mnie ono... Lepiej chodź tutaj, siądź przy mnie. Przysuń sobie taburet.
Klęknąłem przed nią. Mdlejącym ruchem przesunęła zlodowaciałą swą rękę po mojej głowie i szepnęła:
— Biedny mój Tullio!
Zawołałem nie mogąc już zapanować nad sobą:
— O! powiedz mi, Juliann, droga moja, moje życie! przez litość powiedz mi prawdę! Ukrywasz coś przedemną. Niezawodnie jest coś takiego, czego nie chcesz mi wyznać; tu, pośrodku twego czoła jest jakaś myśl stale przytomna, nie opuszczająca cię nigdy, jest jakaś myśl ponura, ciemna dla mnie, która nie opuściła cię ani na chwilę odkąd jesteśmy tutaj, odkąd jesteśmy... szczęśliwi Ale czy istotnie tylko jesteśmy szczęśliwi? Czy ty jesteś szczęśliwą, ty? Powiedz prawdę, Juliann! Dlaczegóż chciałabyś mnie zwodzić? Tak, to prawda, byłaś chora; jesteś chora jeszcze, to prawda. Ale nie, to nie to! Jest coś innego, czego zrozumieć nie mogę, coś, czego nie znam zupełnie... Powiedz mi prawdę, choćby nawet ta prawda miała być dla ranie gromem. Tego ranka kiedy tak szlochałaś, pytałem się: Może już za późno?“ A tyś mi odpowiedziała: „Nie, nie“... Wówczas uwierzyłem twoim słowom. Nie mogłożby jednak być zapóźno z innego powodu? Nie mogłożby istnieć coś takiego, coby ci nie dozwalało cieszyć się wielkiem szczęściem, w którego okres wstąpiliśmy? Chcę powiedzieć: coś, o czem ty wiedziałabyś, cobyś już przewidywała?... Powiedz mi prawdę!
I nie spuszczałem z niej oczu, a ponieważ wciąż milczała, w końcu nie widziałem już nic, prócz jej wielkich oczu, niezmiernie wielkich, głębokich i nieruchomych. Dokoła wszystko zniknęło. I zmuszony byłem przymknąć powieki, aby się pozbyć wrażenia przestrachu, którem przejmowały mnie te oczy. Jak długo trwało to milczenie? Godzinę? Sekundę?...
— Chora jestem — rzekła nakoniec z dziwną powolnością.
— Chora? Ale jak chora? — wyszeptałem nieprzytomny prawie, przekonany, że czuję w tonie, jakim był wypowiedziany ten frazes, wyznanie, potwierdzające moje podejrzenie. — Jak chora? Czy śmiertelnie?
Nie wiem, jakim głosem, jakim tonem, nie wiem z jakim, gestem wypowiedziałem ostatnie to pytanie; nie wiem nawet, czy rzeczywiście wyszło ono z ust moich całe, czy ona całe je posłyszała.
— Nie, nie, Tollio; nie to chciałam powiedzieć... Chciałam powiedzieć ci tylko, że nie moja w tem wina, jeśli jestem jakaś dziwna cokolwiek, nieswoja... Nie moja to wina... Trzeba mieć dla mnie trochę wyrozumienia, cierpliwości trzeba mnie teraz brać taką, jaką jestem... Wierzaj mi, nic zresztą nie było; nic nie ukrywam... Wyzdrowieję może, później; tak, wyzdrowieję... Wszakże będziesz cierpliwym, nieprawdaż? Będziesz dobrym dla mnie... Chodź tutaj, Tullio, moja duszo! Ty także, jak mi się zdaje, jesteś jakimś dziwnym, nie takim, jak zawsze, jakimś podejrzliwym. Napadają cię nagle bezpodstawne jakieś obawy, bledniesz. Kto to wie, co ty tam przypuszczasz?... Chodź, chodź tutaj; pocałuj mnie... Jeszcze raz... Jeszcze raz. Dobrze, tak... Uściskaj mnie, rozgrzej... Teraz Fryderyk przyjeżdża.
Mówiła głosem urywanym, nieco głuchym, z tym nieopisanym wyrazem pieszczotliwym, czułym, zaniepokojonym, którym już przemawiała do mnie przed kilku godzinami, kiedy chciała mnie uspokoić, pocieszyć. Ucałowałem ją. W szerokim, nizkim fotelu, ona, tak szczupła, zrobiła mi miejsce obok siebie i przycisnęła się do mnie drżąca; podniosła jedną ręką połę swego płaszcza, by mnie nim okryć. Byliśmy jak w pościeli, spleceni z sobą uściskiem, pierś przy piersi, jednem oddychający tchnieniem. I myślałem sobie w duszy: „Gdybyż mój oddech, gdybyż moje dotknięcie mogły wlać w nią całe ciepło moje“. I całym wysiłkiem woli starałem się dokonać tej transfuzyi.
— Dziś wieczór — szeptałem — dziś wieczór u ciebie w łóżku lepiej cię rozgrzeję; nie będziesz już drżała z zimna...
— Tak, tak.
— Zobaczysz, jak cię utulę; uśpię cię. Całą noc będziesz spała na mojem sercu.
— Dobrze.
— Będę czuwał nad tobą, będę się poił twoim oddechem; na twarzy twej będę wyczytywał sny, które śnić będziesz. Może we śnie wymówisz moje imię...
— Tak, tak.
— Pamiętam, dawniej, bywały noce, kiedy mówiłaś we śnie. Jakaś ty była wtedy urocza! O! co za głos! Nie możesz nic o tem wiedzieć... Głos, któregoś nie mogła słyszeć sama, który ja tylko znam, ja jeden... I posłyszę go znowu. Kto wie, co mi powiesz? Może wymówisz moje imię. Jak ja lubię ten ruch twoich ust, kiedy wymawiasz „U“ w mojem imieniu! Powiedziałbyś, że to szkic, cień pocałunku... Wiesz? będę ci podszeptywał słowa do ucha, aby znaleźć miejsce w twych snach. Czy pamiętasz, jak to w „owych czasach“, w niektóre ranki zgadywałem zawsze coś z tego, o czem śniłaś? O, zobaczysz, duszo moja, że teraz jeszcze więcej będę cię pieścił, niż wtedy. Zobaczysz, do jakich uczuć, do jakich pieszczot jestem zdolny, gdy chodzi u uzdrowienie ciebie. Tobie tak tej miłości, tych pieszczot potrzeba, biedna moja dziecino!...
— Tak, tak — powtarzała co chwila, pochylając się ku mnie, w ten sposób popierając ostatnie moje złudzenie, wzmagając jeszcze ten rodzaj upojenia, w jakie wprawiały mnie własne moje słowa, wiarę, że to, com jej mówił, ukołysało ją, uspokoiło jak piosnka rozkoszna.
— Czy słyszałaś? — spytałem nagle i podniosłem się cokolwiek, aby słyszeć lepiej.
— Co? Fryderyk przyjechał?
— Nie, słuchaj.
Słuchaliśmy oboje, z oczyma zwróconemi na ogród.
Ogród cały w tej chwili był już jedną topniejącą, zmieszaną z sobą masą fioletową, przerwaną tylko odblaskiem przyćmionym basenu fontanny. Pas światła pozostał jeszcze na skraju nieba, długi pas trójbarwny; w dole krwawo czerwony, powyżej oranżowy, potem zielony, tą zielenią roślinności zamierającej. W ciszy zmroku dźwięczał głos silny i czysty, podobny do preludyów fletu.
Słowik śpiewał.
— Jest na cyprysie — szepnęła Juliana.
Słuchaliśmy oboje, z oczyma utkwionemi w ten skraj widnokręgu, który bladł pod zasnuwającym go popiołem wieczoru. Moja dusza zawisła na dźwiękach tej pieśni, jak gdyby spodziewała się, że z nut tych spłynie na nią jakieś objawienie miłosne. Co też ona doznawała wówczas, ta biedna istota, Siedząca u mego boku? Do jakich szczytów rozpaczy wznosiła się jej dusza nieszczęśliwa?
Słowik śpiewał. Naprzód, rzekłbyś był, to wybuch radości ujętej w jakąś melodyę rozgłośną, kaskada trelów, co się rozsypywały z odgłosem pereł, spadających na kryształ jakiejś harmoniki. Pierwsza pauza. Potem zabrzmiał długi pasaż, niesłychanej biegłości, spoisty niezmiernie, w którym dźwięczała jakoby próbująca sił swych energia, wybuch odwagi, wyzwanie rzucone rywalowi nieznanemu. Druga pauza. Potem temat o trzech nutach, o wyrazie, w którym brzmiało zapytanie, rozwijał się w cały łańcuch waryacyj ulotnych, powtarzając po pięć czy sześć razy owo wdzięczne pytanie, modulowane niby na wątłym fleciku z trzciny, na fujarce pastuszej. Trzecia pauza. I śpiew przeszedł w elegię, rozwinął się w tonie minorowym, złagodniał jak westchnienie, osłabł jak skarga, stał się tłomaczem smutku kochanka osamotnionego, zmartwienia, wynikającego z żądzy niezaspokojonej, z daremnego oczekiwania, aż rzucił wreszcie przyzwanie finalne, nieoczekiwane, przenikliwe jak okrzyk udręczenia i zagasł. Nowa pauza, przedłużona teraz. Potem ozwały się nowe dźwięki, inne zupełnie, zda się, nie pochodzące z tego samego gardziołka, tak były one teraz pokorne, nieśmiałe, łzawe, tak podobne do świergotu ptasząt, dopiero co wylęgłych, do szczebiotu małego wróblika; potem z giętkością zachwycającą te dźwięki naiwne przeobraziły się w wir nut coraz to bardziej naglących, które iskrzyły się rakietą trelów, dźwięczały ruladami olśniewającemi, wyginały w śmiałe okresy, zniżały, podnosiły znów w górę, dochodziły do wysokości cudownej. Śpiewak upajał się własnym śpiewem. Z pauzami, tak krótkiemi, że pozostawiały nutom zaledwie czas do przebrzmienia, wylewał swa upojenie w moledyi bezprzestannie zmienianej, namiętnej a miękiej, złamanej, to rozgłośnej, to lekkiej, to poważnej, przerywanej to słabemi jęki, to znowu pełnem skargi błaganiem, raz porywami lirycznemi, to znowu najwyższemi namiętnemi zaklęciami. Ogród cały zdał się zasłuchany; niebo, rzekłbyś, schylało się nad drzewem sędziwem, którego wierzchołek dawał przytułek niewidzialnemu poecie, lejącemu na świat strumienie poezyi. Las kwiecia zdał się oddychać głęboko, ale w ciszy skupienia. Na zachodzie kilka blasków żółtawych wciąż jeszcze opóźniało się na widnokręgu i to ostatnie spojrzenie dnia było dziwnie smutne, żałobne niemal. Wtem ukazała się gwiazda, drżąca i migotliwa, niby kropla świetlanej rosy.
— Jutro! — szepnąłem bezwiednie prawie.
I słowo to, pełne dla mnie tylu obietnic, odpowiadało temu wewnętrznemu błaganiu, co mi się wydzierało z serca.
Aby słyszeć lepiej, podnieśliśmy się trochę i pozostaliśmy przez kilka minut w tej pozycyi, zasłuchani, w skupieniu. Nagle poczułem, że głowa Juliany opadła mi ciężko na ramię, jak rzecz jakaś martwa.
— Juliano, Juliano! — wołałem w przerażeniu.
Wraz z ruchem, który przytem zrobiłem, głowa ta spadła wstecz, ciężko, jak coś martwego.
— Juliano!
Nic nie słyszała. Kiedy zobaczyłem trupią bladość jej twarzy, na którą padały ostatnie blaski żółtawe nieba, straszliwa myśl zaświtała mi nagle. Nieprzytomny, puszczając nieruchomą jej głowę na poręcz fotelu, przywołując ją bezustannie po imieniu, począłem szybko rozpinać stanik drżącem; rękoma, z niepokojem szukając serca...
A głos wesoły brata mego wołał z dołu:
— Gdzież tam jesteście, zakochani!




XI.

Niebawem powróciła do przytomności. Zaledwie tylko zdołała już utrzymać się na nogach, natychmiast zażądała, by ją zaprowadzić do powozu, chciała bowiem wracać do Badioli.
A teraz, okryta naszemi pledami, siedziała nieruchoma na swojem miejscu, wciśnięta w kąt powozu, zgnębiona, milcząca. Brat mój i ja od czasu do czasu poglądaliśmy na nią z niepokojem. Stangret poganiał konie. Trucht ich miarowy dzwonił po drodze, obrzeżonej tu i owdzie kwitnącemi krzewami, w ten wieczór kwietniowy łagodny, pod jasnem niebem.
Od czasu do czasu pytaliśmy, to ja, to Fryderyk;
— Jakże ci jest teraz Juliano?
Ona odpowiadała:
— Tak sobie... Cokolwiek lepiej.
— Czy ci nie zimno?
— Tak... trochę.
Odpowiadała z widocznym wysiłkiem. Mogło zdawać się nawet, że ją pytania nasze drażnią; tak, że wreszcie skoro Fryderyk chciał koniecznie zawiązać rozmowę, rzekła mu:
— Wybacz mi, Fryderyku... Trudno mi mówić...
Buda powozu była podniesiona i Juliana znajdowała się w cieniu, niewidzialna, poowijana w derki. Ze dwadzieścia razy nachylałem się do niej, aby módz twarz jej zobaczyć, to w nadziei, że się zdrzemnęła, to w obawie, że mogła znów zemdleć. Ale za każdym razem doznawałem zdziwienia i wrażenia przestrachu, stwierdziwszy, że w cieniu miała szeroko otwarte oczy, utkwione nieruchomie gdzieś w przestrzeń.
Długo panowała cisza śmiertelna. Fryderyk i ja umilkliśmy również. Naprzekór moim chęciom, trucht koni nie był dość szybkim. Radbym był powiedzieć stangretowi, by je gnał galopem.
— Prędzej, Janie!
Była już prawie dziesiąta, kiedy przybyliśmy do Badioli.
Matka oczekiwała nas, bardzo zmartwiona tem opóźnieniem. Skoro zobaczyła Julianę w tym stanie, powiedziała:
— Przewidywałam to z góry, że zmęczenie jej zaszkodzi...
Juliana chciała ją uspokoić.
— To nie, mateczko... Zobaczysz, jutro rano nic mi już nie będzie. Trochę znużenia,..
Ale spojrzawszy na nią w świetle, matka zawołała przerażona:
— Mój Boże! Mój Boże! Wyglądasz tak, że się ciebie przelęknąć można... Nie możesz utrzymać się na nogach... Edyto, Krystyno, prędko, biegnijcie na górę rozgrzać łóżko. A ty, Tullio, chodź; zaniesiemy ją razem.
Juliana broniła się uparcie.
— Ależ nie, nie, mamo; to nie, nie obawiaj się...
— Pojadę zaraz do Tussi przywieźć doktora — zaproponował Fryderyk. — Za pół godziny będę z powrotem.
— Nie, Fryderyku, nie! — krzyknęła Juliana, z gniewem niemal, jak gdyby ta propozycya rozjątrzyła ją. — Nie chcę. Doktór tu niepotrzebny zupełnie. Wiem, jak sobie poradzić, co zażyć. Wszystko mam na górze. Chodźmy na górę, mamo. Mój Boże, jak też wy wszyscy się przestraszacie byle drobnostką. Chodźmy, chodźmy!...
Można było sądzić, że odraza odzyskała siły. Zrobiła kilka kroków bez wszelkiej pomocy. Po schodach podtrzymywaliśmy ją oboje z matką. Ale doszedłszy do swego pokoju, dostała konwulsyjnych wymiotów, które trwały przez kilka minut. Kobiety poczęły ją rozbierać.
— Idź ztąd, Tullio, idź ztąd, proszę cię — mówiła. — Powrócisz później do mnie. Mama zostanie ze mną. Nie martw się...
Wyszedłem. Zatrzymałem się w jednym z przyległych pokojów i usiadłem na otomanie, czekając wezwania. Słyszałem kroki kobiet służebnych kręcących się ciągle; pożerała mnie niecierpliwość, „Kiedyż będę mógł wejść wreszcie? Kiedyż znajdę się z nią sam na sam? Będę ją doglądał, czuwał przy jej łóżku przez noc całą. Za kilka godzin może się uspokoi, będzie się już czuła dobrze. Popieszczę jej włosy a może uda mi się ją uśpić. Kto wie, czy w tem drzemaniu, które nie jest ni snem, ni jawą, nie powie mi: „Chodź“. Miałem dziwną ufność w skuteczność moich pieszczot. Spodziewałem się, że ta noc jeszcze zakończy się szczęśliwie. I jak zawsze pośród udręczeń, które mi sprawiała myśl o cierpieniach Juliany, obrazy zmysłowe przybierały kontury określone, stawały się wizyą jasną i ustawiczną. „Blada, jak płótno koszuli, w blasku lampy, która płonie za firankami alkowy, budzi się po pierwszym śnie bardzo krótkim, patrzy na mnie nawpół przymkniętemi oczyma osłabiona i szepcze: „Chodź, połóż się i ty także“...
Fryderyk wszedł.
— I cóż? — spytał serdecznie — jak się zdaje, nie jest to nic tak złego znowu. Rozmawiałem na schodach z miss Edytą. Może zejdziesz na chwilę zjeść cośkolwiek? Na dole nakryte jest do stołu.
— Nie, nie jestem głodny, na teraz przynajmniej. Później może... Czekam aż mnie zawołają.
— Skoro tu nie jestem potrzebny, odchodzę.
— Idź, Fryderyku, i ja zejdę tam niezadługo.
Dziękuję ci.
Odprowadziłem go spojrzeniem, kiedy się oddalał. I tym razem jeszcze widok tego dobrego brata natchnął mnie uczuciem ufności; na ten raz jeszcze czułem, jak mi się rozszerza radością serce.
Przeszło około trzech minut. Zegar, wiszący naprzeciw mnie na ścianie, odmierzył je swem wahadłem. Wskazówki stanęły na trzech kwadransach na dziesiątą. Kiedy wstałem zniecierpliwiony, zmierzając ku drzwiom Juliany, weszła matka moja, wzruszona bardzo, mówiąc mi po cichu:
— Uspokoiła się. Odpoczynek, to wszystko, czego jej potrzeba było teraz. Biedne dziecko!
— Czy mogę wejść do niej? — spytałem.
— Owszem, idź; ale nie przerywaj jej spoczynku.
Skoro już zwróciłem się ku drzwiom, matka odwołała mnie.
— Tullio!
— Czego chcesz, matko?
Zdała się wahać.
— Powiedz mi... Od czasu owej operacyi, czyś mówił z doktorem?
— Owszem, parę razy... Dlaczego?
— A on cię uspokoił co do niebezpieczeństwa...
Zawahała się znowu.
— Co do niebezpieczeństwa, na jakie narazić mogłaby Julianę nowa ciąża?
Nie mówiłem zupełnie z doktorem i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W zakłopotaniu powtarzałem tylko:
— Dlaczego?
Ona wahała się znowu.
— Alboż nie spostrzegłeś się, że Juliana jest w odmiennym stanie?
Uderzony, jak obuchem w same piersi, z początku nie pojąłem całej prawdy.
— W odmiennym stanie! — wyszeptałem.
Matka moja ujęła mnie za ręce.
— I cóż, Tullio?
— Nie wiedziałem...
— Ależ przerażasz mnie. Doktór więc...
— Tak, doktór...
— Chodź, Tullio, siadaj.
I pociągnęła mnie na otomanę. Patrzała na mnie z przestrachem, czekając, żebym przemówił. Przez kilka sekund, jakkolwiek siedziała przedemną, nie widziałem jej zupełnie. Potem nagle światło rażące, brutalne, oświeciło mój umysł i dramat cały ukazał mi się przed oczy.
Odzie znalazłem siłę odporną? Kto mi zachował rozum? Niezawodnie czerpałem w nadmiarze boleści i grozy to bohaterstwo, które mnie ocaliło.
Zaledwie odzyskałem wrażliwość fizyczną i pojęcie przedmiotów zewnętrznych, zaledwie zobaczyłem matkę, przypatrującą mi się zblizka i badającą mnie z trwogą, zrozumiałem, że przedewszystkiem należy mi ją uspokoić.
Rzekłem:
— Nie wiedziałem istotnie... Juliana nic mi nie powiedziała. Sam również się nie spostrzegłem... To niespodzianka... Tak, doktór twierdzi, że jest w tem pewne niebezpieczeństwo... Oto, dlaczego ta nowina sprawiła na mnie takie wrażenie... Wiesz, mamo, jak Juliana jest słaba teraz... Doktór jednak nie utrzymywał, aby to groziło poważnem jakiemś niebezpieczeństwem.... Operacya udała się przecież... Zobaczymy... Przyzwiemy go, poradzimy się...
— Tak, tak, to nieodzowne.
— Ale ty, matko, czy zupełnie pewną jesteś tego? Może Juliana sama ci się przyznała?... A może...
— Wiesz, ja to sama spostrzegłam. Niepodobna mylić się w tym względzie. Aż do dwu czy trzech dni temu wstecz jeszcze, Juliana zapierała się, przeczyła lub przynajmniej utrzymywała, że nie jest tego pewną... Wiedząc, jak ty niepokoisz się łatwo, prosiła mnie, abym ci o tem nic jeszcze nie mówiła. Ale je chciałam cię ostrzedz. Znasz Julianę, ona tak mało dba o swoje zdrowie! Widzisz: odkąd jesteś tutaj, powiedzieć można, że zamiast przyjść do siebie, z każdym dniem gorzej wygląda, kiedy dawniej tydzień jeden zaledwie wystarczał, by się poprawiła, odkwitła formalnie. Pamiętasz?
— Tak, to prawda.
— W takich razach nigdy nie można być dość ostrożnym. Trzeba, żebyś niezwłocznie napisał do doktora Vebesti.
— Tak, niezwłocznie.
A czując, że dłużej nie zdołam już zapanować nad sobą, powstałem, dodając:
— Idę do niej.
— Idź; ale dzisiejszego wieczora daj jej odpocząć. Ja zejdę na dół a potem przyjdę napowrót do niej.
— Dziękuję ci, mateczko.
I dotknąłem czoła jej ustami.
— Drogi synu! — szepnęła odchodząc.
Zatrzymałem się na progu drzwi przeciwległych, odwróciłem się, zobaczyłem, jak się oddala ta droga postać, wyprostowana jeszcze, tak szlachetnie wytworna w prostej swej czarnej sukni.
I doznałem nieopisanego wrażenia, podobnego niezawodnie do tego, jakiegobym doznał, gdyby dom ten cały rozsypał się nagle w gruzy, zwalony gromem. We mnie, dokoła mnie wszystko waliło się, rozsypywało, zapadało w przepaść niepowstrzymanie.




XII.

Któż nie słyszał z ust nieszczęśliwego człowieka frazesu w tym rodzaju: „W ciągu jednej chwili przeżyłem lat dziesiątki“. Jest to coś niepojętego. A przecież ja to rozumiem. Przez ciąg krótkich kilku minut tej rozmowy, z pozoru spokojnej, z moją matką, czyż nie przeżyłem całych lat dziesiątków? Przyśpieszenie życia wewnętrznego człowieka jest najcudowniejszem i najstraszliwszem zjawiskiem, jakie jest na świecie.
Co zatem trzeba tu było robić? Przychodziła mi szalona ochota uciec gdzie daleko ztąd pośród nocy, lub iść do mego mieszkania i zamknąć się w niem, byłem mógł pozostać sam i rozpatrywać się w ruinie szczęścia mego i życia, zrozumieć całą jej rozciągłość. Ale umiałem oprzeć się temu. W ciągu tej to nocy wyszła na jaw cała wyższość mojej natury. I rozmyślałem: «Trzeba koniecznie, aby żaden z moich postępków nie wydał się osobliwym i niewytłomaczonym, ani dla matki mojej, ani dla brata ani dla nikogo w tym domu“.
Zatrzymałem się przed drzwiami pokoju Juliany, niezdolny powstrzymać dreszcz fizyczny, który mną wstrząsał. Ale odgłos kroków, które posłyszałem na korytarzu, znaglił mnie do stanowczego wejścia.
Miss Edyta wychodziła z alkowy na palcach. Dała mi znak, żeby nie robić hałasu i rzekła mi cicho;
— Uśnie zaraz.
I wyszła, zamykając za sobą drzwi ostrożnie.
Lampa świeciła się, zawieszona na środku sklepienia, światłem spokojnem i równem. Na krześle leżał płaszcz amarantowy; na drugim krześle gorset z czarnego atłasu, ten gorset, który w willi Bzów, podczas krótkiej mojej nieobecności, zdjęła z siebie; na innem znów krześle suknia szara, którą nosiła z taką dystynkcyą w lesie bzów kwitnących. Widok tych przedmiotów wzburzył mnie tak silnie, że ponownie zdjęła mnie ochota uciec ztąd. Skierowałem się jednak do alkowy i odsłoniłem firanki; zobaczyłem łóżko, zobaczyłem na poduszkach ciemną plamę jej włosów, ale nie dojrzałem twarzy; widziałem kontury ciała owiniętego w kołdrę. Przed umysłem moim stanęła prawda brutalna w swej najnieszlachetniejszej rzeczywistości. „Posiadał ją już inny; nosi w swem łonie nasienie innego“. I cały szereg ohydnych obrazów fizycznych przesunął mi się przed oczyma, których nie miałem władzy zamknąć, A nie były to wyłącznie obrazy faktu dokonanego, ale obrazy tych rzeczy, które musiały mieć miejsce koniecznie. Zmuszony byłem patrzeć i widzieć z nieubłaganą dokładnością, co miało stać się z Julianą, mojem marzeniem, moim ideałem! Zbezkształtnioną olbrzymim brzuchem, ciężarną, noszącą w swem łonie dziecko cudzołożne...
Kto mógłby wymyślić straszliwszą, okrutniejszą karę? A wszystko było prawdziwem, wszystko było pewnem, niezawodnem!
Kiedy boleść przechodzi siły, człowiek szuka instynktownie w powątpiewaniu ulgi chwilowej na cierpienia nieznośne; myśli się wówczas:, A może ja się mylę, może nieszczęście moje nie jest takiem, jakiem mi się wydaje, może ten nadmiar boleści jest bez przyczyny. I aby zyskać na czasie używa tej niepewności na to, by nabyć świadomość dokładniejszą rzeczywistości. Ale ja nie powątpiewałem ani na jedną chwilę, ani na jedną chwilę nie byłem w niepewności.
Niepodobieństwem jest dla mnie wytłomaczyć to zjawisko, które odbyło się w mej świadomości, obdarzonej niezwykłą teraz jasnością. Wydawało się, że własnowolnie wszystkie poszlaki niedostrzeżone, które miały jakikolwiek związek z tą rzeczą ohydną, podporządkowały się, aby utworzyć pojęcie dokładne, logiczne, zupełne, konsekwentne, stanowcze, nieodparte; a teraz pojęcie to występowało nagle, wynurzyło się z głębin mej świadomości z szybkością kawałka korka, co nie będąc już powstrzymywany ukrytemi więzami na dnie wód, wypłynąłby nagle na powierzchnię i pozostał na niej niezatopiony.
Wszystkie poszlaki, wszystkie wskazówki, wszystkie dowody istniały, były tu ot w porządku. Nie trzeba mi było ważniejszego czynić wysiłku, by je wybierać lub grupować. Fakta nic nie znaczące, odległe oświecały się nowem światłem; kawałki życia świeżego nabierały barw. Wstręt Juliany niezwykły do kwiatów, do zapachów, jej dziwne osłabienia, jej mdłości źle ukrywane, jej nagła bladość czasami, ten rodzaj bezustannego zamyślenia między brwiami, niezmierne znużenie w niektórych pozach; a potem te miejsca zakreślone paznokciem w książce rosyjskiej, wymówka uczyniona przez starca hrabiemu Bezukow, pytanie ostatnie księżniczki Liry i ten gest, jakim Juliana wyjęła mi książkę z ręki, a potem te sceny z wilii Bzów, łzy, łkania, wyrażenia, uśmiechy zagadkowe, ten jakiś ogień posępny niemal, wymowność szalona prawie, wspominanie wciąż śmierci, wszystkie te oznaki grupowały się dokoła słów mojej matki, wyrytych w głębi mej duszy.
Matka moja powiedziała; „Niepodobieóstwem jest pomylić się w tej mierze. Do dwóch lub trzech dni temu, Juliana — przeczyła lub przynajmniej utrzymywała, że nie była pewną... Wiedząc, jak ty się łatwo niepokoisz, prosiła mnie, żeby ci nic o tem nie mówiła“... Niepodobna było o prawdę oczywistszą. Odtąd zatem wszystko było pewnem!
Wszedłem do alkowy, zbliżyłem się do łóżka. Firanki zapadły za mną; światło stało się słabszem. Niepokój odjął mi oddech i cała krew moja zatrzymała się w arteryach, kiedy doszedłem do głów łoża i pochyliłem się, by zblizka przyjrzeć się głowie Joliany, ukrytej niemal pod kołdrami. Nie wiem, co stałoby się, gdyby w tej chwili podniosła była twarz i poczęła mówić.
Czy spała? Jedno tylko czoło aż po brwi było odsłonięte.
Pozostałem przez kilka minut w postawie stojącej, w oczekiwaniu. Czy spała jednak? Leżała nieruchoma, położona na boku. Usta, ukryte były w kołdrze, ztąd nie można było słyszeć oddechu. Czoło tylko, aż po brwi było odsłoniętem.
Jakie zająłbym względem niej stanowisko, gdyby była spostrzegła moją obecność? Godzina była źle wybraną na badanie, na tłomaczenie się. Jeżeli podejrzewała, że wiem wszystko, do jakiej ostateczności posunęłaby się tej nocy? Byłbym zatem zmuszony udawać tkliwość naiwną, byłbym zmuszony okazywać nieświadomość zupełną, wciąż trwać w objawach uczucia, które przed czterema godzinami, byłoby mi kładło w willi Bzów najgorętsze słowa w usta.“ Dzisiejszego wieczora, dzisiejszego wieczora w twojem łóżku... Zobaczysz, jak cię utulę. Uśpię cię. Całą coc spać będziesz na mojem sercu“...
Wodząc dokoła błędnym wzrokiem, odkryłem na dywanie trzewiczki drobne i lśniące, na poręczy krzesła długie pończochy jedwabne popielate, podwiązki atłasowe, wszystkie te przedmioty elegaacyi ukrytej, któremi oczy moje, oczy kochanka rozkoszowały się już podczas tak niedawnych chwil stosunku serdecznego. I zazdrość zmysłowa ukąsiła mnie tak gwałtownie w serce, że cudem było, iż nie rzuciłem się na Julianę, nie obudziłem jej i nie rzuciłem jej w twarz słów niedorzecznych a brutalnych, które dyktowała mi nagła wściekłość.
Oddaliłem się chwiejnym krokiem, wyszedłszy z alkowy. Myślałem z ślepym przestrachem: „Jak to się skończy?“
Zamierzałem już wyjść. „Zejdę, powiem matce, że Juliana śpi, że sen jej jest całkiem spokojny; powiem jej, że potrzebuję również spoczynku. Schronię się do mego pokoju. A jutro rano“...
Ale pozostałem na miejscu, w niepewności, nie zdolny przestąpić progu, przejęty tysiącem obaw... Zawróciłem do alkowy nagłym ruchem, jak gdybym poczuł ciążące na sobie spojrzenie. Wydało mi się, że falują jeszcze firanki; ale to było złudzenie. A przecież przez firanki coś jakby cień magnetyczny przeniknęło mnie nawskroś, coś, wobec czego byłem bezsilnym. Wszedłem do alkowy z dreszczem.
Juliana wciąż jeszcze leżała w tej samej pozycji. Czy spała? Czoło tylko, aż po brwi było odkryte.
Usiadłem w pobliżu głów łóżka i czekałem. Patrzałem na to czoło, blade jak płótno prześcieradła, delikatne i czyste, jak hostia, to czoło siostry, którego po tylekroć z uczuciem pobożnem dotykały moje usta, które po tylekroć całowały usta mej matki. Nie odkrywałeś na niem ani śladu zmazy: z pozoru wydawało się tem samem zawsze. A przecież nic już w świecie odtąd nie mogło zetrzeć plamy, którą na tej bladości widziały oczy mej duszy!
Niektóre słowa, wymówione poprzednio w szale upojenia powróciły mi na pamięć: „Czuwać będę nad tobą, czytać na twojej twarzy sny, które śnić będziesz“. Myślałem dalej: „Powtarzała za każdem słowem: — Tak, tak“. I zadawałem sobie pytania: „Jakiem jest obecne jej życie wewnętrzne? Jakiemi jej plany? Co postanowiła?“ Przypatrywałem się jej czołu i zapominając o zagłębianiu się w własnej boleści, użyłem wszystkich sił, aby wyobrazić sobie jej boleść, aby ją zrozumieć“.
Rzecz to pewna, że jej rozpacz musiała być okropną, bez granic, bez wytchnienia. Moja kaźń była jej kaźnią a może przeraźliwszą jeszcze, okropniejszą dla niej, jak dla mnie. Tam, w willi Bzów, w alei, na ławce, w domu, niezawodnie czuła ona całą szczerość słów moich, wierzyła w bezmiar mojej miłości. ...Byłaś w moim domu wówczas, kiedym ja szukał ciebie daleko. O! powiedz mi, czy to wyznanie nie zrównoważy wszystkich łez przez ciebie wylanych? Czyż nie życzyłabyś sobie wylać ich więcej, więcej daleko, aby okupić sobie tę pewność?“
— Tak, więcej jeszcze!...
To mi odpowiedziała z westchnieniem, które doprawdy wydało mi się anielskiem: „Tak, więcej jeszcze!“ Byłaby chciała wylać łzy inne, przecierpieć inne zgoła męczeństwo za cenę tego wyznania! A kiedy widziała u nóg swych, namiętniejszego niż kiedykolwiek, człowieka, którego tak długo miała za utraconego, którego już opłakała, kiedy ujrzała otwierający się przed sobą raj nieznany, poczuła się nieczystą, miała wrażenie fizyczne swego skażenia, zmuszona była podtrzymywać moją głowę na swem łonie, zapłodnionem przez nasienie innego! A! doprawdy, rzecz niepojęta, że łzy jej nie wyżarły, nie poraniły mi twarzy, że mogłem pić je i nie otruć się niemi!
Przeżyłem ponownie cały dzień z nią spędzony w przeciągu jednej chwili: zobaczyłem ponownie każdy wyraz fizyognomii, najulotniejszy nawet, jaki ukazał się na twarzy Juliany od chwili, kiedyśmy przestąpili bramę willi Bzów; zrozumiałem je wszystkie. Wielkie jakieś światło stało się we mnie. „O! kiedym jej mówił o jutrze, kiedym jej mówił o przyszłości!... Ileż przestrachu musiało mieścić dla niej to słowo jutra, wychodzące z ust moich!“ I pamięć moja przywiodła mi krótką rozmowę, którą mieliśmy z sobą na progu balkonu, naprzeciw cyprysu. Ona powtórzyła cicho z słabem westchnieniem: „Umrzeć!“ Mówiła o bliskiej śmierci. Spytała: „Co zrobiłbyś, gdybym umarła nagle? Gdybym, naprzykład, jutro już nie żyła?“ A później w naszej sypialni, zawołała, przyciskając się do mnie: „Nie, nie, Tullio, nie powinno się mówić o przyszłości... Myśl o dniu dzisiejszym, o tej godzinie, co mija!“ Takie czyny, takie słowa, czyż nie zdradzały, że postanowiła umrzeć, czyż nie dowodziły zamiarów tragicznych? Widocznem było, że postanowiła zabić się, że się zabija, tej nocy jeszcze może, przed jutrem nieuniknionem, skoro nie było dla niej innego środka ratunku.
Kiedy minęło przerażenie, którem przejęła mnie myśl o niebezpieczeństwie tak bliskiem, począłem się zastanawiać. „Jakie konsekwencye byłyby cięższemi: czy następstwa śmierci Juliany, czy następstwa zachowania jej przy życiu? Ponieważ ruina jest bez ratunku a przepaść bez dna, katastrofa bezpośrednia byłaby może lepszą jeszcze, niż przedłużanie nieokreślone dramatu straszliwego“. I wyobraźnia moja kazała mi rozpatrywać kolejno fazy tego nowego macierzyństwa, ukazywała mi nową istotę zrodzoną, intruza, który nosiłby moje nazwisko, który byłby moim dziedzicem, który uzurpowałby pieszczoty matki mojej, moich córek, mego brata.
„To pewne, że jedna śmierć tylko może przerwać bieg fatalny tych wypadków. Ale czyż samobójstwo pozostałoby tajemnicą? Jaki sposób obierze Juliana do zadania sobie śmierci? Jeśli dowiedzionem byłoby, że śmierć była własnowolną, co pomyślałaby matka, co brat mój? Jakimż ciosem to byłoby dla mojej matki! A Mania? A Natalka? A ja sam, co zrobiłbym z mojem istnieniem?“
Prawdą jest, że nie zdołałem sobie wyobrazić własnego mego istnienia bez Juliany. Kochałem biedną tę istotę nawet w jej skażenia. Oprócz tego napadu nagłego gniewu, który wywołała we mnie zazdrość cielesna, nie doznałem przeciw niej żadnego wrogiego uczucia: ni nienawiści, ni urazy, ni pogardy. Żadna myśl zemsty nie przeszła mi przez duszę. Przeciwnie; miałem dla niej współczucie głębokie. Przyjmowałem na siebie, od samego jego powstania, całą odpowiedzialność Jej upadku. Uczucie dumne i wspaniałomyślne podtrzymywało mnie, unosiło. „Umiała ugiąć głowę pod memi ciosami, umiała milczeć, dała mi przykład odwagi męzkiej, abnegacyi bohaterskiej. Teraz kolej na mnie. Powinienem oddać jej tą samą miarą. Powinienem uratować ją za wszelką cenę“. I ta szlachetność duszy, ten dobry poryw przychodzi mi od niej.
Podszedłem bliżej, chcąc się jej przypatrzeć. Wciąż leżała tak samo nieruchomie, w tej samej pozycjj, z czołem odkryłem. Myślałem: „Czy też ona śpi? A jeśli przeciwnie, udaje tylko uśpioną, aby odwrócić od siebie wszelkie podejrzenie, aby wmówić we wszystkich, że jest spokojną w tym celu, by ją pozostawiono samą? Z pewnością, jeśli zamiarem jej jest umrzeć przed nadejściem dnia jutrzejszego, stara się wszelkiemi sposobami ułatwić sobie jego wykonanie. Udaje sen. Gdyby sen jej był rzeczywistym, nie byłby tak spokojnym, ani tak równym u tego, co ma nerwy tak nadmiernie podrażnione, jak ona w tej chwili. Trzeba mi ją trącić zlekka“... Ale zawahałem się. A jeśli śpi rzeczywiście? Czasami po wielkiem wyszafowaniu siły nerwów, nawet pośród najcięższych męczarni moralnych, zasypia się snem ołowianym, podobnym do zemdlenia. O! niechajby sen ten potrwał do jutra! A jutro niechaj wstanie rzeźwa, pokrzepiona, dostatecznie silna do zniesienia wyjaśnień stanowczych, które stały się między nami nieuniknionemi!“ Wlepiłem oczy w to czoło blade, jak płótno pościeli i pochylając się nieco więcej, dostrzegłem, że było wilgotne. Kropla potu perliła się nad brwią. I kropla ta podsunęła mi myśl o zimnym pocie, zdradzającym działanie trujących narkotyków. Zaświeciło mi nagle podejrzenie: „Morfina!“ Instynktownie wzrok mój pobiegł ku stolikowi nocnemu, stojącemu po drugiej stronie w głowach łóżka, szukając na nim flaszeczki oznaczonej małą trupią główką czarną, znanym symbolem śmierci.
Stały na tym stolika karafka z wodą, szklanka, lichtarz, leżała chustka, kilka szpilek świecących: to i wszystko. Przebiegłem szybko i dokładnie oczyma alkowę. Śmiertelna trwoga chwyciła mnie za gardło. „Juliana ma u siebie morfinę; miewa ją zawsze w pewnej ilości w stanie płynnym do wstrzykiwać. Jestem pewien, że przyszło jej na myśl właśnie użyć jej do otrucia się. Gdzież ukryła tę flaszeczkę?“ Stał mi w oczach ciągle obraz tej flaszeczki, którą widziałem w rękach Juliany, z naklejoną na nie; etykietą grobową, którą posługują się aptekarze do oznaczenia trucizny. Podniecona wyobraźnia podszepnęła mi: „A jeśli już ją wypiła?... Ten pot“... Zadrżałem na krześle i nagle przyszło zastanowienie; „Ale kiedy? Ale jak? Nie pozostała samą ani na chwilę. Wystarczy jedna chwila na wypicie flaszeczki. Zapewne, ale pochwyciłyby ją przecież wymioty... A ten atak wymiotów konwulsyjnych niedawno, kiedy przyjechała do domu? Zamierzając odebrać sobie życie, z pewnością nosiła morfinę przy sobie i zabrała ją tam również. Możliwem jest, że ją wypiła przed przyjazdem jeszcze do Badioli, w powozie, w cienia... W samej rzeczy, przecież nie dopuściła, aby Fryderyk jechał po lekarza“... Nie znałem dostatecznie symptomatów zatrucia morfiną. W mej nieświadomości to czoło blade i okryte potem ta nieruchomość zupełna przygnębiała mnie. Już miałem trącić ją zlekka. „Jeśli jednak się mylę? Zbudzę ją i co jej będę miał wówczas do powiedzenia?“ Zdawało mi się, że pierwsze słowo, pierwsze spojrzenie, zamienione między nami, musiało sprawić jakiś skutek nadzwyczajny, obudzić nieprzeczuwaną gwałtowność. Zdawało mi się, że nie miałbym siły zapanowania nad sobą, udawania i że patrząc na mnie odgadłaby natychmiast, że wiem wszystko. A wtedy?
Nadstawiłem ucha, spodziewając się i obawiając zarazem przyjścia mojej matki. A potem (nie drżałbym chyba tak silnie odsłaniając całun smiertelny, aby zobaczyć raz jeszcze rysy zmarłej osoby) odsłoniłem powoli twarz Juliany.
Otwarła oczy.
— A! to ty, Tullio?
Głos jej miał zwykłe brzmienie, zupełnie naturalne. Ja również, rzecz niespodziewana, mogłem mówić.
— Spałaś? — zapytałem, unikając spotkania się z jej oczyma.
— Tak, zdrzemnęłam się trochę.
— Więc cię zbudziłem... Przebacz... chciałem odsłonić ci usta. Obawiałem się, że to ci oddech utrudnia... że ta kołdra cię przygniata...
— Tak, tu prawda. Zgrzałam się, za gorąco mi teraz. Zdejm ze mnie jedną z tych kołder, proszę cię.
I podniosłem się, żeby zdjąć z niej kołdrę. Niepodobieństwem jest dla mnie określić stan ducha w chwili, w której to wszystko spełniałem, wypowiadałem lub słuchałem słów mówionych, kiedy byłem świadkiem wypadków, spełniających się w sposób tak naturalny, jak gdyby nic nie zmieniło się wogóle, jak gdybyśmy Juliana i ja nie wiedzieli nic zgoła i nie mieli sobie nic do wyrzucenia, jak gdyby dokoła nas nie istniały cudzołóztwo, rozczarowanie, wyrzuty sumienia, zazdrość, trwoga, śmierć, wszystkie okropności ludzkie wśród ciszy tej alkowy.
Ona spytała mnie:
— Czy to późno?
— Nie, niema jeszcze dwunastej.
— Matka się położyła?
— Nie, nie jeszcze.
Po chwili zaś milczenia:
— A ty... czy nie idziesz spać? Musisz być zmęczony...
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałżem odpowiedzieć, że pozostaję? Prosić ją o pozwolenie pozostania? Powtarzać jej słowa gorące, które wymawiałem na fotelu, w naszym pokoju, w willi Bzów? Ale jeśli pozostałbym, jakże miałbym spędzić noc? Tam na krzesełku, czuwając przy niej, czy też obok niej w łóżku? Jakiego trzymać się postępowania? Czy mógłbym udawać do końca? Ona podjęła znowu:
— Tullio, lepiej będzie, żebyś odszedł... tego wieczora przynajmniej... Nic mi już teraz nie potrzeba, chyba tylko spoczynku. Gdybyś tu został... nie byłoby dobrze... Na dziś wieczór lepiej, że ztąd pójdziesz.
— Ale możesz tu potrzebować?...
— Nic. A potem w każdym razie przecież Krystyna śpi tuż obok.
— Położę się na kanapie nakrywszy kołdrą...
— Po co chcesz sobie robić taką niewygodę? Jesteś bardzo zmęczony, to widać na twej twarzy... A wreszcie gdybym wiedziała, że tu jesteś, nie mogłabym zasnąć. Bądź dobry, Tullio! Jutro rano bardzo wcześnie przyjdziesz zobaczyć się ze mną. Teraz potrzebujemy spokoju oboje, zupełnego wypoczynku...
Miała głos słaby i pieszczotliwy, bez żadnej intonacyi niezwykłej. Oprócz jej nalegania, abym odszedł, żadna inna wskazówka nie oznaczała smutnej myśli. Zdawała się przygnębiona, ale spokojna. Od czasu do czasu przymykała oczy, jak gdyby od snu ciążyły jej powieki. Co tu robić? Opuścić ją? Ależ to właśnie ten jej spokój przestraszał mnie najwięcej. Taki spokój nie mógł pochodzić u niej tylko chyba ze stałości postanowienia. Co tu robić? Zważywszy wszystko, moja obecność nawet w ciągu nocy byłaby bezpotrzebną. Ona mogłaby bez najmniejszej trudności wykonać swój zamiar, jeżeli wszystko doń przysposobiła i postarała się o potrzebny środek. Czy tym środkiem była rzeczywiście morfina? I gdzie miała ukrytą flaszeczkę pod poduszką? w szufladzie stoliczka nocnego? Jak jej poszukać? Trzeba byłoby odkryć wszystko, powiedzieć niespodziewanie: „Wiem, że chcesz się zabić“ Ale jakaż wówczas wynikłaby ztąd scena! Niepodobieństwem już byłoby zachować sekret co do wszystkiego innego i cóż to byłaby za noc okropna!
Tyle kłopotów wyczerpywało moją energię, rozpraszało ją. Moje nerwy rozprzęgały się. Zmęczenie fizyczne powiększało się szybko. Cały mój organizm dochodził do tego stanu nadzwyczajnego osłabienia, w którym funkcye woli omal już nie ustają, w którym działanie i oddziaływanie przestają odpowiadać sobie, lub przestają się dopełniać. Czułem się niezdolnym zupełnie do opierania się dłużej, do walki, do spełnienia jakiegobądż czynu użytecznego. Poczucie własnej słabości, świadomość fatalności tego wszystkiego, co się stało i miało stać jeszcze, paraliżowała mnie zupełnie; istota moja, zdało się, odrętwiała nagle. Nakoniec wszystkie męczarnie moje skon centrowały się w tej myśli rozpacznej; „Niech się dzieje, co chce i mnie pozostaje równie przecież ostatnie wyjście śmierci“.
— Tak, Juliano — powiedziałem — skoro tak chcesz, pozostawiam cię w spokoju. Śpij teraz. Zobaczymy się jutro.
— Ledwie trzymasz się na nogach!
— Tak, to prawda, ledwie trzymam się na nogach...Dobranoc!
— Nie pocałujesz mnie, Tuilio?
Dreszcz instynktownego wstrętu przeszedł mi po całem ciele. Zawahałem się.
W tej chwili weszła moja matka.
— Jakto! Obudziłaś się? — zawołała.
— Tak, ale zamierzam znowu zasnąć natychmiast.
— Poszłam zobaczyć dziewczynki. Natalka nie spała jeszcze. Spytała mnie: „Czy mama już przyjechała?“ I chciała przyjść tutaj...
— Trzeba było powiedzieć Edycie, żeby mi ją przyprowadziła. A może Edyta już się położyła?
— Nie.
— Do widzenia, Juliano — przerwałem.
Zbliżyłem się i pochyliłem, by ucałować policzek, który mi podawała, uniósłszy się nieco na łokciu.
— Dobranoc, mamo, idę spać. Oczy mi się zamykają ze znużenia.
— I nie będziesz nic jadł? Fryderyk czeka na dole z kolacyą na ciebie.
— Nie, matko; nie mam ochoty. Dobranoc.
Ucałowałem matkę również w policzek. I wyszedłem co najspieszniej, nie spojrzawszy już na Julianę; zbierałem resztę sił, jakie mi pozostały i zaledwie próg przeszedłszy, począłem biedź coprędzej do mojego pokoju, z obawy, że mogę upaść, zanim dojdę do drzwi.
Rzuciłem się na łóżko i ukryłem twarz w poduszki. Wstrząsał mną ten spazm, co poprzedza zwykle wielkie wybuchy łez. Ale spazm się przedłużał a łzy nie nadchodziły. Było to okropne cierpienie. Ciężar niezmierny uciskał mi wszystkie członki; ciężar, który czułem nie na powierzchni, ale wewnątrz, jak gdyby kości moje i muskały stały się ołowianemi. A mózg mimo to myślał jeszcze! A sumienie pozostało czujnem!
„Nie, nie powinienem był jej opuszczać. Nie, nie powinienem był zgodzić się na takie odejście. To pewne, że skoro matka moja się oddali, ona się zabije. O! ten dźwięk jej głosu, kiedy wyrażała życzenie zobaczenia Natalki!“... Halucynacya nagła opanowała mnie. Matka moja wychodzi z pokoju. Juliana siada na łóżku i nasłuchuje. Potem, pewna nakoniec, że jest sama, wyjmuje z szuflady stolika nocnego flaszeczkę z morfiną; nie waha się ani przez sekundę, wypija ją odraza ruchem stanowczym a potem kładzie się spokojnie na wznak w oczekiwaniu... Wizya imaginacyjna martwego jej ciała nabrała takiej wyrazistości i siły, że jak oszalały, zerwałem się, przebiegłem kilka razy pokój dokoła, potrącając sprzęty, potykając się o dywan, z gestami najwyższego przestrachu. Otwarłem drzwi szklane.
Noc była spokojna, pełna rechotania żab, monotonnego i bezustannego. Gwiazdy migotały. Niedźwiedzica świeciła na wprost mnie, niezmiernie wyraźna. Czas ubiegał.
Pozostałem kilka minut na balkonie w oczekiwaniu, z oczyma zwróconemi na wielką konstelację, która w moich zmęczonych oczach zdawała się wciąż przybliżać. Nie wiedziałem doprawdy, na co oczekuję. Błąkałem się. Miałem szczególniejsze uczucie próżni tego nieba niezmiernego. Niespodziewanie podczas tego rodzaju przerwy niezdecydowania, jak gdyby w głębinach bez świadomości niewiedzieć jakie tajemnicze, odurzające wyziewy oddziaływały na moją istotę, wystąpiło nagle pytanie, którego jeszcze nie zrozumiałem dobrze: „Coście zrobili ze mnie?“ I wizya martwego ciała, na chwilę odsunięta, ukazała się napowrót przed memi oczyma.
Moje przerażenie tak wzrosło, ze nie wiedząc, co czynić zamierzam, odwróciłem się, wyszedłem szybko i zwróciłem się ko pokojowi Juliany.
Spotkałem miss Edytę na korytarzu.
— Zkąd pani idzie? — spytałem jej.
Spostrzegłem się, że moje pojawienie zdziwiło ją niepomału.
— Zaprowadziłam Natalkę do pani, która chciała ją widzieć; ale musiałam ją tam pozostawić. Nie sposób było skłonić ją, żeby powróciła do swego łóżeczka. Płakała tak okropnie, że pani zgodziła się na zatrzymanie jej na noc u siebie. Miejmy nadzieję, że Mania przynajmniej się nie zbudzi...
— Ach! więc...
Serce biło mi tak gwałtownie, że nie mogłem mówić z jakimkolwiek związkiem.
— Więc Natalka pozostała w łóżku matki...
— Tak, panie.
— A Mania... Pójdźmy zobaczyć Manię.
Wzruszenie dławiło mnie. Na tę noc przynajmniej Juliana była ocaloną. Nie mogła myśleć przecież o odebraniu sobie życia tej nocy, kiedy obok niej leży dziecko. Cudem, zachcianka przywiązanego dziecka ocalała matkę. „Niech jej Bóg błogosławi!“ Zanim poszedłem popatrzeć na uśpioną Manię, stanąłem przed pustem łóżeczkiem, gdzie pozostało jeszcze widoczne wklęśnięcie. Przychodziła mi dziwna ochota ucałowania poduszeczki, przekonania się, czy odcisk główki dziecięcej na niej pozostał dotąd ciepłym. Obecność Edyty była mi przeszkodą. Zwróciłem się do Mani, pochyliłem nad nią powstrzymując oddech, przypatrywałem się jej długo, wyszukując po kolei wszystkie jej podobieństwa do mnie, liczyłem nieomal delikatne żyłki, przeglądające z po za skóry na skroniach, na policzkach, na szyi. Spała obrócona na bok, z głową przechyloną w tył tak, że całe gardło występowało, odkryte z pod wzniesionego podbródka. Ząbki drobne, jak ziarnka ryżu wybrane, świeciły białością z poza warg wpół uchylonych. Rzęsy długie, jak u matki, kładły na oczodołach cień długi, ciągnący się aż do kości policzkowych. Delikatność kwiatu wytwornego, nadzwyczajna regularność rysunku, odznaczały tę twarzyczkę dziecięcą, w której krążyła, odczułem to doskonale, krew moja własna.
Czyż kiedykolwiek od dnia urodzenia tych dwu istot, czyż kiedykolwiek doznałem dla nich uczucia tak głębokiego, tak słodkiego a smutnego razem?
Trudno mi było oderwać się od tego widoku. Radbym był usiąść tu, między dwoma temi łóżeczkami, oprzeć głowę na krawędzi tego pustego i tak doczekać się rana — jutra.
— Dobranoc, panno Edyto — wymówiłem wychodząc.
I głos mój drżał teraz, ale drżenie to było już innem zupełnie.
Zaledwie przyszedłem do pokoju, rzuciłem się napowrót na łóżko, twarz ukrywszy w poduszki.
I nakoniec wybuchnąłem szalonem, niepowstrzymanem łkaniem.




XIII.

Kiedy zbudziłem się ze snu ciężkiego i, powiedziałbym, zwierzęcego, który w ciągu nocy pochwycił mnie niespodziewanie, z trudem tylko zdołałem przywołać napowrót świadomość dokładną rzeczywistości.
Wkrótce jednak umysł mój, oswobodzony od nocnego szału, spojrzał wprost w oczy tej rzeczywistości zimnej, nagiej, nieubłaganej. Czemże były wszystkie poprzednio doznane udręczenia w porównaniu z przerażeniem, które mnie ogarnęło teraz? Trzeba żyć! I ta myśl sprawiała mi takie wrażenie, jak gdyby podano mi czarę głęboką, powiedziawszy; „Jeśli chcesz pić z niej, jeśli chcesz żyć dzisiaj, trzeba ci wlać w tę czarę aż do ostatniej kropli wszystką krew twego serca“. Wstręt, obrzydzenie, odraza nieokreślona zbudziły się w najtajniejszej głębi mojej istoty. A przecież żyć trzeba było; trzeba było i tego rana jeszcze przyjąć dar życia. Ale przedewszystkiem należało działać.
Porównanie, które uczyniłem w duszy między tem przebudzeniem się rzeczywistem a tem, jakie marzyłem i jakiego spodziewałem się wczoraj w willi Bzów, przyczyniło się jeszcze do tego buntu, który się podniósł we mnie. „Niepodobieństwem jest, myślałem, abym przyjął taką sytuacyę; niepodobieństwem, bym wstał, ubrał się, bym wyszedł ztąd, zobaczył znów Julianę, mówił z nią, bym w dalszym ciągu udawał przed matką moją, bym czekał na chwilę sposobną do rozmowy stanowczej, żebym w tej rozmowie ułożył warunki przyszłych naszych stosunków wzajemnych. To niepodobieństwo. Ale w takim razie? Położyć w jednej chwili i radykalnie koniec tym wszystkim cierpieniom... wyswobodzić się, ratować ucieczką... Niema innego wyjścia“. I rozważając łatwość przeprowadzenia czynu, wyobrażając sobie szybkość wykonania, spuszczenie cyngla broni, bezpośredni skutek kuli, ciemność, która po wystrzale ogarnęłaby mnie, doznałem po całem ciele dziwnego dreszczu, pełnego trwogi a przecież pomieszanego z pewnego rodzaju wrażeniem ulgi, przyjemności niemal. „Niema innego wyjścia“. I mimo całej męczarni, którą sprawiała mi niepokój tej świadomości, myślałem z pewną ulgą, że już odtąd nic a nic zgoła nie będę potrzebował wiedzieć, że sam niepokój ten ustanie natychmiast, że koniec końcem wszystko jut będzie skończone.
Posłyszałem pukanie do drzwi i głos mego brata, wołający:
— Jeszcze nie wstałeś, Tullio? Czy mogę wejść?
— Wejdź, Fryderyku.
Wszedł.
— Czy ty wiesz, że to już po dziewiątej?
— Późno zasnąłem i byłem bardzo zmęczony.
— Jakże się czujesz?
— Tak sobie...
— Matka już wstała. Mówiła mi, że Juliana dość jest dziś zdrową. Czy nie otworzyć ci okna? Dziś pogoda jest cudowna.
Otworzył okno. Fala powietrza świeżego zalała pokój; firanki wzdęły się u okna, jak dwa żagle; w próżni pomiędzy niemi widać było lazur.
— Widzisz!
Żywe światło dzienne ukazało niezawodnie na mojej twarzy oznaki zmartwienia; bo dodał zaraz:
— Ale i ty chyba chory byłeś dzisiejszej nocy?
— Zdaje mi się, że miałem cokolwiek gorączki...
Fryderyk patrzał na mnie przezroczami swemi jasnemi oczyma; i w tej chwili wydało mi się, że miałem na duszy cały ciężar kłamstw i udawań przyszłych.
O! gdyby on to wiedział! Ale, jak zawsze, przed obecnością jego pierzchła wszelka podłość, małoduszność wszelka i tchórzostwo, które poczęły już może przygnębiać. Energia sztuczna, jak ta, którą darzy haust mocnego napoju, przywróciła mi pewność siebie. Myślałem teraz: „Jak on zachowywałby się w mojem położeniu?“ Moja przeszłość, moje wykształcenie, sama treść mojej natury, zadawały kłam wszelkiemu prawdopodobieństwu podobnego przypadku; ale przynajmniej to było pewnem: w razie nieszczęścia podobnego lub niepodobnego, on byłby zachował się, jak człowiek silny i litościwy, byłby odważnie stawił czoło boleści, byłby przeniósł niż poświęcić kogoś innego, poświęcić raczej samego siebie.
— Pokaż, niech zobaczę — rzekł, zbliżając się.
I dotknął mego czoła dłonią, pomacał puls.
— Już minęła gorączka, o ile mi się zdaje. Ale jaki ty masz puls nierówny!
— Pozwól, że wstanę, Fryderyku; już późno.
— Dziś popołudniu jadę do lasu Assoro. Może pojedziesz ze mną, to każę ci osiodłać Orlanda. Przypominasz sobie ten las? Co za szkoda, że Juliana nie jest zdrowa! Inaczej zabralibyśmy ją z sobą. Zobaczyłaby młyny w ruchu.
Skoro wspominał Julianę, zdawało mi się, że głos jego stawał się serdeczniejszym, słodszym i, powiedziałbym, więcej jeszcze braterskim. O! gdybyż on wiedział!
— Do widzenia, Tullio. Idę do mego zajęcia. Kiedyż rozpoczniesz mi dopomagać?
— Choćby dziś, jutro, kiedy tylko zechcesz.
Roześmiał się głośno.
— Co za zapał! Ale to dobrze; zobaczę. Jakim będziesz przy pracy. Do widzenia, Tullio.
Wyszedł rzeźkim swoim, pewnym krokiem, zawsze mu bowiem przyświecała zasada, wyryta na kompasie słonecznym: Hora est benefaciendi.




XIV.

Była dziesiąta, kiedy wyszedłem z mego pokoju. W ten poranek kwietniowy wielkie światło, co zalewało Badiolę, wdzierając się przez wszystkie okna i balkony otwarte, onieśmielało mnie dziwnie. Jakże tu przywdziać maskę w blasku takiego światła? Zanim wszedłem do pokojów Juliany, chciałem zobaczyć się z matką.
— Wstałeś dziś późno — rzekła, spostrzegając mnie. — Jakże się czujesz?
— Dobrze.
— Jesteś blady.
— O ile mi się zdaje, miałem cokolwiek gorączki dziś w nocy. Ale teraz już to przeszło.
— Widziałeś Julianę?
— Jeszcze nie.
— Chciała wstać, biedaczka! Powiada, że nic już jej nie jest; ale jak wygląda...
— Idę do niej.
— Nie trzeba tylko zaniedbywać tego i nie odkładając zaraz napisać list do doktora. Nie zważaj na to, co ci mówić będzie Juliana. Napisz sam do niego dzisiaj.
— Czy powiedziałaś jej, mamo, że już wiem?
— Tak, powiedziałam jej, że już wiesz.
— Idę tam, mamo.
Pozostawiłem ją przed wieikiemi orzechowemi szafami, pachnącemi zdała irisem, w których dwie kobiety układały wspaniałą bieliznę stołową, zbytek domu Hermilów. Mania w pokoju, gdzie stał fortepian, miała lekcyę z miss Edytą a gamy chromatyczne następowały jedna po drugiej, szybkie i równe. Piotr, najstarszy i najwierniejszy z naszej służby, osiwiały, nieco przygarbiony, szedł niosąc wielką tacę, na której ustawione były kryształy brzęczące, ponieważ ręce jego drżały ze starości. Cała Badiola zalana falą powietrza i światła, miała pozór radości jakiejś spokojnej. Wszędzie, zda się, rozlanem tu było uczucie jakiejś dobroci; coś jakby uśmiech niedojrzany a nigdy nie gasnący bogów Lasów.
Nigdy uczucie to, ten uśmiech nie przejmowały mnie równie głęboko do dna duszy. I pomyślić, że wielki ten spokój, wielka ta dobroć osłaniały sromotną tajemnicę, którą Juliana i ja skazani byliśmy taić w sobie, nie umierając z tego jednak.
— A teraz? — myślałem w najwyższem strapieniu, błądząc po korytarzach, jak obcy człowiek, co się w nich zgubił, niezdolny skierować kroki w te miejsca, których się lękałem, jak gdyby ciało moje sprzeciwiało się słuchać poszeptów woli. Między nami odtąd udawanie jest niepotrzebnem. Konieczność staje przed nami spojrzenia sobie prosto w twarze i mówienia o tej rzeczy przerażającej. Ale niepodobieństwem jest, żeby to spotkanie i ta rozmowa miały miejsce tego rana. Konsekwencye tej rozmowy są nieprzewidziane a teraz więcej niż kiedykolwiek trzeba, trzeba koniecznie, aby żaden z naszych uczynków nie wydał się osobliwszym lub niewytłomaczonym ani dla matki mojej, ani dla brata, ani dla nikogo w tym domu. Moje pomieszanie wczorajszego wieczora, moją niespokojność, mój smutek można było wytłumaczyć obawą niebezpieczeństwa, którem ciąża grozić może Julianie; ale logicznie biorąc, w oczach innych ta świadomość w połączeniu z taką obawą winny mnie uczynić czulszym jeszcze dla niej, gorliwszym, bardziej uprzedzającym niż kiedykolwiek. Dziś ostrożność moja musi być nadzwyczajną. Dziś winienem bądź co bądź unikać wszelkiej sceny z Julianą. Dziś powinienem omijać wszelką sposobność znalezienia się z nią sam na sam. Ale trzeba również, bym natychmiast znalazł sposób, dający jej do zrozumienia, jakiego rodzaju uczucie wpływa na to moje względem niej stanowisko, intencyę kierującą mojem postępowaniem. A jeśli trwać będzie w zamiarze odebrania sobie życia? Jeśli odroczyła tylko wykonanie tego zamiaru o kilka godzin? Jeśli teraz już tylko opatruje doń sposobnej chwili?
Ta obawa przerwała moje rozmyślania i popchnęła mnie do działania. Podobny byłem do owych żołnierzy wschodnich krajów, których do bitwy popędzają kijami.
Zwróciłem się ku salonikowi, w którym stał fortepian. Mania, zobaczywszy mnie, przerwała natychmiast ćwiczenia i pobiegła do mnie, rozradowana, jak do wyswobodziciela. Miała ona wdzięk, zwinność i lekkość istot skrzydlatych. Podniosłem ją do góry, aby ucałować.
— Czy zabierzesz mnie z sobą? — pytała. — Jestem już zmęczona. Od godziny przeszło miss Edyta trzyma mnie tutaj... Nie mogę już wysiedzieć dłużej. Zabierz mnie z sobą na spacer, Let us take a walk before breakfast.
— Dokąd?
— Where you please, it is the same to me.
— A więc najprzód pójdziem do mamy.
— Dobrze, wczoraj byliście w willi Bzów a my, my zostałyśmy w Badioli. To ty, ty jeden tylko nie chciałeś nas zabrać, ponieważ mama już się zgadzała. Niegodziwy! We should like to go there. Tell me how you amused yourselyes...
W tym języku, który nie był jej ojczystym, śpiewała ona jak ptaszek, rozkosznie. Ten szczebiot bezprzestanny towarzyszył mojej męczarni przez cały czas, kiedyśmy szli do pokojów. Juliany. Zawałem się, ale Mania zapukała do drzwi, wołając;
— Mamo!
Nie podejrzewając mojej obecności, Juliana przyszła otworzyć nam sama. Zobaczyła mnie. Drgnęła gwałtownie i cofnęła się, jakby na widok upiora, widma, czegoś przejmującego trwogą.
— To ty? — szepnęła głosem tak cichym, że zaledwie zdołałem go dosłyszeć.
A kiedy wymawiała te słowa, wargi jej pobladły. Po tem nagłem cofnięciu się, stała teraz nieruchoma jak posąg.
I stojąc tak na progu patrzyliśmy sobie w twarze; przez chwilę dusze nasze nawet patrzały na siebie. Dokoła wszystko zniknęło; między nami wszystko zostało wypowiedzianem, wszystko zrozumieliśmy, wszystko zdecydowali w ciągu jednej sekundy.
Co stało się potem? Nie wiem dobrze, dobrze sobie nie przypominam. Pamiętam tylko, że przez czas pewien miałem o tem, co zaszło świadomość, że tak powiem, przepuszczającą, peryodyczną, z następującemi po sobie przerwami. Był to, jak mi się zdaje, obraz analogiczny z tym, jaki wynika z osłabienia dobrowolnego uwagi u niektórych chorych. Straciłem zdolność zwracania uwagi; nie widziałem nic, nie pojmowałem, znaczenia słów, nie rozumiałem już nic. Potem w chwilę później, odzyskiwałem znów tę zdolność, badałem dokoła siebie rzeczy i osoby, stawałem się uważnym i świadomym wszystkiego.
Juliana siedziała i trzymała Natalkę na kolanach. Ja także wziąłem sobie krzesło. Mania zaś biegała od niej do mnie, odemnie do niej, bezprzestanie w ruchu, szczebiocząc bez wytchnienia, drażniąc się z siostrą, zarzucając nas tysiącem pytań, na które odpowiadaliśmy tylko skinieniem głowy. Ten szczebiot ruchliwy zapełniał naszą ciszę. W jednym z urywków zdań, które doszły do mego pojęcia, Mania mówiła do siostry:
— Ach! tej nocy tyś spała z mamą? Czy to prawda?
A Natalka:
— Tak, bo ja jestem mała.
— O! wiesz, że na przyszłą noc będzie kolej na mnie. Nieprawdaż, mamo? Weźmiesz mnie do swego łóżka tej nocy...
Juliana nie uśmiechała się, milczała, siedziała zatopiona w myślach.
Trzymała na kolanach Natalkę, odwróconą do niej plecami i otaczała ją wpół ramionami; ręce jej splecione spoczywały na kolanach dziecka, bielsze niż biała sukienka dziewczynki, na której leżały, smukłe, bolesne, tak bolesne, że same w sobie już odsłaniały przedemną cały bezmiar smutku. Juliana miała głowę pochyloną a ponieważ główka Natalki dotykała jej podbródka, zdawało się, że przyciska usta do jej pukli; tak, że kiedy spojrzałem na nią, nie mogłem dojrzeć wyrazu jej oczów, ale ciągle widziałem powieki spuszczone i zaczerwienione nieco i zawsze spotykając się z niemi, czułem pewien niepokój wewnętrzny, jak gdybym po przez nie rozróżniał nieruchomość jej źrenic.
Czy oczekiwała na to, że jej coś powiem? Czy na te przysłonięte usta cisnęły się słowa niedające się wypowiedzieć?
Kiedy nareszcie wysiłkiem doszedłem do przezwyciężenia tego stanu obezwładnienia, w którym kolejno następowały po sobie to chwile jasności, to znów zupełne zaćmienia władzy pojmowania, tonem, którego, zdaje mi się, użyłbym w dalszym ciągu prowadząc rozpoczętą rozmowę i dodając tylko nowe słowa do słów już wypowiedzianych, wymówiłem powoli:
— Matka życzy sobie, żebym zawiadomił do która Vebesti. Przyrzekłem jej napisać i na piszę.
Nie podniosła wcale powiek; nie odezwała się ani słowem. Mania w głębokiej swej nieświadomości popatrzała na nią ze zdziwieniem; potem obróciła się ku mnie.
Podniosłem się, by wyjść.
— Dzisiaj, po śniadaniu, jadę do lasu w Assoro z Fryderykiem. Czy zobaczymy się wieczorem, za powrotem?
Nie zdawała się chcieć odpowiedzieć. Wtedy powtórzyłem głosem, który mieścił w sobie tysiące rzeczy niedomówionych:
— Czy zobaczymy się wieczór za powrotem?
Z jej ust, między lokami Natalki, wydarło się jakby westchnieniem:
— Tak.




XV.

W gwałtowności wzruszeń różnorodnych i wprost przeciwnych sobie, w pierwszym chaosie boleści, pod groźbą blizkiego niebezpieczeństwa, nie miałem jeszcze czasu pomyśleć o „owym drugim“. Zresztą od samego zaraz początku nie powziąłem ani cienia powątpiewania co do słuszności moich podejrzeń owoczesnych. W umyśle moim „tamten drugi“ przybrał natychmiast postać Filipa Arborio i w pierwszym porywie zazdrości cielesnej, która mnie ogarnęła w alkowie sypialnej, jego to obraz wstrętny połączył się w moim umyśle z obrazem Juliany.
Teraz, kiedy Fryderyk i ja dążyliśmy konno do lasu brzegiem tej rzeki krętej, której przyglądałem się z taką boleścią w sercu w owo popołudnie Wielkiej Soboty, „ów drugi“ postępował tuż obok nas. Między moim bratem a mną stawał obraz Filipa Arborio, przywołany do życia moją nienawiścią, moja nienawiść tchnęła weń tak wyraźne życie, że patrzałem na ten obraz z wrażeniem rzeczywistości i doznawałem kurczu fizycznego, roś podobnego do tego dzikiego drżenia, którego doznawałem nieraz na terenie walki wobec obnażonego adwersarza, zadanem do starcia hasłem.
Obecność brata zwiększała jeszcze znacznie moją mękę. W porównaniu z postacią Fryderyka, postawa tego człowieka tak drobna, delikatna, wątła, tak nerwowa i zniewieściała, malała jeszcze, marniała, stawała się w moich oczach godną wzgardy i nikczemną. Pod wpływem nowego ideału siły i prostoty męzkiej, którym mnie natchnął przykład mego brata, nietylko czułem nienawiść ale i gardziłem głęboko tą istotą skomplikowaną i zagadkową, która jednak należała do własnej mojej rasy i która miała kilka właściwości ustroju mózgowego wspólnych ze mną, jak tego dowodziły jego dzieła sztuki. Wyobrażałem go sobie wedle jednego z typów jego kreacyj literackich, dotkniętego najsmutuiejszemi zboczeniami umysłu, krętaczem, zdradzieckim, ciekawym do okrucieństwa, wyjałowionym na skutek nawyknienia do analizy i do chłodnej ironii, wiecznie zajętym zamienianiem najgorętszych namiętności duszy na jasne trzeźwe i lodowate określenia, przyzwyczajonym do uważania wszelkiej istoty ludzkiej za prosty przedmiot do obserwacyj psychologicznych, niezdolnym do miłości, niezdolnym do jakiegobądź szlachetnego czynu, do abnegacyi, poświęcenia, zatwardziałym w kłamstwie, odartym ze złudzeń, przesyconym, pełnym wstrętu do wszystkiego, lubieżnym, cynikiem, tchórzem.
I to był człowiek, który uwiódł Julianę, ale który z pewnością jej nie kochał. Sposób wychodził jawnie przecież choćby już w tej dedykacyi, wypisanej na okładce „Tajemnicy“, w tej dedykacyi emfatycznej, jedynym dokumencie mnie znanym, który miał związek z przeszłemi stosunkami między powieściopisarzem a moją żoną. Wziąć wstępnym bojem „Wieżę z kości słoniowej“, skazić charakter, którego nietykalność sławiła opinia ogółu, zrobić eksperyment metody uwodzenia na przedmiocie tak rzadkim, było to przedsięwzięciem trudnem, ale pełnem powabu, godnym w każdym razie wyrafinowanego artysty, myśliciela na polu psychologii, który napisał „Prawdziwą katoliczkę“ i „Angelikę Doni“.
W miarę tego, im więcej się zastanawiałem, fakty ukazywały mi się w swej tem ohydniejszej jeszcze nagości. Niewątpliwie Filip Arborio zapoznał się z Juliana podczas jednego z tych przesileń, gdzie kobieta, o której powiadają, że „ma duszę“, wycierpiawszy długą epokę wstrzemięźliwości, przejętą bywa aspiracyami poetycznemi, pragnieniami niepochwytnemi, będącemi poprostu tylko maską, pod którą się kryją grube popędy żądz umysłowych. Filip Arborio ze swem doświadczeniem odgadł od razu stan fizyczny specyalny kobiety, którą zapragnął posiąść i użył ko temu metody najlepiej nadającej się i najpewniejszej; to jest mówił o ideałach, o sferach wyższych, o związkach mistycznych w tej samej chwili, kiedy ręce jego zajęte były odsłanianiem innych tajemnic, krótko mówiąc, skombinował cytaty elokwencyi platonicznej z zalotami w celu objęcia w posiadanie. I Juliana, ta Turris Eburnea, kobieta spokojna, istota utkana z giętkiego złota i stali, ta jedyna, złapała się na starą tę komedyę odwieczną, dała się pochwycić w stare sidła i ona — ona także — uległa staremu prawu ułomności niewieściej. Duet sentymentalny zakończył się związkiem fizycznym, który nieszczęściem uwieńczony został potomstwem...
Straszliwa ironia brała na tortury moją duszę, zdawało mi się, że nie już usta, ale serce wykrzywia mi ten kurcz, który wywołuje trawa trująca, co śmierć zadaje w spazmatycznym śmiechu.
Ubodłem konia ostrogą i puściłem się galopem po urwisku nadbrzeżnem rzeki.
Urwisko to było niebezpieczne, nadzwyczaj wązkie na wygięciach, grożące osypaniem się w niektórych miejscach, w innych znów zawalone gałęziami wielkich drzew pokurczonych, w innych wreszcie wystającemi korzeniami, co się wydobywały na powierzchnię. Miałem całą świadomość niebezpieczeństwa, na które się narażam i zamiast ściągnąć uzdę, gnałem wciąż konia, nie z intencyą dążenia naprzeciw śmierci, ale dlatego, że chciałem uprosić u niebezpieczeństwa ulgi w nieznośnej mej męczarni. Znałem już skuteczność takiego szaleństwa. Przed laty dziesięciu, kiedym był bardzo młody jeszcze, zajmowałem miejsce attaché przy ambasadzie w Konstantynopolu, chcąc się uchronić od napadów smutku, wywołanych wspomnieniem niedawnej namiętności, w księżycowe noce wdzierałem się konno na jeden z tych cmentarzów muzułmańskich, zapełnionych zwartemi szeregami grobowców i pozwalałem kroczyć koniowi po ślizkiej pochyłości kamieni polerowanych, narażając się po tysiące razy na upadek śmiertelny. Śmierć siedząca na siodle razem ze mną, oddalała odemnie wszelkie inne troski.
— Tullio, Tuliio! — wołał na mnie Fryderyk. — Stój! Stój!
Nie słuchałem go. Istny to cud, że ze dwadzieścia razy nie roztrzaskałem sobie czoła o gałęzie, sterczące poziomo. Istnym to cudem, że dwadzieścia razy koń mój uniknął zawadzenia się o pień drzew nadbrzeżnych. Po dwadzieścia razy w trudnych przejściach widziałem upadek pewny w nurty rzeki, co połyskiwała mi u stóp. Ale kiedy posłyszałem za sobą drogi tentent pędzącego cwałem konia, kiedy spostrzegłem, że Fryderyk ściga mnie, swobodnie puściwszy cugle, zląkłem się o niego, ściągnąłem gwałtownie wędzidło i zatrzymałem konia, który stanął dęba i przez chwilę stał wyprostowany, jakbyzamierzał rzucić się w nurt rzeki i upadł. Mnie nie stało się nic złego.
— Ale czyś ty oszalał! — wołał Fryderyk, dopadając do mnie nadzwyczaj blady.
— Przestraszyłem cię? Wybacz mi. Nie sądziłem, żeby to było niebezpieczne. Chciałem tylko wypróbować konia... A potem nie mogłem go już utrzymać... Jest cokolwiek twardy w pysku...
— Orlando jest twardy w pysku?
— Nie sądzisz!
Utkwił we mnie oczy z wyrazem niepokoju Usiłowałem uśmiechnąć się. Jego niezmierna bladość sprawiała mi przykrość i rozrzewniała mnie głęboko.
— Nie wiem, jakim sposobem nie rozbiłeś sobie głowy o drzewo; nie pojmuję, jak cię koń nie zrzucił...
— A ty?
Aby mnie dognać wystawiał się na toż samo niebezpieczeństwo, może na większe jeszcze; koń jego bowiem był daleko cięższy i musiał mu zupełnie puścić cugle z obawy, by mnie wczas doścignąć. Obadwaj przypatrywaliśmy się teraz przebytej drodze.
— Prawdziwy to cud — rzekł. — Uratować się z Assoro jest prawie niepodobieństwem. Patrzaj!
I przyglądaliśmy się leżącej u stóp naszych rzece zdradzieckiej. Głęboki, lśniący, bystry, pełen wirów i odmętów płynął Assoro między dwoma urwiskami kredowemi, w cichości, która go czyniła jeszcze bardziej złowrogim. Krajobraz otaczający harmonizował z tym widokiem zdradzieckim i groźnym. Niebo bladło teraz i z długiemi smugami odblasków opuszczało się ciężko na kępy krzaków czerwonawych, co dotąd opierały się potędze wiosny. Uwiędłe liście mieszały się z świeżemi pączkami nowych, uschłe gałązki z zieleniejącemi pędami, trapy z nowonarodzonemi roślinami, w splątaniu symbollcznem. Nad temi rwącemi wodami rzeki, nad tym gąszczem tak różnych krzaków niebo bladło, opadało, zda się, rozpraszało się, rzekłbyś, w przestrzeni.
„Nieprzewidziany upadek tylko a byłbym już przestał myśleć, byłbym przestał cierpieć, byłbym już uwolniony od ciężaru nędznego mego ciała. Ale może byłbym pociągnął za sobą brata w przepaść; a życie mego brata jest wzorem szlachetności, mój brat jest Człowiekiem. Cudem uniknąłem śmierci, jak cudem on jej uniknął. Mój szał naraził go na najwyższe niebezpieczeństwo. Wraz z nim zniknęłyby ze świata piękność i dobroć. Jakaż to fatalność zatem czyni mnie szkodliwym dla osób, które mnie kochają?“
Patrzałem na Fryderyka. Zamyślony był teraz i poważny. Nie śmiałem go rozpytywać, ale doznawałem dojmującego wyrzutu sumienia na myśl, że sprawiłem mu przykrość. Co on myślał? Jakie uwagi podniecały teraz jego pomieszanie? Może odgadnął, że kryłem przed wszystkiemi jakieś cierpienie, nie dające się wyznać, te jedyną przyczyną, co mnie popchnęła do tego śmiertelnego pościgu, było żądło jakiejś myśli uporczywej.
Postępowaliśmy brzegiem urwiska, krok za krokiem. Potem zwróciliśmy się ścieżką, która gubiła się w zaroślach, a ponieważ ścieżka ta była dość szeroką, jechaliśmy obok siebie stępa; konie nasze pochylały ku sobie łby, jak gdyby udzielały sobie wzajem spostrzeżeń.
Od czasu do czasu spoglądałem na Fryderyka a widząc wciąż na czole jego troskę, myślałem: „Z pewnością, gdybym odsłonił przed, nim prawdę, nie uwierzyłby mi nigdy. Nie mógłby uwierzyć w winę Juliany, w hańbę „siostry“. Między jego przywiązaniem a przywiązaniem matki mojej dla Juliany, nie mógłbym rzeczywiście rozstrzygnąć, które było głębszem. Czyliż zawsze na swoim stoliku nie zachowywał dwu razem portretów Juliany i biednej naszej Konstancyi, zjednoczonych w dyptyku, jakby dla jednakiegoż uwielbienia? Tegoż ranka jeszcze, jakież głos jego przybierał łagodne dźwięki, kiedy wymawiał jej imię“. Nagle, prawem kontrastu, obraz ohydny stanął mi przed oczyma w postaci wstrętniejszej jeszcze. Tors, widziany w szatni sali fechtunkowej gestykulował teraz w mojej wizyi. A na postać tę nienawiść moja działała, jak kwas saletrzany działa na płytę miedzianą grawera: rysy wygryzione przezeń stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze.
A wtedy, mając jeszcze krew podnieconą ową szaloną jazdą, skutkiem nadmiaru odwagi flzycznej, tego instynktu bojowniczości dziedzicznej, który często budziłs ię we mnie przy starciu z innymi ludźmi, poczułem, że nie miałbym siły wyrzec się sposobności wyzwania Filipa Arborio. „Pojadę do Rzymu, zasięgnę o nim informacji, wyzwę go w jakikolwiek sposób i zmuszę do pojedynku, zrobię wszystko, aby go zabić lub okaleczyć“. Wyobrażałem go sobie tchórzem. Przyszło mi na pamięć śmieszne nieco mimowolne cofnięcie się jego w sali fechtunkowej, kiedy otrzymał w same piersi ślepy cios od fechtmistrza. Przypomniałem sobie również jego ciekawość, kiedy mnie rozpytywał o mój pojedynek, tę ciekawość iście chłopięcą, co to otwiera szeroko oczy tego, który nie był nigdy na polu walki. Przypomniałem sobie, że podczas mego natarcia bezustannie oczy miał utkwione we mnie. Świadomość mojej wyższości, pewność, że go pokonam, podniecały mnie. W mej wizyi sznureczek krwi czerwonej zarumienił długą bruzdą to ciału blade i wstrętne. Jakieś ułamki wrażeń rzeczywistych, doznanych niegdyś wobec innych ludzi, zebrały się na dokładniejsze określenie tego widoku, powstałego w wyobraźni, nad którym zatrzymała się myśl moja. I zobaczyłem go gdzieś w jakiejś wiosce odległej, zbroczonego krwią i bezwładnego na barłogu wieśniaka, z pochylającymi się nad nim dwoma lekarza mi, którzy marszczyli brwi poważnie.
Jakże często ja, ideolog:, analityk, sofista z epoki dekadentyzmu szczyciłem się z tego, że jestem potomkiem tego Rajmunda Hermil de Panédo, który w Goulette dokazywał cudów waleczności i okrucieństwa w oczach Karola V-go! Rozwój nadzwyczajny mojej inteligencyi i mej wieloduszności nie mogły zmienić gruntu mej istoty, w której przechowywały się piętna dziedziczne mej rasy. U brata mego, którego organizm pełen był równowagi, myśl kojarzyła się zawsze z czynem; we mnie myśl przeważała, nie unicestwiając wszakże zdolności do czynu, które bardzo często nawet rozwijały się z niezwykłą potęgą. Ogółem biorąc, był ze mnie człowiek gwałtowny i namiętny, świadomy sam siebie, u którego hypertrofia niektórych ognisk mózgowych czyniła niemożliwem podporządkowanie, konieczne do normalnego życia umysłowego. Umiałem obserwować samego siebie z najdoskonalszą przenikliwością i miałem przynajmniej wszystkie porywy niekarne natur pierwotnych. Nieraz nachodziły mnie pokusy nagłych poszeptów zbrodniczych; nieraz ze zdumieniem dostrzegałem w sobie jakiś instynkt okrutny.
— Otóż i węglarki — ozwał się brat mój, puszczając konia truchtem.
Słychać było w lesie uderzenia siekier i widać ztąd było w górę, prostopadle biegnące obłoczki dymu, z poza gąszczu drzew. Gromada węglarzy pokłoniła nam się. Fryderyk rozpytywał robotników o postępy pracy, dawał im rady, badając równocześnie piece okiem znawcy doświadczonego. Każdy objawiał wobec niego swem zachowaniem szacunek głęboki i słuchał go z uwagą. Wszędy dokoła praca odbywała się z większym zapałem, stawała się, rzekłbyś, łatwiejszą, raźniejszą, weselszą jakąś, a trzask ognisk, jakby rozgłośniejszym. Mężczyźni biegali na prawo lub lewo, zasypując ziemią tam gdzie dym wydobywał się w zbyt wielkiej obfitości, zatykając krążkami otwory powstałe po eksplozyi; biegali, potrącali się z gardłowemi okrzyki. Cała okolica rozbrzmiewała wrzawą, wdali słychać było świst przenikliwy kosów. I wielki las nieruchomy przypatrywał się stosom płonącego drzewa, podsycanym jego życiem.
Przez ten czas, kiedy brat mój przewodniczył przeglądowi prac, ja oddalałem się, pozostawiając memu koniowi wybór drożyn rozchodzących się w różne strony po lesie. Po za mną odgłosy słabły, echa zamierały. Ciężka jakaś cisza zstępowała z szczytów drzew. Myślałem: „Jak tu zrobić, aby odzyskać otuchę? Jakiem odtąd będzie moje życie? Czy będę mógł dalej żyć w domu mej matki z tą tajemnicą w duszy? Będęż mógł zespolić moje istnienie z istnieniem Fryderyka? Jakiż człowiek na świecie, jakież zdarzenie będzie kiedykolwiek w stanie przywołać napowrót do życia zamarłą w mej duszy iskierkę wiary?“ Łoskot i wrzawa pracy cichła poza mną; samotność stawała się zupełną. „Pracować, czynić dobrze, żyć dla innych... Odtąd czyż będę mógł w tem wszystkiem odnaleźć prawdziwą treść życia? I czy rzeczywiście w tych rzeczach tylko, poza obrębem szczęścia indywidualnego, odkryć można prawdziwą treść życia? Któregoś tu dnia, kiedy brat mój rozwijał swe poglądy, zdawało mi się, że go zrozumiałem; wierzyłem w to, że doktryna prawdy odsłoni się przedemną przez jego usta. Doktryna prawdy, wedle mego brata, mieści się nie w prawach, nie w przepisach, ale poprostu, wyłącznie i jedynie w tej treści, w tem rozumieniu, które człowiek nadaje życiu. Zdawało mi się, że zrozumiałem to dobrze. Nagle jednak teraz zapadłem znowu w dawne ciemności; popadłem napowrót w dawną ślepotę. Nie pojmowałem już nic, nic nie rozumiałem. Jakiż człowiek w świecie, jakież zdarzenie będzie mieć kiedykolwiek moc pocieszenia mnie po utracie postradanego dobra?“
I przyszłość ukazała się przedemną straszliwa, beznadziejna. Obraz nieokreślony jeszcze tego dziecka, które miało się urodzić, rósł przed memi oczyma, rozszerzał się, jak te potworne i bezkształtne obrazy, czasami występujące w sennych widziadłach, w końcu pochłonął on i ogarnął wszystko. Nie chodziło tu już o żal, o wyrzut sumienia, o wspomnienie, nie dające się wymazać, nie o jakąś gorycz wewnętrzną, tu chodziło o istotę żywą. Przyszłość moja związaną była z istotą, która żyła życiem uporczywem i wnoszącem złe; była związana z istotą obcą mi, z intruzem, z wstrętnem dla mnie stworzeniem, wobec którego nie już umysł mój, ale cała krew moja, wszystkie fibry wzdrygały się obrzydzeniem brutalnem, dzikiem, nieubłaganem, aż do śmierci i po za krańce śmierci jeszcze. Myślałem: „Któż byłby w stanie wyobrazić sobie gorszą męczarnię, na udręczenie równocześnie ducha i ciała? Najgenialniejszy z tyranów barbarzyńskich nie byłby w stanie wymyślić pewnych okrucieństw szyderczych, które jeden los tylko ma w swem posiadaniu. Można było przypuszczać, że choroba uczyniła Julianę bezpłodną. Dobrze. Oddaje się mężczyźnie, popełnia pierwszy błąd i oto zostaje brzemienną sromotnie, z taką łatwością, jak jedna z tych kobiet gorących, którą wieśniak gwałci przemocą za jakimś krzakiem, na trawie, w okresie bekowiska. I to właśnie w chwili, w której ją napadają mdłości, ja karmię się marzeniami, poję ideałem, odnajduję niewinne uczucia lat młodzieńczych, myślę tylko o zrywaniu kwiatów... O! te kwiaty, te kwiaty mdlące, które jej ofiarowałem z taką nieśmiałością!... A po wielkiem upojeniu wpół sentymentalnem, wpół zmysłowem, otrzymuję tę miłą nowinę; od kogo? od mojej matki! A po tej nowinie mam napad przesadnej wspaniałomyślności, przyjmuję z dobrą wiarą rolę szlachetną, poświęcana się w milczeniu, jak bohater z powieści Oktawiusza Feuilleta! Co za bohaterstwo!“ Ironia udręczała mi duszę, rwała wszystkie fibry. Wówczas po raz drugi naszła mnie ochota szalona ucieczki przed moim losem.
Patrzałem przed siebie. Tuż, blizko, pomiędzy pniami drzew, rysującemi się w niepewnych konturach, niby wizya senna, migotał Assorio. „To dziwne!“ — myślałem, przejęty szczególnym dreszczem. Aż do tej chwili nie spostrzegłem, że koń mój, pozostawiony sam sobie, puścił się ścieżyną, prowadzącą wprost ku rzece. Powiedziałbyś niemal, że dziwną jakąś atrakcyą pociąga mnie Assorio ku sobie.
Zawahałem się na chwilę między dwoma alternatywami: jechać dalej aż do brzegu, czy zawrócić napowrót? Nakoniec przemocą wyrwałem się z pod uroku wody i prześladującej mnie myśli. Zwróciłem konia w przeciwnym kierunku.
Ciężkie przygnębienie nastąpiło po wstrząśnieniu wewnętrznem. Wydało mi się naraz, że dusza moja stała się jakimś przedmiotem marnym, uwiędłym, zgniecionym, czemś zmalałem, nędznem. Rozrzewniłem się; poczułem litość nad samym sobą, litość nad Julianą, poczułem litość nad temi wszystkiemi istotami, na które boleść położyła swój stygmat niestarty, które drżą w uścisku losu, jak drży pokonany w dławiącej pięści zwycięzcy bezlitosnego. „Czem jesteśmy! Co wiemy? Czego chcemy? Nikt nie otrzymał nigdy tego, co mógłby ukochać; nikt nie otrzyma nigdy tego, co mogłoby być jego ukochaniem Szukamy dobroci, cnoty, zapału, namiętności, któreby zapełniły naszą duszę, wiary, coby uśmierzyła nasze niepokoje, idei, której bronilibyśmy całą naszą odwagą, czynu, któremu moglibyśmy poświęcić życie, sprawy, za którą moglibyśmy umrzeć z radością. A rezultatem tylu wysiłków jest znużenie próżne, poczucie sił wyszafowanych i straconych bezpowrotnie i czasu, co minął“... W tej chwili życie ukazało mi się niby wizya oddalona, niejasna, dziwacznie potworna. Szaleństwo, niedołęztwo, ubóstwo, ślepota, wszystkie choroby i wszystkie nieszczęścia, wzburzenie niejasne i bezustanne wszystkich sił bezświadomych, atawicznych i zwierzęcych, leżących w głębi naszej istności, najwyższe objawy umysłu wiecznie zmienne, ulotne, z konieczności podporządkowane stanowi fizycznemu związane z funkcyami jakiegoś organu, odmiany niestałe, spowodowane przez jakąś przyczynę niedostrzeżoną, przez jakąś drobnostkę; nie, bezpożyteczność takiej energii moralnej, skierowanej do celu niepewnego, czczość miłości, którą się uważało za wieczną, kruchość cnoty, która wydawała nam się niezłomną słabość najsilniejszej woli, wszystkie nędze ukazały mi się w tej chwili. „Jakże podobna jest żyć? Jakże podobna kochać?“
Łoskot siekier rozlegał się po lesie; krzyk krótki, urywany, dziki towarzyszył każdemu uderzeniu. Tu i owdzie na polankach dymiły wielkie stosy drzewa, ułożonego w kształt ostrokręgów ściętych górą lub czworokątnych piramid. Słupy dymu, gęste i proste, jak pnie drzew, biegły w powietrzu, nieporuszanem najmniejszym wietrzykiem. Dla mnie wszystko było symbolem w tej chwili.
Skierowałem konia ku węglarce, przy której poznałem Fryderyka.
Zszedł był z konia; rozmawiał teraz z jakimś starcem o postawie wyniosłej i wygolonej brodzie.
— Ach! nareszcie! — zawołał, ujrzawszy mnie. — Obawiałem się, czyś nie zabłądził w lesie.
— Nie, nie byłem tak znów daleko...
— Przedstawiam ci Jana de Scordio, Człowieka — rzekł, kładąc rękę na ramieniu starca.
Spojrzałem na tego, którego nazwisko wymieniał. Uśmiech osobliwej słodyczy okrążał uwiędłe jego usta. Nie widziałem nigdy pod czołem ludzkiem dwojga oczu tak smutnych.
— Do widzenia, Janie i odwagi! — dodał brat mój tym głosem, który chwilami zdał się posiadać własność niektórych likierów: krzepienia tonów żywotnych. — My zaś, Tullio, powracajmy do Badioli. Już jest późno. Czekają na nas.
Wsiadł napowrót na koń. Ukłonił się ponownie starcowi. Przejeżdżając obok hut, udzielał jeszcze przestróg robotnikom co do czynności, które mieli załatwić w ciągu nadchodzącej nocy, w której miał mieć miejsce „wielki ogień“. Oddaliliśmy się, jadąc tuż obok siebie.
Niebo odsłaniało się powoli ponad naszemi głowami. Zasłony oparów unosiły się w górę, rozpraszały, tworzyły znowu, tak, że lazur zdał się blednąć stopniowo, jak gdyby w jego przezroczu rozlał się i ściekał bezprzestannie strumień mleka. Nadchodziła godzina stanowcza, o której wczoraj, w willi Bzów, podziwiałem razem z Julianą ogród falujący w świetle idealnem. Dokoła nas wyręby poczynały się złocić blaskami zachodzącego słońca. Ptaki śpiewały niewidzialne.
— Czy dobrze przypatrzyłeś się temu starcowi, Janowi de Scordio? — spytał ranie Fryderyk.
— Tak — odpowiedziałem. — Zdaje mi się, że nie zapomnę nigdy ani jego uśmiechu, ani oczów.
— Ten starzec, to święty — ciągnął dalej Fryderyk. — Niema chyba człowieka, coby tyle pracował i przecierpiał tyle. Ma on czternastu synów i wszyscy, jeden po drugim, odrywali się od niego, jak dojrzałe owoce opadają z drzewa. Żona jego, rodzaj furyi, zmarła. Pozostał sam. Synowie obdarli go i wyparli się ojca. Wszelka niewdzięczność ludzka pastwiła się nad nim zaciekle. Doświadczył przewrotności nie ze strony osób obcych sobie, ale ze strony tych, którym dał życie. Czy ty to rozumiesz? Własna krew jego zajątrzyła się, zatruła w istotach, dla których on miał tylko miłość i dobroczynność, których nie przestał kochać, których nie umie przeklinać, które z pewnością blogosławić będzie w godzinę śmierci, choćby mu pozwolły nawet umierać samotnie. Nie jestże to rzecz nadzwyczajna i nie do wiary niemal ta uporczywość w dobroci u człowieka? I po tylu cierpieniach zachowuje on jeszcze zawsze ten uśmiech, który widziałeś u niego! Dobrzebyś zrobił, Tullio, gdybyś nie zapomniał tego uśmiechu...




XVI.

Zbliżała się godzina próby, godzina, której się obawiałem i pragnąłem zarazem.
Juliana była gotową. Oparła się stanowczo kaprysowi Mani; chciała pozostać sama w swoim pokoju, tam na mnie oczekując, ja jej powiem? Co ona mnie powie? Jakie stanowisko zajmę względem niej?“ Wszystkie moje przewidywania, wszystkie plany rozproszyły się, poszły w niwecz. Pozostała mi tylko męczarnia nieznośna, nieopisany niepokój. Kto zdołałby przewidzieć wynik tej rozmowy? Nie czułem się bynajmniej panem ani siebie samego, ani moich czynów. Czułem tylko w sobie ferment jakichś uczuć niejasnych i przeciwnych sobie wzajem, który za najlżejszem potrąceniem wybuchnąć może. Nigdy jak w tej chwili nie miałem świadomości jasnej i rozpacznej rozterki, która mnie rozdzierała, po czucia żywiołów niepogodzonych, które poruszały się w głębinach mojej istoty, które tam wzięły się za bary, niweczyły po kolei w wieczystym konflikcie, buntownicze wobec wszelkiej władzy, opierające się wszelkiemu panowaniu. Do wstrząśnienia umysłu dołączył się jeszcze szczególny niepokój zmysłów, wywołany obrazami, które mnie prześladowały przez dzień cały bez wytchnienia.
Znałem go dobrze, znałem aż nadto dobrze ten niepokój, podatniejszy nad wszystko inne do poruszenia w człowieka wszelakiego kału, wszelkich mętów, leżących na dnie ludzkiej natury; znałem ją aż nadto dobrze tę nizką chuć, przed którą nic nas nie może obronić, tę straszliwą gorączkę płciową, która przez miesiące całe przykuwała mnie do kobiety wzgardzonej i ohydnej, do Teresy Raffo. I w chwili obecnej uczucia dobroci, litości i siły, które były mi potrzebne do wytrzymania stanowczej rozmowy z Julianą i wytrwania w moim zamiarze pierwotnym, rozpraszały się we mnie, jak opary ruchome na tle naczynia pełnego wrzeń głuchych, zdradzieckich.
Niewiele brakło do północy, kiedy opuściłem mój pokój udając się do Juliany. Wszelkie hałasy ustały. Badiola odpoczywała, pogrążona w głębokiej ciszy. Zatrzymałem się nasłuchując i zdawało mi się, że z pośród tej ciszy wybija się wyraźnie oddech spokojny mojej matki, mego brata, moich córek, tych istot bezświadomych i czystych. Zdawało mi się, że widzę przed sobą znowu twarz Mani uśpioną, taką, jaką widziałem ją nocy poprzedniej; zdawało mi się także, że z wyrazem spokoju, odpocznienia, dobroci malującym się na każdej z nich. Ogarnęło mnie nagłe rozrzewnienie. Szczęście, ujrzane na chwilę w dniu poprzednim, potem zaćmione, zabłysło w umyśle moim światłem niezmiernej jakiejś błyskawicy. Gdyby nic nie było zaszło, gdyby mi pozostało złudzenie, jakąś nocą byłaby ta noc! Biegłbym do Juliany, jak do istoty boskiej. I czegóż słodszego mógłbym pragnąć nad tę ciszę, coby ogarnęła niepokój mojej miłości?
Mijałem pokój, gdzie wieczorem dnia poprzedniego otrzymałem z ust matki mojej odkrycie niespodziewane. Ponownie posłyszałem dźwięki zegara znaczącego godzinę i nie wiem, dlaczego te uderzenia wahadła niezmienne, jednakie, wzmogły jeszcze mój niepokój. Nie wiem dlaczego wyobraziłem sobie, że czuję niepokój Juliany, odpowiadający mojemu poprzez przestrzeń, która nas rozdzielała jeszcze i że bicie serc naszych przyspieszało się w zgodnym takcie. Szedłem wprost przed siebie, nie zatrzymując się już, nie starając się tłumić odgłosu kroków. Nie zapukałem do drzwi; otworzyłem i wszedłem. Juliana stała, oparta jedną ręką o róg stołu, nieruchoma, sztywniejsza jak posąg.
Widzę wszystko jeszcze. Nic z tej godziny nie uszło mojej uwagi; nic nie zapomniałem. Świat rzeczywisty zniknął gdzieś zupełnie. Istniał tylko świat fikcyjny, pośród którego ja dyszałem niepokojem z sercem ściśniętem, niezdolny do wymówienia ani jednego słowa a niemniej przeto osobliwie przytomny, jakbym byt widzem sceny jakiejś w teatrze. Na stole paliła się świeca, która nadawała rodzaj rzeczywistości widocznej temu pozorowi fikcyi scenicznej, ponieważ płomyczek ruchomy zdawał się otaczać ją tą nieokreśloną grozą, którą aktorzy dramatu rozlewają w otaczającem powietrzu szerokiemi gestami rozpaczy lub groźby.
Dziwne to wrażenie rozproszyło się, kiedy wreszcie niezdolny do zniesienia dłużej tej ciszy i nieruchomości marmurowej Juliany, wymówiłem pierwsze słowa. Mój głos nie miał bynajmniej dźwięku, jaki sądziłem, że mieć będzie w chwili, gdym otworzył usta. Mimowolnie przemawiałem głosem słodkim, drżącym, prawie nieśmiałym:
— Czekałaś na mnie?
Powieki miała spuszczone. Nie podnosząc ich, odpowiedziała:
— Tak.
Patrzałem na jej ramię, to ramię nieruchome, jak lina masztu, które zdawało się wyprężać z każdą chwilą na ręce, opartej o róg stołu. Lękałem się, że ta wątła podpora, na której opierało się całe ciało, ulegnie lada chwila i że ona upadnie, niby bezwładna masa.
— Wiesz, dlaczego przyszedłem? — ciągnąłem dalej z powolnością niezmierną, wyrywając sobie z serca słowo po słowie.
Milczała.
— Czy to prawda? — mówiłem dalej — czy to prawda?... to, czegom się dowiedział od matki?
Milczała wciąż jeszcze. Powiedziałbyś, że zbiera wszystkie siły. Rzecz dziwna! Podczas tej przerwy nie wydawało mi się absolutnie niemożliwem, by odpowiedziała: „Nie“.
Odpowiedziała i posłyszałem mniej dźwięk jej słów, jak raczej zobaczyłem je, zarysowujące się na wargach bezkrwistych:
— To prawda.
Otrzymałem prosto w piersi cios cięższy może nad ten, który mi zadały słowa matki. Bezwątpienia, wiedziałem już wszystko, przeżyłem już dobę całą z tą pewnością; a przecież to potwierdzenie tak jasne, tak stanowcze, powaliło mnie o ziemię, jak gdyby po raz pierwszy odsłonięto przedemną prawdę, niedąjącą się już naprawić.
— To prawd! — powtórzyłem instynktownie, mówiąc sam do siebie, z wrażeniem podobnem do tego, którego doświadczyłbym, gdybym żywy i przytomny znalazł się w głębi przepaści.
Wtedy Juliana podniosła powieki i utkwiła swe źrenice w moich z rodzajem gwałtowności spazmatycznej.
— Tullio — rzekła — posłuchaj.
Głos zadławił jej się w gardle.
— Posłuchaj. Wiem, co powinnam uczynić. Byłam zdecydowana na wszystko, ażeby oszczędzić ci chwili obecnej; ale los chciał, ażebym dożyła tej godziny po to, by cierpieć rzecz najokropniejszą, której bałam się szalenie, ach! ty mnie rozumiesz, bałam tysiąckroć więcej, niż śmierci, Tullio, Tullio, twego wzroku...
Nowy spazm łez zatrzymał ją w chwili, kiedy głos jej stawał się tak bolesnym, że sprawiał mi wrażenie fizyczne wydzierania najtajniejszych fibrów. Upadłem na krzesło, ująłem głowę w dłonie, czekałem, by mówiła dalej.
— Powinnam była umrzeć przed chwilą, do której doszliśmy. Tak już dawno należało mi umrzeć! Bezwątpienia, lepiej byłoby, gdybym nie była przyjeżdżała do Badioli; lepiej byłoby, żebyś za powrotem swym z Wenecyi nie był już mnie zastał. Umarłabym a ty nie znałbyś tej hańby, byłbyś mnie żałował, może uwielbiał zawsze. Może byłabym pozostała na zawsze wielką twoją miłością, twoją miłością jedyną, jak to powiedziałeś wczoraj... Nie lękałam się śmierci, ty to wiesz; nie lękam się jej. Tylko myśl o naszych dwu córeczkach i o naszej matce, kazała mi odkładać wykonanie zamiaru z dnia na dzień. I to było konaniem, Tullio, konaniem okrutnem, w którem strawiło się we mnie nie już jedno życie, ale całe ich tysiące. A jednak żyję jeszcze!
Po chwili przerwy dodała;
— Jakim sposobem jest to możliwem, że ze zdrowiem tak nędznem mam tyle odporności na cierpienie? I to także moje nieszczęście. Pomyśl: zezwalając na towarzyszenie ci tutaj, myślałam: „To pewna, że się rozchoruję; zaraz za przybyciem trzeba będzie położyć się do łóżka i nie powstanę już z niego więcej.. Sądzić będą, że umierać będę śmiercią naturalną. Tullio nie będzie nigdy nic wiedział, nie będzie podejrzewał nic nigdy. Wszystko się skończy“. Tymczasem przeciwnie, jestem jeszcze dotąd na nogach a ty wiesz wszystko i wszystko jest stracone bez wyjścia.
Mówiła głosem cichym, bardzo słabym a przecież rozdzierającym, jak krzyk ostry i ponawiany. Ja ściskałem sobie skronie i czułem uderzenia w nich tak silne, że nieomal przejmowały mnie lękiem, jak gdyby arterye rozsadziły skórę i jakby błona ich mięka i gorąca dotykała się obnażona ścian czaszki.
— Jedyną moją myślą, jedynem staraniem było ukryć przed tobą prawdę, nie ze względu na mnie bynajmniej, ale dla ciebie, dla twego dobra. Nie dowiesz się nigdy, jakie obawy przejmowały mnie lodowatym dreszczem, jakie niepokoje ściskały mnie za gardło. Od dnia, w którym przybyliśmy tutaj aż do wczoraj, ty miałeś nadzieję, marzyłeś, byłeś niemal szczęśliwym. Ale czy ty możesz sobie wyobrazić moje życie w tym domu błogosławionym u boku twej matki, z moją tajemnicą w duszy, czy ty je możesz sobie wyobrazić? Wczoraj, w willi Bzów, kiedy siedzieliśmy u stołu, w tej pogadance tak słodklej, która dla mnie była męczarnią, powiedziałeś mi: „Tyś nie wiedziała o niczem, nie spostrzegałaś niczego“. Och! nie, to fałsz; wiedziałam wszystko, odgadywałam wszystko; a kiedy spostrzegałam w twych oczach rozrzewnienie, czułam, jak dusza moja słabnie. Słuchaj, Tullio. W ustach moich tylko prawda, szczera prawda. Oto jestem przed tobą, jak konająca. Niepodobieństwem byłoby dla mnie kłamać. Wierz temu, co ci mówię. Nie myślę bynajmniej usprawiedliwiać się, nie myślę bynajmniej się bronić. Odtąd wszystko jest skończone. Ale chcę ci powiedzieć jedno, ponieważ to rzecz prawdziwa. Wiesz, jaką miłość miałam dla ciebie od pierwszego dnia, kiedyśmy się poznali. Przez lata całe i lata miałam dla ciebie przywiązanie ślepe i nietylko przez lata szczęścia, ale także przez ciąg lat niedoli, wtedy, kiedy miłość twoja dla mnie osłabła. Ty to wiesz, Tullio. Zawsze mogłeś zrobić ze mną wszystko, co chciałeś. Zawsze znajdowałeś we mnie przyjaciółkę, siostrę, żonę, kochankę gotową do każdego poświęcenia dla twej przyjemności. Nie sądź, Tullio, nie sądź, że ci tu przypominam długie me przywiązanie po to, by cię oskarżać. Nie, nie. Nie mam w duszy ani jednej kropli żółci, ani odrobiny goryczy względem ciebie, słyszysz? ani jednej kropli żółci. Ale pozwól, że w tej godzinie przypomnę ci przywiązanie i miłość, które ozłociły lat tyle, że ci mówię o miłości, o nieprzerwanej mej miłości, bez przerwy, rozumiesz? bez najmniejszej przerwy. Zdaje mi się, że namiętność moja dla ciebie nigdy nie była tak płomienną, jak w ciągu ostatnich tygodni. Wczoraj opowiadałeś mi tyle rzeczy... Ach! czemuś ja nie mogę opowiedzieć ci mego życia tych dni ostatnich! Wiedziałam wszystko, odgadywałam wszystko; a zmuszoną byłam uciekać przed tobą. Ileś razy już, już miałam upaść w twoje ramiona, zamknąć oczy i pozwolić, byś mnie wziął, w chwilach słabości i niezmiernego znużenia! Wówczas rankiem, w ten ranek sobotni, kiedy to wszedłeś z kwiatami, wydało mi się, patrząc na ciebie, że widzę przed sobą kochanka lat minionych, taki ożywiał cię zapał, taki sam uśmiech był na twych ustach, taki sam blask rozświecał twe oczy. I pokazałeś mi podrapane twe dłonie! Wtedy poczułam poryw pochwycenia tych dłoni i ucałowania ich... Gdzie znalazłam siłę powstrzymania się od tego. Nie czułam się godną. I w jednej błyskawicy ujrzałam całe szczęście, które ofiarowałeś mi razem z temi kwitnącemi cierniami, całe szczęście, którego miałam się wyrzec na zawsze! Ach! Tullio, moje serce jest wypróbowanem, skoro mogło ścisnąć się tak a nie pęknąć. Życie we mnie jest dziwnie trwałem.
Wymówiła ostatnie to zdanie głosem głuchszym jeszcze, z akcentem nieokreślonym, w którym mieszały się ironia i gniew. Nie śmiałem podnieść twarzy i popatrzeć na nią. Jej słowa sprawiały mi dziką boleść a przecież drżałem, ilekroć się zatrzymała. Lękałem się, by nagle nie opuściły ją siły, by nie stało się dla mej niemożebnem mówić dalej. I oczekiwałem z ust jej innych zwierzeń, innych strzępów duszy.
— Wielki to, wielki błąd — podjęła — że nie umarłam przed powrotem twoim z Wenecyi. Ale biedna Mania, biedna Natalka, czyż je mogłam opuścić?
Zawahała się na chwilę.
— I ty także; nie byłoby może dobrem, gdybym cię opuściła w ten sposób... Byłabym pozostawiła ci wyrzut sumienia. Byłbyś wystawiony na oskarżenia świata. Nie moglibyśmy ukryć wszystkiego przed naszą matką. Byłaby zapytała cię; „Dlaczego Juliana chciała umrzeć?“ Byłaby doszła prawdy, którą ukrywaliśmy przed nią do tej chwili... Biedna, święta kobieta!
Krtań jej ścisnęło łkanie, głos zachrypł, nabierał drżenia powstrzymywanego płaczu. Mnie tak samo ściskało się gardło.
— Myślałam o tem wszystkiem; a kiedy chciałeś mnie przywieźć tutaj, pomyślałam jeszcze, że nie jestem już jej godną, że nie jestem godną składanych przez nią pocałunków na mojem czole, niegodną, by mnie nazywała swą córką. Ale ty wiesz, jak bardzo jesteśmy słabi, jak łatwo poddajemy się sile rzeczy. Nie miałam już żadnej nadziei; wiedziałam, że prócz śmierci, nie pozostało dla mnie innej ucieczki; wiedziałam, że z każdym dniem to koło zacieśnia się coraz więcej, A przecież pozwalałam dniom mijać za dniami, nie mogąc powziąć postanowienia. A miałam sposób tak pewny śmierci!
Zatrzymała się. Ulegając nagłemn popędowi, podniosłem oczy i wpatrzyłem się w nią nieruchomie. Silny dreszcz nią wstrząsnął; a przykrość, jaką jej sprawiał mój wzrok, była tak widoczną, że pochyliłem napowrót czoło i przybrałem pierwotną pozycyę.
A żdo tej chwili stała wyprostowana. Teraz usiadła.
Nastąpiła przerwa ciszy.
— Czy sądzisz — spytała mnie z wyrazem twarzy nieśmiałym i nieszczęśliwym — czy sądzisz, że wina jest tak bardzo ciężką, kiedy dusza nie brała w niej udziału?
Ta aluzya do winy wystarczyła, by poruszyć natychmiast we mnie ten ferment, który się już ułożył i gorycz jakaś cierpka wybiegła mi na usta. Sarkazm mimowolny wydarł się z nich. Wyrzekłem, kłamiąc uśmiech:
— Biednaż dusza!...
To słowo wywołało na twarz Juliany wyraz boleści tak głębokiej, że poczułem natychmiast ostre ukłucie skruchy. Zrozumiałem, że niepodobna mi było zadać jej cios okrutniejszy i że w tej chwili wobec tej istoty uległej ironia była najgorszą z podłości.
— Przebacz mi — rzekła.
W tej chwili wyglądała, jak człowiek raniony śmiertelnie. I wydało mi się, że wzrok jej miał zupełnie tęż samą słodycz smutną, niemal dziecięcą, którą widziałem u rannych, składanych na nosze.
— Przebacz mi. Wczoraj ty również mówiłeś o duszy... Myślisz teraz: „Te rzeczy mówią zwykle kobiety, chcąc otrzymać przebaczenie“. Ale ja nie staram się otrzymać przebaczenia. Wiem, te przebaczenie jest niepodobieństwem, te niepodobieństwem jest zapomnienie. Wiem, że tu już niema wyjścia. Rozumiesz mnie? Chciałam tylko uzyskać przebaczenie za pocałunki odbierane od twej matki...
Mówiła ciągle głosem cichym, nadzwyczaj słabym a przecież rozdzierającym, jak krzyk ostry i ponawiany.
— Czułam na czole mojem ciężar cierpienia tak wielki, że nie dla mnie, Tullio, ale dla mojej boleści, tylko dla mojej boleści, przyjmowałam na czoło pocałunki twej matki. Ja nie byłam ich godną; ale boleść moja na nie zasługiwała. Możesz mi udzielić przebaczenia.
Doznałem porywu dobroci, litości; ale nie uległem mu. Wzrok mój unikał jej oczu i czyniłem niezmierne wysiłki, by nie wić się w napadzie konwulsyjnym, by nie popełnić jakiegoś dziwacznego postępku.
— Bywały dnie, że odkładałam z godziny na godzinę wykonanie mego zamiaru; myśl o tym domu, o tem wszystkiem, co następnie zaszłoby w tym domu, odejmowała mi odwagę. I oto w jaki sposób w końcu utraciłam wszystko, do nadziei, bym mogła przed tobą ukryć prawdę, bym mogła zapewnić ci ocalenie; bo od pierwszych dni zaraz twoja matka odgadła stan mój. Czy przypominasz sobie ten dzień, kiedy stałam u okna i kiedy woń fijołków tak mnie raziła. Wtedy to twoja matka spostrzegła coś. Wyobraź sobie moje przerażenie! Myślałam:, Jeśli się zabiję, on dowie się tajemnicy mojej od matki. A kto wie, jak daleko sięgną konsekwencye błędu, popełnionego przezemnie?“ Dniem i nocą gry złam się w duszy, chcąc odkryć sposób ocalenia ciebie. W niedzielę kiedyś mnie spytał: „Czy chcesz, żebyśmy pojechali we wtorek do wilii Bzów?“ — przystałam bez zastanowienia, poddałam się przeznaczeniu, powierzyłam się potędze przypadku i losu. Byłam pewną, że ten dzień będzie ostatnim dniem moim. A ta pewność unosiła mnie, wprawiała w pewien rodzaj szału. Ale, Tullio, przypomnij sobie twoje słowa wczorajsze i powiedz mi, czy obecnie rozumiesz moje męczeństwo?... Czy je rozumiesz?
Pochyliła się, wyciągnęła ku mnie, jak gdyby dla zagłębienia mi w duszę swego pytania bolesnego i załamała splecione swe palce.
— Tyś nigdy nie przemawiał do mnie takim językiem, tyś nigdy nie miał tego głosu! Kiedyś tam, na ławce, spytał mnie: „Może to już zapóźno?“ — popatrzałam na ciebie i ulękłam się twojej twarzy. Mogłażem odpowiedzieć ci: „Tak, już jest zapóżno?“ Mogłażem złamać ci serce odraza? Co byłoby stało się z nami? Wówczas powzięłam zamiar zgodzenia się na ostatnie jeszcze upojenie, ogarnął mnie szał, nie widziałam już nic, prócz śmierci i mej namiętności.
Głos jej zachrypł dziwnie. Patrzyłem na nią i zdawało mi się, że jej już nie poznaję, tak była przeobrażoną. Konwulsyjny spazm skrzywił wszystkie linie jej twarzy; warga dolna drżała bardzo silnie; oczy płonęły gorączkowym blaskiem.
— Potępiasz mnie? — spytała głosem chrypliwym i cierpkim. — Pogardzasz mną za to, co uczyniłam wczoraj? Ukryła twarz w dłoniach. Potem, po chwili milczenia, tonem nieokreślonym, który wyrażał rozterkę, rozkosz i grozę, tonem, który pochodził z nie wiedzieć jakiej głębi istoty, dodała:
— Wczoraj wieczorem, ażeby nie zniweczyć tego, co mi pozostało z ciebie we krwi, waha łam się zażyć truciznę.
Ręce jej opadły. Ale otrząsnęła się z swej słabości energicznym ruchem. Głos jej wzmocnił się.
— Los chciał, ażebym żyła do chwili obecnej. Los chciał, ażebyś dowiedział się od matki twojej o prawdzie. Od twojej matki! Wczoraj wieczorem, kiedy powróciłeś do tego pokoju, wie działeś wszystko a nie powiedziałeś nic i w obecności matki ucałowałeś twarz, którą ci podałam. Zanim umrę, pozwól mi ucałować twe ręce. To jedyna łaska, o którą cię błagam. Teraz oczekuję twoich rozkazów. Gotowa jestem na wszystko. Mów.
Rzekłem:
— Potrzebnem jest, abyś żyła.
— Niepodobna, Tullio — zawołała — niepodobna! Czy pomyślałeś o tem co się stanie, jeśli ja dalej żyć będę?
— Pomyślałem. Potrzebnem jest, abyś żyła.
— Co za okropność!
I drgnęła gwałtownie, z gestem instynktownego przestrachu: może w tej chwili właśnie poczuła w swych wnętrznościach inne życie, życie tego dziecka, co się miało narodzić.
— Słuchaj, Tullio. Teraz wiesz już wszystko; odtąd samobójstwo nie może mi już posłużyć na ukrycie przed tobą mej hańby. Wiesz wszystko i jesteśmy razem i możemy jeszcze patrzeć na siebie, możemy jeszcze z sobą mówić. Chodzi tu o coś innego zupełnie. Nie myślę bynajmniej o odwróceniu twej czujności po to, by sobie śmierć zadać. Przeciwnie, żądam od ciebie, byś mi dopomógł zniknąć ze świata w sposób najnaturalniejszy, nie budzący niczyich podejrzeń. Mam dwie trucizny: morfinę i sublimat gryzący. Ale może to nic nie warte: trudno jest ukryć otrucie. A trzeba, aby śmierć moja wydała się mimowolną, spowodowaną jakimś przypadkiem, nieszczęściem. Rozumiesz? To jedyna droga, prowadząca do celu. Tajemnica pozostanie między nami...
Poczęła mówić szybko, z wyrazem stanowczości i namysłu, jak gdyby rozumowała, chcąc mnie skłonić do jakiejś użytecznej dla stron obu umowy a nie do układu o śmierć, o wspólnictwo w wykonaniu dziwacznego zamiaru. Pozwoliłem jej mówić.
Rodzaj szczególniejszego uroku przykuwał mnie do miejsca, zmuszał do słuchania i patrzenia na tę istotę tak wątłą, tak bladą, tak chorą, ogarnioną falą tak porywającą energii moralnej.
— Słuchaj, Tullio. Mam pewną myśl. Fryderyk opowiadał mi twój szalony postępek dzisiejszego wieczora, niebezpieczeństwo, na jakie narażałeś się na urwistem wybrzeżu Assora. Opowiedział mi wszystko. I myślałam sobie z dreszczem: „Kto wie, jaki napad boleści kazał mu narażać się na to niebezpieczeństwo?“ Potem myśląc o tem ponownie, wydało mi się, że cię zrozumiałam. Było to dla mnie coś, jakby objawienie prorocze. Dusza moja miała wizyę wszystkich tych cierpień, które cię oczekują, cierpień, od jakich nic cię ustrzedz nie będzie mogło, cierpień, które zwiększałyby się z dniem każdym, bez pociechy, nie do zniesienia. Ach! Tullio, wydaje mi się, że tyś je już przeczuwał i przewidujesz dziś już, że nie będziesz miał sił z niesienia ich w przyszłości. Na to jest jeden tylko sposób zbawienia dla ciebie, dla mnie, dla dusz naszych, dla naszej miłości. Tak, pozwól mi powiedzieć: naszej miłości; pozwól mi wierzyć jeszcze we wczorajsze twe słowa; pozwól mi powtórzyć, że cię kocham w tej chwili tak, jak cię nie kochałam nigdy jeszcze. I to dlatego właśnie, dlatego, że się kochamy tak bardzo, trzeba mi usunąć się z tego świata, trzeba, byś mnie już nie zobaczył więcej.
Nadzwyczajna jakaś podniosłość moralna wzmocniła w tej chwili głos jej i wyprostowała całą postać, urastającą, rzekłbyś. Mnie przeszedł dreszcz silny; złudzenie przelotne przejęło mój umysł. Przez jedną chwilę zdawało mi się, że miłość moja i miłość tej kobiety szły z sobą w parze, szczytne jakąś wysokością idealną bez miary, wyzwolone z wszelkiej nędzy ludzkiej, czyste i wolne od wszelkiej winy, bez zarzutu. Odnalazłem na chwil kilka toż samo wrażenie, jakiego doznałem na początku, kiedy świat rzeczywisty rozwiał się w mojem pojęcia zupełnie. Potem, jak zawsze, objaw nieunikniony, miał znów miejsce: ten stan świadomości przestał być moim, stał się przedmiotowym, stał mi się obcym.
— Posłuchaj — mówiła dalej, zniżając głos, jak gdyby obawiała się, że ją ktoś może posłyszeć. — Objawiłam Fryderykowi wielką ochotę obejrzenia tego lasu, tych węglarek, całej tej okolicy. Jutro rano Fryderyk nie będzie miał czasu towarzyszenia nam, ponieważ musi jechać do Casa Caldore. Pojedziemy oboje, sami tylko. Fryderyk powiedział mi, że mogę pojechać na Favilli. Skoro dojedziemy do nadbrzeża... zrobię to, coś ty zrobił tego ranka. Przytrafi się nieszczęście. Fryderyk powiedział rai, że niepodobieństwem jest uratować się z nurtów Assora... Dobrze?
Jakkolwiek był pewien ciąg w jej słowach, zdało się, że zostawała pod wpływem rodzaju jakiegoś szału. Rumieniec niezwykły wybił się na górnej części jej policzków; oczy pałały nadzwyczajnym blaskiem.
Wizya rzeki złowrogiej przebiegła mi szybko przez myśl.
Powtórzyła, pochylając się ku mnie:
— Dobrze?
Podniosłem się, ująłem ją za ręce. Chciałem uspokoić jej gorączkę. Udręczenie, litość bezmierna ścisnęły mi serce. I głos mój stał się słodki, stał się dobry, drżał wzruszeniem serdecznem.
— Biedna Juliano! Nie dręcz się tak. Zanadto cierpisz; boleść odejmuje ci rozum, biedna moja! Trzeba ci wiele odwagi; nie trzeba myśleć nawet o rzeczach, o których tu mówiłaś... Myśl o Mani, o Natalce... Ja przyjąłem na siebie z poddaniem tę karę. To kara słuszna, na jaką zasłużyłem za wszystko złe, którem w życiu popełnił. Przyjąłem ją na siebie i będę znosił. Ale do tego koniecznem jest, byś żyła. Czy przyrzekniesz mi to, Juliano, w imię Mani, w imię Natalki, w imię tego uczucia serdecznego, które masz dla matki mojej, w imię tego wszystkiego, com ci powiedział wówczas w willi Bzów, czy mi przyrzekasz, że żadnego nie użyjesz sposobu na odebranie sobie życia?
Głowę miała schyloną na piersi. I nagle wydarłszy ręce, pochwyciła moje dłonie, poczęła je całować w uniesieniu namiętnem; i poczułem na mem ciele ciepło jej ust, ciepło jej łez. A ponieważ próbowałem się oswobodzić, osunęła się z krzesła na kolana, nie puszczając rąk moich z łkaniem, z twarzą zmienioną okropnie, oblaną potokiem łez.
A ja niezdolny ją podnieść z ziemi, niezdolny do wypowiedzenia jednego bodaj słowa, przejęty okrutnym niepokojem na widok bolesnego kurczu, co wykrzywiał tę twarz bladą śmiertelnie, zapominający o wszelkiej urazie, wszelkim żalu, zapominający wszelkiej dumy, wolny od innego uczucia, prócz ślepej trwogi przed życiem, nie widzący ani w sobie, ani w tej kobiecie przybitej do ziemi, nic więcej, prócz odwiecznej nędzy ludzkiej, prócz wielkiej klęski przekroczeń nieuniknionych, ciężaru zwierzęcego ciała, prócz grozy bezlitosnego fatalizmu, który oplata sam już rdzeń naszych istot i tego nieskończonego smutku fizycznego wszystkich naszych miłości, upadłem także przed nią na kolana, wiedziony instynktowną potrzebą padnięcia przed czemś czołem, ukorzenia się tak samo, jak ta kobieta, co cierpiała i mnie zadawała boleść. I wybuchnąłem łkaniem i raz jeszcze po tak długim czasie zmieszały się łzy nasze, łzy palące, ale niestety! nie mające mocy odwrócenia od nas losu, na który odtąd byliśmy skazani.




XVII.

Kto zdoła kiedykolwiek wjtłomaczyć słowami to wrażenie odrętwiałości i stępienia rozpacznego, które u człowieka następuje po łzach, wylanych bezpotrzebnie, po paroksyzmach bezużytecznych rozpaczy? Łzy są objawem, co przechodzi; wszelki wybuch kończy się rozprzężeniem i jest krótkim, a potem człowiek czuje się wyczerpanym, z sercem oschłem, przekonany więcej niż kiedykolwiek o własnej bezsilności, fizycznie ogłupiały i smutny, z niewzruszoną przed sobą rzeczywistością.
Ja pierwszy przestałem płakać; pierwszy otwarłem oczy na światło; pierwszy zwróciłem uwagę na moją pozycyę, na pozycyę Juliany, na przedmioty nas otaczające. Byliśmy oboje wciąż jeszcze na kolanach, jedno naprzeciw drugiego, na dywanie; łkania wstrząsały ją kilkakrotnie jeszcze. Świeca paliła się na stole a chwilami mały jej płomyk poruszał się i pochylał niby, pod powiewem wietrzyku. W ciszy ucho moje dosłyszało słabego szelestu zegarka, który leżał gdzieś w pokoju. Życie płynęło, czas uciekał. Moja dusza była pustą i samotną.
Kiedy gwałtowność wzruszenia osłabła, kiedy rozproszyło się upojenie boleści, postawy nasze nie miały już znaczenia, nie miały racyi bytu. Trzeba mi było podnieść się, podnieść Julianę, powiedzieć coś, zamknąć stanowczo tę scenę; ale wszystko to przejmowało mnie dziwnym wstrętem. Wydawało mi się, że stałem się niezdolnym do najmniejszego wysiłku, tak fizycznego, jak moralnego. Gniewało mnie, że byłem tu, że znoszę te konieczności, że natrafiać muszę na te przeszkody, że nie mam siły zmienienia pozycyi. I rodzaj głuchej urazy przeciw Julianie rozpoczął nurtować w głębi mej duszy, urazy niejasnej jeszcze.
Podniosłem się. Pomogłem jej się podnieść. Każde łkanie, jakie od czasu do czasu wstrząsało nią jeszcze, przyczyniało się coraz więcej do zwiększenia się we mnie tej urazy niewytłumaczonej.
Więc to prawda, że pewne zarodki nienawiści kryją się w głębi wszelkiego uczucia, co łączy dwoje istot ludzkich, co zbliża raczej do siebie dwa egoizmy? Więc to jest prawda, że te zarodki nienawiści nieuniknionej hańbią zawsze i bezczeszczą nasze najserdeczniejsze chwile oddania, nasze najlepsze porywy? Wszystko, co jest pięknego w duszy, nosi w sobie zarodek tajnego rozkładu, jest na rozkład z góry skazane.
Przemówiłem (i lękałem się, żeby mimowolnie ton mego głosu nie wydał się niedość łagodnym):
— Bądź spokojną, Juliano. Nadeszła chwila, w której należy być odważną. Pójdź. Usiądź tu. Uspokój się. Może zechcesz napić się nieco wody? Może ci podać sole orzeźwiające? Odpowiedz.
— Owszem, podaj mi trochę wody. Stoi tam w alkowie na stoliku.
W głosie jej były jeszcze łzy; i ocierała sobie twarz chustką, siedząc na nizkiej otomanie naprzeciw wielkiego lustra szafy. Nie przestawała łkać konwulsyjnie.
Wszedłem do alkowy, by wziąć szklankę. W półcieniu spostrzegłem łóżko. Było już przysposobione na noc; jeden róg kołdry był podniesiony i odwinięty — długa koszula biała położona była obok poduszki. Natychmiast węch mój subtelny i czujny poczuł słaby zapach batystu, zapach zwietrzały nieco irysu i fijołków, tak dobrze mu znany. Widok łóżka, ten zapach tak znajomy, zaniepokoiły mnie głęboko. Coprędzej nalałem szklankę wody, niosąc ją oczekującej Julianie.
Wypiła kilka łyków, po troszeczku; ja stałem przed nią śledząc uważnie ruch ust.
— Dziękuje ci, Tullio — rzekła.
I oddała mi szklankę, jeszcze do połowy napełnioną. Ponieważ pić mi się chciało, wypiłem pozostałą wodę. Ten czyn machinalny wystarczył, by wzmódz jeszcze mój niepokój. Usiadłem z kolei na otomanie. I milczeliśmy oboje pogrążeni w zamyśleniu, oddzieleni od siebie tylko niewielką przestrzenią.
Otomana z dwiema naszemi postaciami odbijała się w lustrze szafy. Mogliśmy widzieć nasze twarze wzajem, nie patrząc na siebie, ale cokolwiek niewyraźnie, ponieważ światło było słabe i ruchome. Na tle niewyraźnem lustra przypatrywałem się bacznie sylwecie Juliany, która w swej nieruchomości nabierała jakiegoś tajemniczego pozoru, niepokojącego czaru niektórych portretów kobiecych, pociemniałych pod wpływem czasu, siły życia urojonego, jaką mają istoty powstałe z halucynacyi. I stało się, że zwolna ten obraz oddalony wydał mi się daleko więcej posiadającym życia, niż osoba rzeczywista. Stało się, że zwolna zobaczyłem w tym obrazie kobietę pieszczącą, kobietę rozkoszną, kochankę wiarołomną.
Zamknąłem oczy. Ów drugi wystąpił nagle. Jedna z moich wizyj zwykłych poczęła się kształtować.
Myślałem: „Dotychczas nie zrobiła żadnej wzmianki bezpośredniej, żadnej aluzyi do swego upadku, do okoliczności tego wypadku. Wymówiła jedno tylko zdanie znaczące: „Czy sądzisz, że błąd jest tak wielkim, kiedy dusza nie bierze w nim udziału?“ Frazes! I co chciała przez to powiedzieć? Szło tu o jedno z tych rozróżnień subtelnych, do których uciekamy się zazwyczaj, aby wytłomaczyć i złagodzić wszelkie zdrady, wszystkie haniebne postępki. Ale wogóle biorąc, jaki rodzaj stosunków miał miejsce między nią a Filipem Arborio, prócz stosunku fizycznego niezaprzeczonego? I w jakich warunkach się oddała? Dręczyła mnie dzika ciekawość. Samo doświadczenie moje poddawało mi rozmaite hipotezy; moja pamięć odnajdowała dokładne wspomnienia niektórych sposobów szczególnych ulegania, których używały dawne moje kochanki. Te obrazy ukazywały mi się, przekształcały, następowały jedne po drugich, jasne a szybkie. Widziałem Julianę taką, jaką ją widziałem w dniach odległych, samą we wgłębieniu okna, z książką na kolanach, osłabioną, bardzo bladą, z tą postawą osoby, która ma zemdleć za chwilę; i zgryzota nieokreślona, jak gdyby zadawała sobie gwałt, aby coś stłumić, migotała w jej oczach nadmiernie czarnych. Czy ją zaskoczył w samymże domu moim, podczas jednej z takich chwil osłabienia? Uległszy gwałtowi poniekąd bezświadomie, czy zbudziwszy się z tej bezświadomości, nie doznawała nic więcej, prócz grozy i obrzydzenia dla czynu nie dającego się naprawić, czy wygnała tego człowieka, czy przestała się z nim widywać? Czy też przeciwnie, przyjęła propozycyę schadzki w jakiemś miejscu ukrytem, w jakiemś mieszkaniu ustronnem, może w jednem z tych banalnych „chambres garnies“, które były widownią setek wiarołomstw haniebnych; czy odbierała i oddawała wszystkie pieszczoty na tej samej poduszce nie w jednem jedynem spotkania, ale kilkakrotnie, ale kilka dni po kolei, o godzinach umówionych, z tem bezpieczeństwem, jakie jej zapewniało moje niedbalstwo? I znowu stanęła mi przed oczyma Juliana, stojąca przed lustrem w ów dzień listopadowy; zobaczyłem znowu jej postawę, jak zakłada woalkę do kapelusza, kolor jej sukni a potem jej chód lekki „na trotuarze, od strony słonecznej“... Tego ranka może szła na schadzkę!
Cierpiałem męczarnię, na którą niema nazwy. To, żem wiedział, przejmowało mnie wściekłością, brało duszę moją na tortury; obrazy materyalne jątrzyły mnie bezustannie. Moja uraza do Juliany stawała się coraz bardziej cierpką, coraz ostrzejszą; i wspomnienie rozkoszy świeżych, wspomnienie łoża weselnego w willi Bzów, to co mi pozostało z niej we krwi, podsycało jeszcze ten płomień ponury. Wrażenie, jakie mi sprawiało sąsiedztwo ciała Juliany, pewien dreszcz specyalny, ostrzegły mnie, że popadam w gorączkę dobrze znaną zazdrości płciowej i że aby nie uledz uniesieniu ohydnemu, nieodzownem było ztąd uciec.
Ale wola moja była sparaliżowaną; nie byłem już panem samego siebie. Pozostawałem, unieruchomiony przez dwie siły wprost sobie przeciwne, przez odrazę i przez atrakcyę czysto fizyczną, przez pożądliwość zmieszaną z obrzydzeniem, przez antagonizm niejasny, którego nie mogłem pokonać; bo walka toczyła się w regionach najniższych mojej natury zwierzęcej.
Ów drugi od chwili, gdzie wystąpił przed moją myślą, nie przestał ani na chwilę prześladować mego umysłu. Byłże to Filip Arborio? Czy odgadnąłem rzeczywiście? Czym się nie omylił?
Nagle obróciłem się do Juliany. Ona popatrzyła na mnie. Ale pytanie, które mi wydzierało się na usta, uwięzło w gardle. Spuściłem oczy, pochyliłem głowę i z tem samem spazmatycznem naprężeniem, jakie odczułbym wyrywając sobie strzęp ciała żywego, ośmieliłem się ją zapytać:
— Nazwisko tego człowieka?
Głos mój drżący i chrypliwy mnie samemu sprawił przykrość.
Na to pytanie nieprzewidziane Juliana drgnęła, ale nic nie odpowiedziała.
— Nie odpowiadasz? — nastawałem, usiłując pohamować gniew, który już poczynał mnie ogarniać, ten gniew ślepy, co nocy poprzedniej już przeszedł po moim umyśle, jak huragan rozszalały.
— Ach! mój Boże! — jęknęła z rozpaczą; i upadła na bok ukrywając twarz w poduszki. — Mój Boże! Mój Boże!
Ale ja chciałem wiedzieć koniecznie; chciałem za wszelką cenę wydrzeć jej to wyznanie.
— Czy przypominasz sobie — -ciągnąłem dalej — czy przypominasz sobie ten poranek, kiedy to wszedłem do twego pokoju niespodzianie, mniej więcej w pierwszych dniach listopada? Czy przypominasz sobie? Wszedłem, sam nie wiedząc dla czego; dlatego że śpiewałaś. Śpiewałaś aryę z „Orfeusza“; sposobiłaś się do wyjścia. Czy to pamiętasz? Zobaczyłem książkę na twojem biurku, otworzyłem ją, przeczytałem na okładcę dedykacyę... Była to powieść „Tajemnica“... Przypominasz sobie?
Pozostała leżąca na poduszkach, nic nie odpowiadając. Pochyliłem się ku niej. Drżałem dreszczem podobnym do tego, jaki poprzedza paroksyzm febry. Dodałem:
— To on może?
Nie odpowiedziała nic, ale podniosła się z wybuchem rozpaczy. Zdawało się, że ją szał ogarnął. Zrobiła taki ruch, jak gdyby chciała się rzucić na mnie, potem powstrzymała się, wołając:
— Miej litość, miej litość nademną! Pozwól mi umrzeć. To, co mi każesz znosić, jest stokroć gorszem, niż najgorsza ze śmierci. Zniosłam wszystko, zdolna jestem wszystko znosić; ale nie to; tego nie mogę, nie mogę... Jeśli żyć będę, będzie to dla nas obojga męczeństwem każdogodzinnem, męczeństwem, które z dniem każdym stawać się będzie okropniejszem, straszliwszem. I znienawidzisz mnie, cała nienawiść twoja spadnie na mnie. Jestem tego pewną, pewną. Czułam już teraz nienawiść w twoim głosie. Miej litość! Pozwól mi umrzeć!
Zdawało się, że ją szaleństwo ogarnia. Czuła potrzebę szaloną uczepienia się mnie; ale nie śmiejąc tego uczynić, łamała ręce, aby zapanować nad sobą, z konwulsyjnym kurczem, który giął całą jej postać. Pochwyciłem ją za ręce i pociągnąłem ku sobie.
— A zatem nic wiedzieć nie będę? — rzekłem, mówiąc niemal u ust jej, oszalały teraz z kolei, uniesiony instynktem okrucieństwa, pod którego wpływem ręce moje stawały się twarde.
— Kocham cię, kochałam cię zawsze, zawsze byłam twoją. Odpokutowuję tem piekłem minutę słabości, słyszysz? minutę słabości... To najszczersza prawda. Więc ty nie czujesz, że to prawda?...

Miałem jeszcze chwilę jasną przytomności. Potem ogarnął mnie popęd ślepy, dziki, nieokiełznany.
XVIII.

Ileż rzeczy stłumił gwałtowny ten uścisk! „Dziki! dziki!“ Widziałem ciche łzy, co napełniły oczy Juliany; słyszałem jeszcze chrapanie, wydzierające się z ust jej w spazmie najwyższym; chrapanie konającej. A duszę moją owionął ten smutek, nie dający się porównać z żadnym innym smutkiem, który po spełnionym czynie mnie przygnębiał. „Och! dziki prawdziwie!“
Czy to nie w tej chwili właśnie pierwszy podszept zbrodni wśliznął się do mej duszy? Czy to nie w szale zamiar morderczy stanął przed moją świadomością?
I przyszło mi na myśl gorzkie słowo Juliany: „Mam życie dziwnie uparte“. Co mi się wydawało zdumiewającem, to nie ta oporność, nie ta wytrwałość jej życia, ale oporność tego życia drugiego, tego życia, które nosiła w swem łonie i które mnie rozjątrzało, przeciw któremu poczynałem spiskować.
Nie można było spostrzedz jeszcze w postaci Juliany objawów zewnętrznych jej ciężarności. Było to więc dowodem, że stan jej nie musiał trwać dłużej nad dwa do trzech miesięcy może lub cokolwiek więcej. Związek łączący dziecko z matką zatem musiał być jeszcze wątłym bardzo. Jakim sposobem gwałtowne wzruszenie dnia, spędzonego w willi Bzów i nocy następnej, jakim sposobem wysiłki, kurcze, konwulsye nie były dostatecznemi do wywołania przesilenia oswabadzającego? Wszystko snąć chyba sprzysięgło się przeciw mnie, wszystkie okoliczności były dla mnie wrogie. I nienawiść moja stajała się tem sroższą.
Przeszkodzić urodzeniu dziecka, takim był mój zamiar tajemny. Cała groza i ohyda naszego położenia pochodziła z przewidywania tych narodzin, z tej groźby zawisłej nad nami — groźby intruza. Dlaczego Juliana za pierwszem podejrzeniem nie próbowała wszelkich środków pozbycia się tej ciężarności hańbiącej? Co ją powstrzymało, czy obawa, odraza do takiego czynu, odraza instynktowna matki?
I rozpatrywałem przyszłość z rodzajem proroczego jasnowidzenia. Juliana dawała życie dziecku płci męzkiej; jedynemu spadkobiercy starożytnego naszego nazwiska. Syn, który nie by: moim, wzrastał bez wypadku; nadużywał miłości mej matki, mego brata, był pieszczony, uwielbiany; przenoszono go nad Manię i Natalkę, istoty, które były memi dziećmi. Siła przyzwyczajenia uspakajała wyrzuty sumienia w Julianie; oddawała się niepowstrzymanie już swemu macierzyńskiemu uczuciu. I syn, co nie był moim, wzrastał pod opieką mojej rodziny, otoczony najczulszemi staraniami matki; stawał się krzepki, silny i piękny; był kapryśnym, jak mały despota; panował w moim domu. Zwolna w wizyach tych przybywało coraz więcej szczegółów. Ten lub ów obraz fikcyjny wyobraźni nabierał wypukłości i ruchu jakiejś sceny rzeczywistej; taki lub ów rys tego życia urojonego odbijał się tak silnie w mej świadomości, że zachowywał w niej cały charakter rzeczywistości istotnej. Rysy dziecka zmieniały się do nieskończoności; jego postępki, jego gesty urozmaicały się bezprzestannie. To wyobrażałem je sobie wychudłem, bladem, ponurem i małomównem, z wielką głową, ciężką, opadającą na piersi; to znowu widziałem je różowe całe, pucołowate, wesołe, szczebiotliwe, pełne wdzięku i pieszczot, osobliwie przywiązane do mnie, nadzwyczaj dobre; to znowu przeciwnie było ono w tych obrazach jednym kłębkiem nerwów; żółciowe, pełne inteligencyi i niezdrowych instynktów, złośliwe i przykre dla sióstr, okrutne dla zwierząt, niezdolne do tkliwości, do wszelkich uczuć, niekarne. W końcu ostatni ten obraz przeważył nad wszelkiemi innemi, usunął tamte, utrwalając się coraz bardziej, ukształtował w typ określony, ożywił życiem acz urojonem, ale silnem, wreszcie przybrał nawet imię: imię zdawna wybrane już dla męzkiego spadkobiercy rodu, imię ojca mego, imię Rajmunda.
To drobne widmo przewrotne, co było bezpośrednim utworem mej nienawiści, było i względem mnie również wrogo usposobionem, jak ja nim byłem względem niego. Był to nieprzyjaciel, przeciwnik, z którym musiałem wszcząć walkę. Był moją ofiarą, jak ja byłem jego ofiarą wzajem. Nie mogłem go uniknąć, nie mogłem się uwolnić od niego, jak on nie mógł się odemnie uwolnić. Byliśmy obaj zamknięci w jakąś obręcz spiżową, nierozerwalną.
Oczy miał szare, jak Filip Arborio. Między wyrazami rozmaitemi jego wzroku, jeden zwłaszcza uderzał mnie w scenie urojonej, która powtarzała się często. Takiej scenie: wchodziłem, nie domyślając się niczego, do pokoju pogrążonego w cieniu, pełnego dziwnej ciszy. Sądziłem, że w nim jestem sam zupełnie. Nagłe, odwróciwszy się, spostrzegałem obecność Rajmunda, którego oczy szare i zjadliwe wpatrzone były we mnie nieruchomie. Nagłe napadła mnie pokusa zbrodni tak silna, że aby nie rzucić się na tę drobną istotę złowrogą, uciekałem pośpiesznie.




XIX.

Między Julianą a mną układ zdawał się zawarty. Oboje żyliśmy dalej, udając, ukrywając wszystko. Żyliśmy życiem dwoistem, kolejno występującem; jedno było spokojne, złożone całe z pozorów słodyczy, uprzejmości, dobroci, z uczuć synowskich, z przywiązań czystych, z grzeczności wzajemnej; drugie było burzliwem, gorączkowem, beznadziejoem, wydanem na pastwę jednej uporczywej myśli, ściganem ciągle przez zawieszoną nad niem groźbę, śpiesznie dążącem do jakiejś katastrofy nieznanej.
Bywały chwile, gdzie dusza moja, uciekając przed napaścią tylu rzeczy okropnych, wyswobadzała się od złego, co ją opanowało, jak tysiące macek owadu i garnęła spragniona ku wzniosłemu ideałowi dobroci, nieraz dojrzanemu. Powracała mi pamięć słów osobliwszych, które mówił brat mój na skraju lasu Assorio, z okazyi rozmowy naszej o Janie Scordio: „Dobrze zrobisz, Tullio, jeśli nie zapomnisz tego uśmiechu“. I ten uśmiech na uwiędłych ustach starca nabierał głębokiego znaczenia, stawał się nadzwyczaj promiennym, unosił mnie, jak objawienie najwyższej prawdy.
Prawie zawsze, w rzadkich tych chwilach, widziałem także inny uśmiech, uśmiech Juliany chorej na poduszkach łóżka, ten uśmiech nieprzewidziany, który łagodniał, łagodniał ciągle, słabł, nie znikając przecież. I wspomnienie odległego popołudnia spokojnego, kiedy to upajałem zwodną nadzieją biedną rekonwalescentkę o rękach tak białych; wspomnienie ranka, w którym powstała po raz pierwszy i gdzie w pośrodku pokoju upadła w moje ramiona, śmiejąc się zdyszana; wspomnienie gestu, prawdziwie wzniosłego, którym ofiarowywała mi miłość, wyrozumienie, pokój, spełnienie marzeń, zapomnienie, wszystko, co tylko jest pięknem i dobrem na ziemi, przejmowało mnie żalem i nieskcńczonemi, rozpacznemi wyrzutami. Słodkie a straszliwe pytanie, które Andrzej Wołkoński wyczytał na zagasłej twarzy księżnej Lizy, ja je czytałem bezprzestannie na żywej jeszcze twarzy Juliany: „Co zrobiliście ze mnie?“ Żaden wyrzut nie wyszedł z jej ust. Nie umiała dla zmniejszenia ważności swej winy zarzucić mi żadnej z własnych mych nikczemności; była pokorną wobec swego kata; ani jedna kropla goryczy nie zaprawiła cierpkością jej słów. A przecież oczy jej powtarzały mi: „Co zrobiłeś ze mnie?“
Dziwny zapał poświęcenia rozpłomienił mnie nagle, popychając do ucałowania włożonego na mnie krzyża. Wielkość ekspiacji wydawała mi się godną mej odwagi. Czułem nadmiar sił w sobie, duszę bohaterską, umysł pełen światła. Idąc do tej siostry w boleści, myślałem: „Znajdę jakieś dobre słowo, co ją pocieszy, znajdę ten ton braterski, który uśmierzy jej boleść, który podniesie w górę jej czoło“. Ale skoro tylko stanąłem w jej obecności, nie mogłem nic już mówić; zdawało się, że na usta moje kładła się pieczęć nierozerwalna, cała istota moja zdawała się dotkniętą jakąś klątwą. Światło wewnętrzne zagasło nagle, jakby pod wichrem lodowatym nieznanego pochodzenia. A w czynach poczynała poruszać się nieznacznie ta głucha uraza, której doznawałem aż nadto często i której nie byłem w stanie nigdy pohamować.
Był to symptomat napadu. Wybąknąłem kilka słów pomieszany, unikałem spojrzenia w oczy Juliany i odchodziłem, uciekałem po prostu.
Nieraz zdarzało mi się, żem zostawał. Kiedy już niepodobieństwem było dla mnie powstrzymać tego napadu, szukałem z szaleństwem ust Juliany; i wówczas następowały pocałunki, które pozostawiały nas bardziej złamanych, smutniejszych jeszcze, oddzielonych od siebie większą coraz przepaścią.
„Dziki! dziki!“ W głębi wszystkich tych uniesień była zawsze intencja mordu, intencya, do do której nie śmiałem się przyznać sam przed sobą. Nie myślałem bynajmniej o niebezpieczeństwie śmiertelnem, na jakie narażałem Julianę. Oczywiście w razie gdyby zaszedł jakiś wypadek, życie matki byłoby na wielkie niebezpieczeństwo wystawionem. Pod wpływem szału wszakże nie myślałem o niczem innem, tylko o zagładzie dziecka. Póżniej dopiero zastanowiłem się nad tem, że dwa te życia były z sobą solidarnie złączone i że szalonemi memi przedsięwzięciami jeden cios wymierzam przeciw matce zarówno, jak przeciw dziecku.
Zresztą Juliana nie przeciwstawiała mi nigdy oporu. Ciche łzy duszy znieważanej nie zapełniały już nigdy jej oczu. Zapał jej, złowrogi jakiś niemal, odpowiadał moim uniesieniom szalonym.
W rzeczy samej czasami widziałem na jej czole pot konających i powierzchowność trupa, która przejmowała mnie dreszczem. Raz, bezprzytomna niemal, zawołała zdławionym głosem:
— Tak, tak, zabijaj mnie!
Zrozumiałem. Spodziewała się śmierci i to odemnie się jej spodziewała.




XX.

Rzecz nie do wiary niemal, ile energii okazywała nieszczęśliwa ta kobieta, kiedy chodziło o udawanie wobec tych, którzy nic nie wiedzieli. Udawało się jej nawet uśmiechać! Obawy moje, wiadome wszystkim, o jej zdrowie, dostarczały mi pozoru, który usprawiedliwiał mój smutek, niepodobny nieraz do ukrycia. Obawy te, podzielane przez moją matkę i brata, były powodem, że w domu całym wiadomość o ciąży nie była witana taką radością, jak poprzedniemi razy i że unikano wszelkich wzmianek, aluzyj i zwykłych w takich razach przepowiedni. Było to szczęściem.
Nakoniec doktór Vebesti przybył do Badioli.
Wizyta jego uspokoiła wszystkich. Uważał, iż Juliana jest bardzo osłabioną: spostrzegł cokolwiek drażliwości nerwowej, bezkrwistości, zaburzenie ogólne funkcyi odżywiania; stwierdził jednak, że postęp ciężarności nie przedstawia żadnej anomalii godnej zaznaczenia i że jeśli się zdoła poprawić stan ogólny zdrowia i sił pacyentki poród może się odbyć w warunkach normalnych. Oprócz tego dał do zrozumienia, Ze pokładał sporo nadziei w temperamencie wyjątkowym Juliany, o którego nadzwyczajnej sile odpornej miał sposobność przekonania się w przeszłości. Przepisał hygieniczny sposób postępowania i dyetę wzmacniającą, uznał za właściwy pobyt w Badioil, zalecił regularność trybu życia, ruch umiar kowany, spokój umysłu.
— Liczę przedewszystkiem na pana — powiedział mi z poważną miną.
Było to dla mnie rozczarowaniem. Pokładałem w nim nadzieję zbawienia a teraz utrącałem ją. Przed jego przybyciem żywiłem tę nadzieję: „Gdybyż oświadczył, że dla zachowania matki należy poświęcić syna nieukształtowanego jeszcze i nieżyjącego! Gdybyś uznał za potrzebne celem uniknięcia katastrofy pewnej w ostatecznym terminie potrzeba uciec się do środków ostatecznych i zniweczyć dziecko!... Juliana byłaby ocaloną, wyzdrowiałaby; a i ja byłbym ocalonym także, czułbym się odrodzonym. Stałoby się dla mnie możliwem, tak mi się wydaje, zapomnieć prawie lub przynajmniej poddać się i wyrobić w sobie rezygnacyę. Czas zabliźnia wszelkie rany a praca pociesza po tylu smutkach! Mógłbym, zdaje mi się, odzyskać spokój zwolna i poprawić się, pójść w ślady brata, stać się lepszym, zostać Człowiekiem, żyć dla drugich, przyjąć religię nową. Zdaje mi się, że boleść moja nawet mogła by dopomódz mi do odzyskania godności osobistej. Człowiek, któremu dane jest cierpieć więcej od innych jest godnym także cierpieć więcej od innych. Czyż to nie jeden ustęp z Ewangelii mego brata? Istnieje zatem wybór w boleści. Jan Scordio naprzykład, to taki wybrany właśnie. Posiadać taki uśmiech, to znaczy posiadać dar boski. Wydaje mi się, że i ja mógłbym na ten dar zasłużyć“... Taką była moja nadzieja. Przez dziwną sprzeczność z moim zapałem pokutniczym, spodziewałem się właśnie zmniejszenia kary.
W gruncie rzeczy wówczas, kiedy pragnąłem się odrodzić przez cierpienie, lękałem się cierpienia, lękałem straszliwie stawić czoło prawdziwej boleści. Dusza moja już utraciła zupełnie siły; daremnie widziała przed sobą wielką drogę, daremnie porwaną była aspiracyami chrześciańskiemi: uciekała ukradkiem przez krytą ścieżynę, która prowadziła wprost do przepaści nieuniknionej.
W rozmowie z doktorem, okazując mu cokolwiek niewiary w jego przewidywania uspakajające, objawiając moje pod tym względem obawy, zdało mi się odkryć mu zręcznie myśl rzeczywistą. Dałem do zrozumienia, że za wszelką cenę pragnąłbym usunąć od Juliany niebezpieczeństwo i że jeśliby tego okazała się potrzeba, zrzekłbym się bez żalu tego trzeciego potomka. Prosiłem go, aby mówił ze mną całkiem otwarcie.
Uspokoił mnie powtórnie. Oświadczył mi, że nawet w najgorszym razie, nie uciekłby się do poronienia, ponieważ w warunkach, w jakich znajduje się Juliana, krwotok byłby bardzo zdradliwym. Powtórzył mi, że przedewszystkiem trzeba było popierać i przyśpieszać odżywienie krwi, wzmocnić organizm bezsilny, osiągnąć wszelkiemi sposobami, aby matka donosiła płód do końca naturalnego z siłami wzmocnionemi i umysłem ufnym i spokojnym. Zakończył tak:
— Sądzę, że żona pańska potrzebuje przedewszystkiem pociechy moralnej. Jestem starym przyjacielem waszym. Wiem, że wycierpiała ona wiele. Od ciebie zależy dodać jej odwagi.




XXI.

Matka moja, pocieszona przez doktora, podwoiła teraz jeszcze swą tkliwość dla Juliany. Zdradziła się z swem marzeniem wypieszczonem i swemi przeczuciami w tej mierze. Spodziewała się wnuka, małego Rajmunda. Na ten raz była pewną.
Mój brat oczekiwał także Rajmunda.
Mania i Natalka również zwracały się często to do matki, to do babki, to do mnie z różnemi pytaniami naiwnemi i pełnemi wdzięku w przedmiocie przyszłego towarzysza zabaw.
Tak to miłość rodzinna, wyrażana przepowiedniami, życzeniami, nadziejami, poczynała otaczać istotę niesformowaną jeszcze.
Raz siedzieliśmy oboje z Julianą pod wiązami. Matka opuściła nas przed chwilą. W serdecznej swej pogawędce wspominała była Rajmunda; używała nawet pieszczotliwego jakiegoś zdrobnienia, które wywoływało odległe wspomnienia zmarłego ojca mego. Juliana i ja odpowiadaliśmy jej na to uśmiechem. Matka wierzyła, że jej marzenie było naszem marzeniem również i opuściła nas, aby nam pozwolić dalej marzyć dowoli.
Była to godzina, cu następuje po zachodzie słońca, godzina spokojna i przezrocza. Nad głowami naszemi ani jeden nie poruszył się listek. Od czasu do czasu gromadka jaskółek szybkolotnych przerzynała powietrze z szelestem skrzy’deł, z przenikliwemi krzyki, jak w willi Bzów.
Odprowadziliśmy oczyma świętą kobietę, dopóki ją tylko dojrzeć było można; potem popatrzyliśmy na siebie uboje w milczeniu, pomieszani. Przez kilka minut żadne nie przerwało ciszy, przybici oboje bezmiarem smutku. I wtedy to, z wysiłkiem strasznym całej istoty mojej poczułem odosobnione zupełnie życie tej małej istoty obok mnie, tak jakby żaden twór inny nie istniał obok mnie, nie był istniał dokoła mnie. A nie było to złudzenie, było to wrażenie rzeczywiste a głębokie.
Przestrach wstrząsnął dreszczem wszystkie fibry we mnie; drgnąłem gwałtownie i podniosłem oczy na moją towarzyszkę, aby rozproszyć te wrażenie przestrachu. Popatrzyliśmy na siebie pomieszani, nie wiedząc ani co powiedzieć, ani co uczynić przeciw temu nadmiarowi udręczenia. Widziałem na jej twarzy odbłysk mojej rozpaczy, odgadywałem wyraz własnej mej twarzy. Moje oczy instynktownie spojrzały na jej łono; a kiedy je odwróciłem, spostrzegłem na mojej twarzy ten sam wyraz panicznego strachu jaki przybierają kalecy, dotknięci jakiemś kalectwem potwornem, kiedy się przypatrują członkowi wykoszlawionemu przez chorobę nieuleczalną.
Ozwała się cichym głosem po pauzie, podczas której próbowaliśmy oboje zmierzyć głębię naszej boleści, nie mogąc przecież odkryć jej granie:
— Czyś ty pomyślał, że to mogłoby trwać życie całe?
Nie otwarłem ust zaciśniętych, a tylko w głębi duszy mojej dała się słyszeć na to pytanie odpowiedź stanowcza: „Nie, to nie potrwa“.
Ona mówiła dalej:
— Przypomnij sobie, że jednem słowem możesz przeciąć całą trudność, wyzwolić się. Ja jestem gotową. Pamiętaj u tem.
Milczałem wciąż jeszcze, ale pomyślałem: „Nie, to nie tobie należy umrzeć“.
Ona podjęła znowu głosem, który rozrzewnienie łzawe czyniło drżącym:
— Nie mogę cię pocieszyć; niema pociechy ani dla ciebie, ani dla mnie; nie będzie jej nigdy... Czyś ty pomyślał, że odtąd zawsze między nami będzie ktoś, co nas będzie rozdzielał? Jeśli życzenie matki twojej się spełni... Pomyśli Pomyśli...
Ale dusza moja drżała pod błyskiem złowrogiego światła jednej wyłącznej myśli. Ozwałem się:
— Oni wszyscy dziś już je kochają.
Zawahałem się. Rzuciłem na Julianę szybkie spojrzenie. Potem nagle spuszczając w dół powieki i pochyliwszy głowę, spytałem głosem, który gasł mi niemal na wargach:
— A ty, czy kochasz je także?
— Och! cóż za pytanie!
Nie mogłem oprzeć się i nastawałem dalej acz cierpiałem fizycznie, jak gdyby mi rozdzierano poznokciami ranę żywą.
— Kochasz je?
— Nie, nie! Ja się niem brzydzę.
Doznałem instynktownej radości, jak gdybym przez to wyznanie pozyskał przyzwolenie na myśl moją tajemną a zarazem pewien rodzaj wspólnictwa. Czy tylko jednak odpowiedź Juliany była szczerą? A może skłamała tylko przez litość dla mnie?
Ogarnęła mnie okrutna i szalona ochota badania dłużej jeszcze, zmuszenia jej do spowiedzi długiej i zupełnej, wniknięcia aż do dna jej duszy. Ale widok jej mnie powstrzymał. Dałem pokój. Nie czułem teraz względem niej goryczy, jakkolwiek nosiła w swem łonie życie, nad którem zawisł mój wyrok śmierci. Pociągało mnie obecnie do niej wzruszenie wdzięczności. Zdawało mi się, że ten wstręt, z którego się spowiadała przedemną z dreszczem, odrywa ją od istoty, którą żywi swem życiem a natomiast zbliża do mnie. Czułem potrzebę dać jej do zrozumienia to wszystko i wzmódz w niej jeszcze wstręt do tego dziecka, co się miało urodzić, jak do nieprzebłaganego wroga nas obojga.
Ująłem jej rękę i powiedziałem:
— Twoje wyznanie przyniosło mi cokolwiek ulgi. Dziękuję ci za nie. Zrozumiesz...
I dodałem, zasłaniając nadzieją chrześciańską moje zamiary skrytobójcze;
— Jest przecież Opatrzność. Kto to wie? Dzień oswobodzenia nadejdzie może... Rozumiesz mnie. Kto to wie? Módl się o to.
Była to przepowiednia śmierci dla dziecka, mającego się narodzić; było to życzenie. I namawiając Julianę, aby się modliła o wysłuchanie tego życzenia, przysposabiałem ją do smutnego wypadku, otrzymywałem od niej poniekąd rodzaj wspólnictwa moralnego. W końcu myślałem:
„A jeśli na skutek słów moich podsunięta myśl zbrodni wkradnie się do jej umysłu i zwolna na bierze tyle siły, że i ją pociągnie?... Bezwątpienia możliwem jest, że przekona się o konieczności okropnej, że ją uniesie nadzieja mego wyswobodzenia, że zrodzi się w niej poryw dzikiej energii i że spełni tę najwyższą ofiarę. Czyż nie powtarzała przed chwilą jeszcze, że zawsze gotową jest umrzeć? Ale jej śmierć przypuszcza zarazem śmierć jej dziecka. A zatem nie powstrzymuje jej bynajmniej przesąd religijny, nie powstrzymuje obawa grzechu; skoro gotową jest umrzeć, jest gotową popełnić podwójną zbrodnię i na sobie i na owocu swego żywota. Z drugiej strony jest przeświadczoną, że jej istnienie na ziemi jest potrzebnem, nieodzownem nawet dla osób, które ją kochają i które ona kocha i przeświadczoną jest również, że istnienie syna, nie będącego moim synem, uczyniłoby życie nasze męczarnią nie do wytrzymania. Wie prócz tego, że moglibyśmy z czasem zbliżyć się do siebie, że moglibyśmy może w przebaczeniu i zapomnieniu znaleźć nieco szczęścia, że moglibyśmy spodziewać się, iż czas przyniesie nam zagojenie rany, jeśli tylko między nią a mną nie stanie intruz. Wystarczyłoby więc pomyśleć nad tem wszystkiem, aby pragnienie bezowocne, modlitwa nieskuteczna zamieniły się u niej szybko w po stanowienie i w czyn“. Rozmyślałem; i ona rozmyślała także cicho, z głową pochyloną, nie wysuwając swej ręki z moich dłoni, kiedy tymczasem z gałęzi wielkich, nieruchomych wiązów spływał na nas mrok wieczorny.
Jakiemiż były jej myśli? Czoło jaj zachowało delikatną bladość opłatka. OCzy z tym mrokiem wieczornym nie zstępował na nie również mrok inny?
Ja widziałem Rajmunda. Ale już teraz nie pod postacią dziecka przewrotnego o szarych źrenicach; widziałem go pod postacią nędznego, drobnego ciała, miękiego i czerwonego, zaledwie oddychającego, dla którego najlżejsze naciśnięcie wystarczy, by je pozbawić życia.
Dzwon Badioli rozległ się pierwszem uderzeniem na Anioł pański. Juliana wysunęła swą rękę z mojej dłoni i przeżegnała się pobożnie.




XXII.

Czwarty, piąty miesiąc przeszedł i ciężarność poczęła rozwijać się szybko. Ciało Juliany, wysmukłe, szczupłe i gibkie, grabiało, stawało się bezkształtnem, jak u chorych dotkniętych wodną puchliną. Zmiana ta upokarzała ją wobec mnie, jak jakie kalectwo wstydzące. Cierpienie dojmujące widocznem było na jej twarzy, ilekroć pochwyciła spojrzenie moje, zatrzymujące się na jej postaci ociężałej.
Ja byłem zgnębiony, niezdolny do wleczenia dłużej ciężaru tego nędznego istnienia. Co rano, skoro otwarłem oczy po śnie niespokojnym doznawałem istotnie takiego wrażenia, jak gdyby mi podano czarę głęboką i powiedziano: „Jeśli chcesz napić się, jeśli chcesz żyć dzisiaj, trzeba ci wytoczyć w tę czarę wszystką krew twego serca, aż do ostatniej kropli“. Za każdem obudzeniem obrzydzenie, wstręt niepohamowany i nieokreślony przejmowały mnie aż do najtajniejszej głębi mej istoty. A przecież trzeba było żyć! Dnie wlokły się z okrut ną powolnością. Czas, zdawało się, nie płynął a spadał kropla po kropli, leniwy, powolny. I miałem przed sobą jeszcze lato i część jesieni, wieczność całą. Usiłowałem naśladować brata, pomagać mu w wielkiej pracy rolniczej, jaką przedsięwziął, zapalić się u ognia jego wiary. Nie zsiadałem z konia po dniach całych, jak jaki buttero; szukałem znoju pracy ręcznej, jakiejś roboty łatwej a monotonnej; starałem się stępić żądło mej świadomości przez dłuższe stykanie się z prostakami, z ludźmi o pojęciach pierwotnych a prawych, z tymi, których reguły moralności, otrzymane po przodkach, wystarczają do spełniania czynności tak naturalnie, jak je spełniają organy ciała. Chodziłem kilkakrotnie odwiedzać Jana Scordio, świętego pustelnika; chciałem posłyszeć głos jego, chciałem rozpytać go o doznane w życiu nieszczęścia, chciałem spojrzeć w jego oczy takie smutne i zobaczyć jego uśmiech taki słodki. Ale nie wdawał się on w rozmowy; był cokolwiek onieśmielony ze mną; zaledwie odpowiadał mi kilku nic nie znaczącemi słowy; nie lubił wogóle nic mówić o sobie, nie lubił się skarżyć, nie przerywał sobie pracy, jaką był zajęty w danej chwili. Ręce jego kościste, wyschłe, poczerniałe, które zdało się, że są ulane z bronzu żywego, nie zatrzymywały się nigdy w pracy, nie znały może nawet, co tu znużenie. Pewnego dnia zawołałem.
— Kiedyż ręce twoje odpoczną wreszcie?
Człowiek ten nieskazitelny popatrzał na ręce swe z uśmiechem; przypatrzył się ich wierzchniej części, przypatrzył dłoniom, obrócił je ku słońcu ze spodu. To spojrzenie, ten uśmiech, ten gest użyczyły grubym tym, chropawym rękom jakiejś dziwnie dostojnej szlachetności. Stwardniałe od narzędzi rolniczych, uświęcone dobrem, które z nich spłynęło, bezmiarem znoju, jakiego dostarczyły światu, te ręce teraz godne były nosić palmę męczeńską.
Starzec skrzyżował je na piersi, wedle obyczaju pogrzebowego chrześcian i odpowiedział, nie przestając się uśmiechać:
— Niezadługo, panie, jeśli tak się spodoba Bogu. Kiedy mi je ot tak złożą, w trumnie.




XXIII.

Wszystkie lekarstwa były daremne. Praca nie przynosiła mi uligi, nie pocieszała mnie, ponieważ była nadmierną, nieuporządkowaną, gorączkową, czasami przerywaną okresami niepokonanej bezwładności, przygnębienia, oschłości zupełnej.
Brat mój ostrzegał mnie:
— To nie jest to, co przepisuje reguła. Ty w ciągu jednego tygodnia czasem wyczerpujesz cały zasób energii, mogący starczyć na pół roku; potem pozwalasz sobie popadać w ospałość; następnie bez umiarkowania rozpoczynasz nanowo szafować siłami. Co innego bynajmniej przepisuje reguła. Trzeba, aby działalność nasza była spokojną, systematyczną, harmonijną, jeśli ma być skuteczną. Rozumiesz? Trzeba nam przepisać sobie jakąś metodę postępowania. Ale ty masz wadę wszystkich nowicyuszów: zbytek zapału. Z czasem uspokoisz się.
Brat mój mawiał:
— Nie udało ci się jeszcze pozyskać równowagi, nie czujesz jeszcze „stałego gruntu“ pod nogami. Ale nie obawiaj się. Prędzej czy później dojdziesz do tego, że wyrobisz sobie pewne prawa niewzruszone. Stanie się to odrazu, niespodziewanie, kiedy się tego najmniej spodziewać będziesz, z czasem.
I mawiał jeszcze:
— Na ten raz Juliana obdarzy cię z pewnością dziedzicem nazwiska, Rajmundem. Myślałem już o chrzestnym ojcu dla niego. Twego syna do chrztu trzymać będzie Jan de Scordio. Najgodniejszy to ojciec chrzestny, jakiego możnaby dlań wybrać. Jan natchnie go dobrocią i siłą. Skoro Rajmund dojdzie do tego wieku, w którym będzie już mógł nas zrozumieć, będziem mu mówić o tym szlachetnym starcu. I syn twój stanie się tem, czem my sami nie mogliśmy, czem nie umieliśmy być obaj.
Nieraz powracał do tego przedmiotu wymawiał często imię Rajmunda, wyrażał życzenie aby dziecko, które miało przyjść na świat, wcieliło typ tego ideału ludzkiego, o jakim on marzył, stało się Wzorem. Nie wiedział, że każde jego słowo było dla mnie pchnięciem sztyletu, jątrzącem więcej jeszcze moją nienawiść, że każde z nich wzmagało jeszcze moją rozpacz.
Wszyscy sprzysięgali się przeciw mnie bezświadomie, wszyscy udręczali mnie dowoli. Ilekroć zbliżałem się do kogokolwiek z moich, czułem się niespokojnym i trwożnym, jak gdybym był zmuszony przystępować do osoby, trzymającej straszliwą broń jakąś w ręku, której nie umie ani użyć, ani której zna niebezpieczeństwo. Byłem w bezustannem oczekiwaniu rany; aby mieć cokolwiek odpocznienia, skazany byłem na szukanie samotności i na uciekanie przed mymi bliźnimi; w samotności jednak spotykałem się oko w oko z najgorszym moim wrogiem, z sobą samym.
Czułem jak konam tajemnie; zdawało mi się, że życie uchodzi ze mnie wszystkiemi porami. Powtarzały się we mnie takie stany duszy, jakie należały do najsmutniejszej epoki mojej przeszłości, teraz już tak dalekiej. Czasami zachowywałem tylko poczucie głębokie mego osamotnienia pośród martwych widm wszechrzeczy. Przez długie godziny nie doznawałem innego wrażenia nad ciężar bezustanny a miażdżący życia i nad ciche uderzenia jakiejś arteryi w mej głowie.
To znowu nachodziły mnie wybuchy ironii i sarkazmu, zwrócone przeciw mnie samemu, nagły szał burzenia i łamania wszystkiego, szyderstwo bezlitosne, złośliwość dzika, cierpki ferment mętów najnikczemniejszych. Wydawało mi się, że nie wiem już, co to wyrozumienie, miłosierdzie, tkliwość, dobroć. Wszystkie dobre źródła wewnętrzne zatamowały się we mnie, wysychały jak fontanny, dotknięte klątwą. A wtedy nie widziałem już nic w Julianie, prócz brutalnego faktu, prócz jej ciężarności; nie widziałem w sobie nie innego nad osobistość śmieszną, męża wyszydzanego, ograniczonego, sentymentalnego bohatera z jakiejś nędznej powieści. Sarkazm wewnętrzny nie oszczędzał ani jednego z mych postępków, ani jednego z postępków Juliany. Dramat przetwarzał się dla mnie w komedyę gorzką i błazeńską. Nic mnie już nie powstrzymywało; wszystkie węzły się rwały; następowało jakieś gwałtowna zerwanie. I mówiłem sobie: „Po co pozostawać tu na to, aby grać dalej tę rolę ohydną? Pójdę ztąd, powrócę do świata, do pierwotnego mego życia, wyuzdanego życia. Rozerwę się, zatonę, zgubię się. Mniejsza o to! Nie chcę być, czem jestem, kał niech wraca do kału, nędza niech łączy się z nędzą i zgnilizną.




XXIV.

W jednym z takich napadów postanowiłem opuścić Badiolę, pojechać do Rzymu, szukać szczęścia.
Miałem pretekst gotowy. Ponieważ nie przewidzieliśmy tak długiej nieobecności, pozostawiliśmy dom w stanie prowizorycznym. Naglącem było pozałatwiać różne sprawy tak, aby nieobecność nasza przedłużyć się mogła bez oznaczonego terminu.
Oznajmiłem o moim wyjeździe. Przekonałem matkę moją, brata, Julianę, że to było rzeczą nieodzowną; przyrzekłem, że wszystko pozałatwiam w ciągu dni kilku i począłem robić przygotowania do podróży.
W wigilię wyjazdu wieczorem, późno już w noc, kiedym zamykał jedną z waliz, posłyszałem pukanie do drzwi mego pokoju. Wymówiłem:
— Proszę!
I ku memu zdumieniu zobaczyłem wchodzącą Julianę.
— Ach! To ty?
Wyszedłem na jej spotkanie. Była cokolwiek zdyszana, zmęczona może wejściem po schodach. Podsunąłem jej krzesło. Podałem filiżankę zimnej herbaty z cieniutkim plasterkiem cytryny, napój niegdyś lubiany przez nią, który przysposobiono dla mnie. Zaledwie umaczała w niej usta i oddała mi ją zaraz. Jej oczy zdradzały niepokój.
Nakoniec rzekła nieśmiało:
— A zatem wyjeżdżasz?
— Tak — odpowiedziałem — jak wiesz, jutro rano.
Nastąpiła potem długa przerwa ciszy. Przez otwarte okna wdzierał się chłód rozkoszny; promienie księżyca w pełni oblewały poręcze okien; słychać było chór śpiewny świerszczy, podobny do tonu nieco świszczącego i nieokreślenie dalekiego fletu.
Spytała mnie głosem zmienionym:
— Kiedy powrócisz? Mów ze mną otwarcie.
Nie wiem — odpowiedziałem.
Nastała nowa przerwa. Lekki wietrzyk powiewał od czasu do czasu i wzdymał firanki u okien; każdy powiew przynosił aż do nas w głąb pokoju rozkosz tej nocy letniej.
— Porzucasz mnie?
W głosie jej była rozpacz tak głęboka, że we mnie węzeł nieczułości rozluźnił się nagle i że ogarnęły mnie żal i litość.
— Nie — odpowiedziałem — nie lękaj się niczego, Juliano. Ale potrzeba mi trochę odpoczynku. Niepodobna mi już wytrzymać dłużej. Trzeba odetchnąć choćby.
Wymówiła:
— Masz słuszność.
— Zdaje mi się, że niedługo powrócę, jak ci to przyrzekłem. Napiszę do ciebie. I ty także, kiedy już nie będziesz patrzeć na moje cierpienie, doznasz może pewnej ulgi.
Odparła:
— Ulgi? Nie, nigdy.
Zdławione łkanie drżało w jej głosie. I dodała natychmiast z akcentem rozdzierającego udręczenia:
— Tullio, Tullio, powiedz mi prawdę! Czyś ty mnie znienawidził? Powiedz prawdę?
I oczy jej pytały mnie z większym jeszcze niepokojem niż słowa. Przez chwilę, powiedziałbyś, że utkwiła we mnie całą swą duszę. I biedne te oczy, szeroko rozwarte, to czoło tak czyste, te usta ściągnięte boleśnie, ta twarz wychudła, która stanowiła kontrast z sromotną bezkształtnością postawy i te ręce, te wątłe ręce cierpiące, które się wyciągnęły do mnie z gestem błagalnym, wszystko to sprawiło mi większą przykrość, niż kiedykolwiek, usposobiło do litości i rozrzewniło.
— Wierz mi, Juliano; wierz mi raz na zawsze. Nie mam żadnej urazy do ciebie i nigdy mieć jej nie będę. Nie zapomnę, że jestem twoim dłużnikiem; nie zapomnę niczego! Czyliż nie miałaś już tego dowodów? Uspokój się. Myśl teraz o twem wyzwoleniu... A potem... kto to wie? Ale w każdym razie, Jaliano, ja cię nie zawiodę. Na teraz pozwól mi odjechać, może kilka dni nieobecności przeniesie mi ulgę. Powrócę spokojniejszy. Spokój będzie bardzo potrzebny na dalsze chwile. Ty potrzebować będziesz także całej mojej pomocy.
Odrzekła:
— Dziękuję. Zrobisz ze mną, co zechcesz.
Teraz pośród nocy dobiegł do nas śpiew ludzki, który zagłuszył cały koncert polny: może to był chór żniwiarzy na dalekiej płaszczyźnie pracujących przy świetle księżyca.
— Czy słyszysz? — rzekłem.
Słuchaliśmy. Czuć było oddech wietrzyku. Cała rozkosz tej nocy letniej napełniła mi serce.
— Czy nie zechciałabyś pójść usiąść na tarasie? — spytałem, z cicha Juliany.
Przystała; podniosła się. Przeszliśmy do przyległego pokoju, gdzie nie było innego światła, prócz pełni księżyca. Wielka fala białego światła, coś niby mleko jakieś niemateryalne, zalała posadzkę. Chcąc wyjść na taras, szła przedemną w tej fali światła i mogłem widzieć cień jej bezkształtny, rysujący się czarnemi konturami na tle jasności.
Ach! gdzież się podziała istota smukła i gibka, którą obejmowałem uściskiem mych ramion? Odzież była teraz kochanka odzyskana wśród bzów kwitnących w kwietniowe południe? W jednem oka mgnieniu serce ogarnął mi żal wielki, wszystkie pragnienia razem, wszystkie rozpacze.
Juliana usiadła i oparła głowę o żelazo balustrady. Twarz jej, oświecona zupełnie, bielszą była od wszystkiego, co ją otaczało, bielszą od murów. Powieki miała wpół przymknięte. Rzęsy kładły na górną część policzków cień, który mnie niepokoił więcej niż spojrzenie.
Jakże mogłem powiedzieć choć słowo?
Zwróciłem się w stronę doliny, przechyliłem przez balustradę, ściskając palcami żelazo lodowate. Widziałem przed sobą olbrzymi stek niewyraźnych kształtów, pośród których rozróżniałem tylko migotanie lśniącej powierzchni Assora. Śpiew dochodził do nas, to urywał się, stosownie do powiewu wietrzyku, w tych przerwach słychać było dźwięk fletu cokolwiek świszczący i nieokreślenie daleki. Nigdy noc nie wydała mi się tak pełną nieskończonej słodyczy i smutku. Z najdalszych głębin mej duszy podnosił się krzyk rozdzierający, acz go słyszeć nie było można, okrzyk za szczęściem utraconem.




XXV.

Zaledwie przybyłem do Rzymu a już balowałem, żem tu przyjechał. Zastałem miasto rozpalone, całe w ognia, opustoszałe niemal całkowicie; a to mnie przejęło przestrachem. Zastałem niemy jak grób dom, w którym znajome sprzęty, przedmioty najlepiej mi znane, przybierały pozór niewyraźny i dziwny; i tu wszystko przejmowało mnie lękiem. Czułem się zupełnie osamotnionym, przerażająco osamotnionym; mimo to wszakże nie puściłem się na poszukiwanie przyjaciół, nie chciałem przypominać sobie ani poznawać nikogo. Podjąłem wyłącznie pościg za człowiekiem, przeciw któremu popychała mnie nienawiść nieubłagana; pościg za Filipem Arborio.
Spodziewałem się, że spotkać go muszę zaraz w którem z miejsc publicznych. Poszedłem do restauracyi, gdzie, jak wiedziałem, bywał zazwyczaj. Czekałem na niego wieczór cały, obmyślając sposób, w jaki mu rzucę wyzwanie. Za każdym razem, kiedy posłyszałem kroki jakiegoś nowoprzybywającego, krew uderzała mi do głowy. Ale nie przyszedł wcale. Rozpytywałem garsonów. Oddawna go już nie widzieli.
Udałem się do sali fechtunku. Sala była próżną, pogrążoną w zielonawym cieniu, jaki tworzyły żaluzye zamknięte, pełna tego wyziewa specyalnego, jaki wydobywa się z posadzek drewnianych, kiedy się je polewa wodą. Mistrz opuszczony teraz przez swych uczniów, przyjął mnie z wielkiemi objawami uprzejmości.
Słuchałem uważnie drobiazgowego opowiadania o zwycięztwach, odniesionych w atakach ostatniego konkursu; potem spytałem go, co się dzieje z niektórymi moimi znajomymi, którzy uczęszczali również do sali fechtunku; wreszcie zapytałem go, co się dzieje z Filipem Arborio.
— Niema go już w Rzymie od czterech czy pięciu miesięcy. Słyszałem, że zachorował na jakąś chorobę nerwową, nadzwyczaj poważną i że trudno mu będzie podobno wyzdrowieć. Mówił mi o tem hrabia Galiffa. O ile to jednak jest dokładnem, nie wiem.
I dodał:
— W samej rzeczy, był on bardzo wyczerpany. Wziął odemnie kilka lekcyj zaledwie. Obawiał się zawsze każdego ataku; nie mógł widzieć przed sobą ostrza pałasza...
— Galiffa jest jeszcze w Rzymie? — spytałem.
— Nie, wyjechał do Rimini.
W kilka minut później pożegnałem się.
Ta niespodziewana wiadomość przejęła mnie. „Oby to było prawdą!“ — pomyślałem. I z upodobaniem przypuszczałem, że tu chodzi o jedną z owych straszliwych chorób mlecza pacierzowego lub tkanki mózgowej, które doprowadzają człowieka do ostatecznego upadku do zidyocenia, do najsmutniejszych form szaleństwa a wreszcie do śmierci. Wiadomości, które zaczerpnąłem z książek naukowych, wspomnienie odwiedzin, zrobionych raz w domu obłąkanych, obrazy dokładniejsze jeszcze, które mi pozostały z specyalnego wypadku jednego z moich przyjaciół, Juliusza Spinelli, tłumnie przychodziły mi teraz na pamięć. I widziałem biednego Juliusza Spinelli siedzącego na wielkim fotelu, obitym skórą czerwoną. bladego tą bladością ziemistą, ze sparaliżowanemi rysami twarzy, z ustami przeciągniętemi i otwartemi, pełnemi śliny odpływającej i niezrozumiałego jąkania; widziałem twarz jasnowłosą, wątłą i bolesną siostry, podwiązującej serwetę pod brodę chorego, jak to się robi małym dzieciom, i sondą wprowadzającą mu do żołądka pożywienie, którego niezdolny już był przełknąć.
— To prawdziwy zysk — myślałem. — Gdybym miał pojedynek z przeciwnikiem tak sławnym, gdybym go zranił w nim poważnie, gdybym go zabił, z pewnością fakt ten nie przeszedłby niepostrzeżenie; byłby na ustach wszystkich, byłby rozbierany, komentowany przez wszystkie dzienniki. I może odkrytoby istotną przyczynę pojedynku. Ta choroba opatrznościowa natomiast oszczędza mi tego niebezpieczeństwa, wszelkich przykrości, całej tej gadaniny. Mogę bardzo spokojnie wyrzec się radości okrutnej ukarania własną ręką winowajcy (a zresztą, czy jestem pewien wyniku), kiedy wiem. że choroba paraliżuje i doprowadza do bezsilności człowieka, którego nienawidzę. Czy tylko jednak wieść ta jest pewną? A jeśli to było tylko chwilowem jakiemś zaburzeniem nerwowem?“ Przyszła mi myśl szczęśliwa. Wsiadłem do powozu i kazałem się zawieźć do księgarni jego wydawcy. Przez drogę całą przedstawiałem sobie w myśli, z serdecznem życzeniem, dwojakie rodzaje zaburzeń mózgowych, najstraszliwszych dla literata, dla artysty języka, dla stylisty; afazya i agrafia. I wyobraźnia przedstawiała mi ich symptomata.
Wszedłem do księgarni. Z początku nie rozróżniałem nic zgoła: oczy miałem jeszcze olśnione światłem zewnętrznem. Posłyszałem tylko głos nosowy i akcent nieco cudzoziemski pytającego:
— Czem mogę panu służyć?...
Spostrzegłem teraz za kantorem jakiegoś człowieka, nieokreślonego wieku, o płowo-blond włosach, suchego, bladego, rodzaj albinosa. Zwróciłem się do niego, wymieniłem tytuły kilku książek. Kupiłem kilka z nich; potem spytałem o ostatnią powieść Filipa Arborio. Albinos podał mi, Tajemnicę“. Wówczas udałem, że jestem fanatycznym wielbicielem powieściopisarza.
— Czyżby to była ostatnia jego powieść?
— Tak, panie... Przed dwoma może czy trzema miesiącami księgarnia nasza zapowiedziała była nową powieść tego autora, zatytułowaną: „Turris eburnea“.
— „Turris eburnea“.
Serce zadrżało we mnie.
— Ale nie zdaje mi się, abyśmy ją wydać mogli.
— Dlaczegóż to?
— Autor jest bardzo chory.
— Chory? I cóż to za choroba?
— Paraliż postępowy — odpowiedział albinos, odrywając straszliwe wyrazy jeden ud drugiego, z pewną afektacyą naukową.
„Och! toż to choroba Juliusza Spinelli!“
— Więc to poważna choroba?
— Bardzo poważna — potwierdził sentencyonalnie albinos. — Pan wie, że paraliż ten jest już nie powstrzymanym.
— Ależ to początek dopiero?
— Początek, tak; ale dziś niema już wątpliwości co do natury cierpienia. Ostatnim razem, kiedy był tutaj, słyszałem jego rozmowę, i wówczas już niektóre wyrazy przychodziło mu wymawiać z trudnością.
— A! pan słyszałeś?
— Tak, panie. Niektóre wyrazy wymawiał w sposób niezdecydowany, niepewnie, cokolwiek drżąco...
Nadzwyczajna uwaga, którą okazywałem, pełna, rzekłbym, uwielbienia, podniecała widocznie albinosa. Zdaje mi się, że z przyjemnością byłby powtórzył mi sylaby, przy których zacinał się język sławnego powieściopisarza.
— A gdzież on jest teraz?
— W Neapolu. Lekarze poddali go kuracyi elektrycznej.
— Kuracyi elektrycznej! — powtórzyłem, z doskonale udanem zdumieniem, zupełnie nieświadomy niby tych rzeczy, w celu połechtania próżności albinosa i przedłużenia rozmowy.
Prawda i to, że w tej księgarni wązkiej i długiej, jak kurytarz, przewiewała smuga chłód u sprzyjająca pogadance. Światło było tu łagodne. Jeden subiekt drzemał spokojnie na krzesełku, z brodą opartą na piersi, w cieniu wielkiego globusa. Goście nie przychodzili wcale.
Księgarz miał w sobie coś śmiesznego, co mnie bawiło, z tą swoją twarzą bladawą, z ustami gryzonia, z głosem nosowym. I w tej ciszy bibliotecznej było bardzo przyjemnie słyszeć twierdzenie z taką pewnością wyrażane o nieuleczalnej chorobie człowieka znienawidzonego.
— Lekarze zatem nie tracą nadziei, że im się uda wyprowadzić go z tej choroby? — ozwałem się, chcąc pobudzić jeszcze albinosa.
Niepodobieństwo.
— Ale zdaje mi się, że w paraliżu postępowym wydarzają się przecież wypadki wyzdrowienia.
— Nie, panie, nie. Może pożyć jeszcze dwa, trzy, cztery lata, ale wyzdrowieć już nigdy.
— A jednak, zdaje mi się...
Nie wiem, zkąd brała się u mnie ta lekkodusznoś ćbawienia się temi nowinami, ta uprzejmość ciekawa rozkoszowania się memi uczuciami. To pewna, że sprawiało mi to przyjemność. Albinos zaś, podrażniony memi zaprzeczeniami, wszedł, nie rozprawiając już dłużej ze, mną, na drabinkę drewnianą, przystawioną do jednej z wyższych półek. Był cienki i w tej chwili wydał mi się podobnym do jednego z tych kotów bezdomnych, wychudłych i oblazłych z szerści, co się czepiają stoku murów. Wchodząc po drabince, trącił głową sznur przeciągnięty z jednego końca księgarni w drugi, który służył za miejsce spoczynku dla much. Cała chmara much zawirowała dokoła jego głowy z szalonem brzęczeniem. Zeszedł, trzymając w ręku tom jakiegoś dzieła; autorytet, który stwierdzał jego zdanie. A muchy nieubłagane zleciały z nim razem.
Pokazał mi tytuł. Był to traktat patologii specyalnej.
— Zechciej pan zobaczyć.
Przerzucił kilka kartek. Ponieważ kartki książki nie były przecięte, rozchylił palcami dwie kartki nierozcięte i utkwiwszy swe oczy białawe, przeczytał;
„O paraliżu postępującym opuszkowym nic dobrego wróżyć nie można“...
I dodał:
— A cóż, jesteś pan teraz przekonanym?
— Tak. Ale jakież to nieszczęście! Tak rzadka inteligencya!
Muchy nie mogły się uspokoić. Wszystkie razem sprawiały brzęk szalony. Napastywały albinosa, mnie, subiekta, śpiącego w cieniu globusa.
— W jakim był wieku? — spytałem, mimowolnie myląc się w czasie słowa, jak gdybym mówił o umarłym.
— Kto, panie?
— Filip Arborio.
— Trzydzieści pięć lat, o ile mi się zdaje.
— Tak młody!
Miałem dziwną ochotę rozśmiania się, dziecinną chętkę rozśmiania się w sam nos albinosowi i zostawienia go nagle zdumionego. Było to dziwnie osobliwe jakieś podniecenie, cokolwiek nerwowe jakieś, nigdy nie doznawane, nieokreślone. Umysł mój przejmowało coś w rodzaju tej wesołości dziwacznej i niepowstrzymanej, która nas chwyta czasami w niepowiązanych wrażeniach sennych. Traktat pozostał otwarty na kantorze i pochyliłem się, by obejrzeć winietę, przedstawiającą twarz ludzką, skurczoną w jakimś okropnym a dziwacznym grymasie: „zaniku połowicznego twarzy“. Muchy nieubłagane brzęczały bez ustanku.
Ale przyszła mi teraz myśl inna. Zapytałem:
— Czy wydawca otrzymał już manuskrypt owej „Turris eburnea?“
— Nie, panie. Zapowiedzieliśmy książkę; ale prócz tytułu, nic z niej nie istnieje jeszcze.
— Nic, tylko tytuł?
— Tak, panie. I skutkiem tego cofnęliśmy zapowiedź.
— Dziękuję. Zechciej pan odesłać mi do domu te książki w ciągu dnia dzisiejszego.
Pozostawiłem mój adres i wyszedłem.
Wyszedłszy na trotuar, doznałem dziwacznego wrażenia, jak gdybym się gdzieś zabłąkał. Zdawało mi się, że pozostawiam za sobą strzęp życia sztucznego, udanego, fałszywego. To wszystko, co zrobiłem, com mówił, com doznał i twarz albinosa, i głos jego, i ruchy — wszystko to wydało mi się sztucznem, nabierało pozoru jakiegoś snu, charakteru wrażenia otrzymanego nie z zetknięcia się z rzeczywistością, ale z niedawno przeczytanej powieści.
Wsiadłem do powozu, powróciłem do domu. Wrażenie owo nieokreślone rozproszyło się. Zebrałem myśli, chcąc się zastanowić. Upewniałem się, że to wszystko jest rzeczywistością niezaprzeczoną. Mimowolnie w umyśle moim poczęły się tworzyć obrazy dotkniętego chorobą, będące odbiciem tych, których mi dostarczyły wspomnienia o nieszczęśliwym Spinellim. I przejęła mnie nowa teraz ciekawość. „Gdybym też pojechał do Neapolu, zobaczyć go?“ Przedstawiałem sobie widok opłakany tego człowieka utalentowanego, poniżonego przez chorobę, bełkoczącego jak idyoci. Już nie doznawałem teraz radości. Całe uniesienie nienawiści minęło; opanował mnie smutek głęboki. W gruncie rzeczy nieszczęście tego człowieka nie miało żadnego wpływa na moje własne położenie, nie poprawiało w niczem mego własnego nieszczęścia. Nic nie zmieniło się ani we mnie, ani w obecnej mej sytuacyi, ani w przewidywaniach na przyszłość.
I zastanowiłem się nad zapowiedzianym tytułem książki Filipa Arborio: „Turris eburnea“. Wątpliwości tłumnie stanęły przed moim umysłem. Czy tu chodziło o spotkanie całkowicie przypadkowe, w czasie owej znanej mi dedykacyi? Albo też przeciwnie może, autor zamierzył stworzyć typ literacki, do którego wzorem miała mu być Juliana Hermil, z osobistą swoją niedawną przygodą? Problemat dręczący przedstawił mi się znowu. Jaki był przebieg całej tej przygody od jej powstania, aż do chwili rozwiązania?
I zdało mi się, że słyszę jeszcze słowo Juliany, jej okrzyk owej nocy niezapomnianej: „Kocham cię, zawsze ciebie tylko kochałam, zawsze byłam twoją; odpokutowuję tem piekłam minutę słabości, słyszysz? za minutę słabości. To najczystsza prawda. Czyliż nie czujesz tego, że to prawda?“
Niestety! ileż razy zdaje nam się, że czujemy prawdę w głosie, co kłamie! Nic nie może nas uchronić od tego oszukaństwa. Ale jeśli to, co czułem w głosie Juliany było szczerą prawdą, w takim razie istotnie więc zaskoczoną została w jednej z chwil słabości fizycznej w własnymże domu moim — i bezświadomie niemal uległa gwałtowi; zbudziwszy się zaś z tego odurzenia, doznała grozy i obrzydzenia wobec faktu niedającego się naprawić i wygnała tego człowieka i nie widziała go już więcej.
Temu przypuszczeniu w samej rzeczy nic nie zaprzeczało; a nawet pozory pozwalały przypuszczać, że oddawna Juliana zerwała z nim zupełnie i stanowczo.
„W własnym moim domu!“ — powtarzałem sobie. I w tym domu, niemym jak grób, w tych pokojach opustoszałych i dusznych ścigał mnie natrętnie ten obraz.




XXVI.

Co tu robić? Pozostać jeszcze w Rzymie, oczekując, by szaleństwo wybuchnęło w mym mózgu, wśród tego żaru, pod wściekle palącem słońcem kanikuły? Wyjechać nad morze, w góry, by iść napić się wśród świata i jego wiru z czary zapomnienia w miejscach schadzek letnich eleganckiego świata? Rozbudzić w sobie dawnego człowieka, goniącego za rozkoszą, poszukać sobie nowej Teresy Raffo, jakiejbądź lekkoduchej kochanki?
Dwa czy trzy razy myśl moja zatrzymywała się nad wspomnieniem owej „Blondissima“, jakkolwiek nie było jej już oddawna w mojem sercu a nawet przez długi okres czasu i w mej pamięci. Gdzie też ona może być teraz? Czy dotąd jeszcze złączona jest z Eugeniuszem Egano? Czego też doznałbym, gdybym ją znów zobaczył?“ Była to pusta tylko ciekawość. Spostrzegłem niebawem, że jedynem mojem, wyłącznem pragnieniem, głębokiem a niepokonanem było powrócić tam, do tego domu boleści, do mej kary i męczarni.
Poczyniłem z największą starannością przygotowania potrzebne. Byłem u doktora Vebesti, zatelegrafowałem o dniu mego powrotu do Badioli i przyśpieszyłem mój wyjazd.
Pożerała mnie niecierpliwość; dojmujący niepokój przejmował mnie, jak gdybym szedł na spotkanie rzeczy nowych i nadzwyczajnych. Podróż wydała mi się nieskończoną. Leżąc na poduszkach wagonu, udręczony gorącem, dławiony kurzem, który się wciskał przez szczeliny okien, kiedy monotonny turkot pociągu parzył się z również monotonnym śpiewem koników polnych, nie mogąc uśpić mego smutku, myślałem o przyszłych zdarzeniach, rozważałem przyszłe prawdopodobieństwa, próbowałem przejrzeć tę wielką ciemność. Ojciec dotknięty był śmiertelną chorobą. Jakiż los przeznaczonym był synowi?




XXVII.

Nic nowego w Badioli. Moja nieobecność trwała bardzo krótko. Powitano radośnie mój powrót. Pierwsze spojrzenie Juliany wyrażało wdzięczność nieskończoną.
— Dobrześ zrobił, żeś przyjechał tak prędko — powiedziała mi matka z uśmiechem. — Juliana tu nie miała już spokoju. Spodziewamy się, że już nas teraz nie opuścisz.
I dodała, czyniąc aluzyę do jej stanu:
— Nie uważasz, jak bardzo już postąpiło? A czy też pamiętałeś o koronkach? Nie? Jak można było zapomnieć!
Od pierwszej więc chwili moja męczarnia rozpoczynała się nanowo.
Jak tylko pozostałem sam z Julianą, powiedziała mi:
— Nie spodziewałam się, że powrócisz tak prędko. Jakżem ci za to wdzięczna!
W pozie jej, w głosie była taka nieśmiałość, taka pokora wielka i tyle serdecznego uczucia zarazem. Nigdy tak bardzo nie uderzał mnie kontrast między jej twarzą i resztą postaci. Na tej twarzy bezprzestannie widocznym był dla mnie szczególniejszy wyraz głębokiej zgryzoty, zdradzający bunt bezustanny kobiety przeciw tej ciężarności hańbiącej i bezczeszczącej, którą dotknięte było jej ciało. Ten wyraz nie opuszczał jej ani na chwilę; przeświecał on widocznie poprzez różnorodność innych wyrazów i wrażeń przelotnych, które jakąkolwiek była ich moc, nie zdołały nigdy zatrzeć tamtego; był on stałym i wrosłym w tę twarz i budził we mnie litość, oraz rozpraszał wszelki żal do tej kobiety, wszelką urazę zasłaniał przedemną fakt brutalny, zbyt widoczny już teraz w godzinach ironicznej przezorności.
— Coś robiła przez te dni wszystkie? — spytałem ją.
— Czekałam na ciebie. A ty?
— Nic. Pragnąłem powrócić.
— Czy ze względu na mnie? — spytała nieśmiało i pokornie.
— Tak, ze względu na ciebie.
Przymknęła na wpół powieki i odblask uśmiechu drgnął na jej twarzy. Czułem, że nie byłem nigdy jeszcze tak kochanym, jak w tej chwili właśnie.
Po przerwie powiedziała mi, patrząc na mnie wilgotnemi oczyma.
— Dziękuję ci.
Ton, uczucie wyrażone w tem słowie, przypomniały mi inne podziękowanie, owo „dziękuję“ wypowiedziane przez nią w dniu rekonwalescencyi, w ten ranek pierwszej mojej zbrodni.




XXVIII.

Rozpocząłem więc napowrót w Badioli życie uprzykrzone i nieodmiennie smutne, bez żadnego epizodu godnego zaznaczenia, kiedy godziny wlokły się na słonecznym kompasie wśród monotonnego świstu koników polnych, co obsiadły gałęzie wiązów. Hora est benefaciendi.
I w moim umyśle kolejno następowały po sobie wzburzenia zwykłe, sarkazmy zwykłe, daremne zwykłe pragnienia, zwykłe napady sprzeczne z sobą, nadmiar uczuć i oschłość. I nieraz rozpatrując tę rzecz szarą, nijaką, marną, upływającą i wszechwładną, jaką jest życie, myślałem sobie: „Kto to wie? Człowiek jest przedewszystkiem zwierzęciem, które się przystosowuje. Niema takich bezeceństw ani takich boleści, do których w końcu nie nawyknie. Być może, że i ja w końcu będę się mógł przystosować. Kto to wie?“
Umysł mój wyjaławiał się skutkiem ironii. „Kto to wie, czy syn Filipa Arborio nie będzie, jak mawiają, żywym moim portretem. W takim razie przystosowanie się będzie tem łatwiejszem“. I przyszła mi na myśl złośliwa chętka śmiechu, która mnie naszła raz, kiedy w obecności dwojga małżonków prawowitych, posłyszałem o dziecku, o którem wiedziałem dobrze, że pochodzi z cudzołożnego związku: „Toż to żywy ojciec!“ I w rzeczy samej podobieństwo było uderzające na skutek tego tajemniczego prawa, które fizyologowie zwą „dziedzicznością wpływu“. Prawo to sprawia, że czasami syn podobnym jest nie do swego ojca ani do matki, ale do człowieka, który miał poprzednio stosunek z matką. Kobieta, która wyszła powtórnie za mąż, w trzy lata po śmierci pierwszego męża wydaje na świat synów mających rysy zmarłego męża a niepodobnych zupełnie do tego, który ich spłodził.
„Mogłoby zatem stać się, że Rajmund w zupełności podobnym byłby do mnie i że uchodzić mógłby za autentycznego Harmila — myślałem. — Mogłoby tak być, że winszowanoby mi gorąco, że z taką siłą przekazałem dziedzicowi nazwiska piętna mej rasy! A gdyby oczekiwania matki mojej i brata zostały zawiedzione? Gdyby Juliaua wbrew przewidywaniom wydała na świat trzecią córkę?“
To prawdopodobieństwo uspokajało mnie. Zdawało mi się, że miałbym bezporównania mniej wstrętu do tej nowej córki a nawet kto wie, czy nie doszedłbym do znoszenia jej w przyszłości. Z czasem odsunęłaby się odemnie, przyjęła inne nazwisko, weszła w inną rodzinę.
Im więcej jednakże zbliżał się kres ostateczny, tem więcej niecierpliwość moja i rozjątrzenie rosły. Zmęczony już byłem ciągłym widokiem tej figury, grubiejącej coraz więcej i grubiejącej nadmiernie. Zmęczony byłem tem szamotaniem się zawsze pośród tych samych obaw i tych samych niepewności. Chciałbym był, aby jakakolwiek katastrofa raz już nareszcie wybuchnęła Katastrofa jakakolwiek, mniejsza o to już jaka, jeszcze była znośniejszą od tej agonii.
Pewnego dnia brat mój spytał Juiiany:
— Ileż jeszcze potrzeba będzie czasu?
Odpowiedziała mu:
— Miesiąc jeszcze.
Ja pomyślałem sobie: „Jeśli historya o owej minucie słabości jest prawdą, musi wiedzieć dokładnie o dniu poczęcia“.
Mieliśmy wrzesień. Lato dobiegało do końca. Nadchodziło jesienne porównanie dnia z nocą, epoka najpiękniejsza roku, ta epoka, która ma w sobie rodzaj jakiegoś upojenia powietrznego, ulatniającego się z dojrzałych winogron. Czar ogarniał mnie zwolna, wnikał we mnie, rozmiękczał moją duszę, darzył czasami potrzebą tkliwości szalonej lub subtelnych wynurzeń.
Mania i Natalka spędzały ze mną długie godziny, same ze mną, czy to w moich pokojach, czy na dworze na wsi. Nie kochałem ich nigdy miłością tak głęboką, tak usilną. Z ich oczu, gdzie malowała się myśl ledwie świadoma siebie, spływał chwilami na mój umysł promień spokoju.




XXIX.

Pewnego dnia szukałem Juliany po całej Badioli. Było to w pierwszych godzinach południa. Ponieważ nie zastałem jej ani w jej pokoju, ani nigdzie, wszedłem do mieszkania matki. Drzwi były pootwierane; nie słychać było żadnego szmeru ani głosów; lekkie firanki drżały u okna; przez próżnię okien widać było zieleń wiązów. Wśród ścian o jasnych barwach, wszystko oddychało odpoczynkiem i spokojem.
Szedłem naprzód ostrożnie ku tej świątnicy. Szedłem cichu, aby nie przeszkodzić matce na wypadek, gdyby drzemała. Rozsunąłem partyery i nie przestępując progu, wychyliłem naprzód głowę. Dosłyszałem istotnie oddech osoby uśpionej; zobaczyłem matkę siedzącą w fotelu, blisko okna; z poza oparcia drugiego fotelu zobaczyłem włosy Juliany. Wszedłem.
Były tu obie, jedna naprzeciw drugiej, między niemi zaś stał niski stoliczek a na nim koszyk, pełen mikroskopijnych czepeczków. Moja matka trzymała jeszcze w palcach jeden z takich czepeczków, w którym połyskiwała wpięta igła. Sen naszedł ją i pochylił jej czoło pośród pracy. Spała z brodą opartą na piersi; śniła o czemś może. Nawleczona nitka wyszytą była zaledwie do połowy; ale w śnie swym przędła może nić daleko cenniejszą.
Juliana spała także; ale głowa jej opierała się o grzbiet fotelu, ręce zaś wyciągnięte, położono były na poręczach. We śnie rysy wygładziły się, usta tylko zachowały fałdę strapienia, chmurę smutku; wpół rozchylone ukazywały cokolwiek dziąseł bezkrwistych; u osady nosa także między brwiami pozostała drobna zmarszczka, wyżłobiona wielką boleścią. Czoło jej było wilgotne; kropla potu ściekała zwolna po skroni. A ręce jej bledsze niż muślin rękawów, zdradzały samą swą pozą niezmierne znużenie. Co mnie uderzyło w niej, to daleko mniej wyraz moralny jej postaci, niż widok jej brzucha, w którym żyła już teraz istota dojrzała zupełnie. I oddzieliłem zupełnie ten wyraz postaci, oddzieliłem samąż Julianę — i znowu poczułem żyjącą samoistnie obok mnie drobną istotkę, tak wyraźnie, jak gdyby w tej chwili żadna inna istota nie żyła w mojem otoczeniu. I znowu nie było to wrażenie złudne, ale głębokie i realne. Dreszcz przebiegł wszystkie moje członki.
Odwróciłem oczy i zobaczyłem znów w palcach matki czepeczek, w którym połyskiwała wpięta igła, zobaczyłem w koszyku lekki puszek koronek, stos wstążeczek różowych i niebieskich, drżących z powiewem wietrzyku. Serce moje ścisnęło się tak mocno, że na chwilę zdawało mi się, że zemdleć muszę. Ileż uczuć serdecznych, ile tkliwości okazywały te ręce matki mojej, spoczywające na tem cacku białem, które miało okrywać głowę syna, co nie był moim!
Pozostałem tu kilka minut. Miejsce to było prawdziwem sanktuaryum domu, sacro sanctum. Na jednej ścianie wisiał portret mego ojca, do którego Fryderyk bardzo był podobny; na drugiej portret Konstancyi, która była cokolwiek podobną do Mani. Dwie te twarze, istniejące tem istnieniem wyższem, które nadaje drogim zmarłym pamięć tych, którzy ich kochali, miały oczy magnetyczne i przenikliwe, oczy, które zdawały się widzieć wszędzie i przenikać wszystko. Inne relikwie dwojga zmarłych uświęcały to ustronie. Stała tam w jednym rogu na cokole pod kloszem z kryształu, pokrytym czarną krepą, maska pośmiertna, modelowana z trupa człowieka, którego matka moja kochała miłością głębszą od jego śmierci. A przecież wnętrze tych pokojów nie miało w sobie nic żałobnego. Panował tu spokój dostojny, który ztąd zdawał się płynąć na dom cały, jak życie płynie z serca rytmicznem tętnem.




XXX.

Przypominam sobie przechadzkę, którą odbyłem z Manią, Natalką i miss Edytą do willi Bzów w pewien ranek nieco mglisty. I wspomnienie także tej wycieczki jest nieco mgliste, niewyraźne, jak wspomnienie snu przejmującego a słodkiego.
Ogród nie miał już teraz ani milionów gron błękitnawych, ani owego wytwornego lasu kwiatów, ani tej troistej woni harmonijnej jak muzyka, ani tego wesela rozpostartego dokoła, ani bezprzestannego krzyku jaskółek. Rozweselały go teraz tylko głosy i bieganina dwóch dziewczątek, pełnych beztroski. Większa część jaskółek już odleciała a i reszta zabierała się do odlotu. Przybyliśmy na czas jeszcze, by pożegnać ostatnią ich gromadę.
Wszystkie gniazda były opustoszałe, martwe. Kilka opadało oderwane a na resztkach gliny chwiał się puszek piór oderwanych. Ostatnia gromadka, zebrana na dachu, wzdłuż rynien, czekała jeszcze na kilka snać rozproszonych towarzyszek. Wędrowniczki poprzysiadały szeregiem na brzegu rynny, jedne zwrócone dzióbkami, drugie plecami tak, że ogonki widłowate i białe piersi mieniały się kolejno. I wyczekując tak, rzucały w to powietrze spokojne okrzyki nawoływania. Od chwili do chwili opóźnione przybywały, po dwie, po trzy razem. I chwila odlotu była już blizką. Nawoływania ustawały. Słońce padało słabym promieniem na dom zamknięty szczelnie, na opuszczone gniazda. Nie było nic smutniejszego nad te biedne piórka poszarpane, które tu i owdzie chwiały się przywarło do gliny.
Jak porwana nagłym podmuchem wichru, gromadka uleciała w przestrzeń, drżącemi w świetle skrzydłami niesiona, wzniosła się w powietrze jak huragan, przez chwilę zawisła prostopadle ponad domem: potem, bez wahania, jakby miała przed sobą wytkniętą drogę, zbitą masą puściła się w podróż, oddalała, spłynęła z błękitem nieba, roztopiła, zda się i zniknęła.
Mania i Natalka, wszedłszy na ławkę, wspinały się na palce, aby tylko dłużej jeszcze ścigać wzrokiem uciekające, wyciągały ku nim ręce i krzyczały:
— Żegnajcie, żegnajcie, żegnajcie, jaskółeczki!
O wszystkiem innem mam zaledwie niewyraźne jakieś wspomnienie, jak o marzeniu sennem.
Mania miała wielką ochotę wejść do wnętrza domu. Otwarłem jej drzwi sam. Tutaj to, po tych trzech schodkach dobiegła mnie lekkim, cichym jak cień krokiem Juliana i otoczyła mnie uściskiem i wyszeptała: „Wchodź, wchodź!“
W kurytarzu gniazdo wisiało jeszcze pomiędzy dziwacznemi ozdobami sklepienia. „Teraz jestem twoją całkowicie, całkowicie!“ — szeptała, nie puszczając mojej szyi, i ruchem wężowatym owinęła mi się na piersi i ustami przywarła mi do ust. Przysionek był oniemiały, schody pełne ciszy; cichość zupełna panowała w całym domu. Tutaj to posłyszałem ów szmer głuchy i oddalony, podobny do tego szmeru, który zachowują w głębi swych załomów niektóre rodzaje muszli. Teraz jednak cisza tu panowała jak w grobie. I miejsca te były też grobem mojego szczęścia.
Mania i Natalka paplały bez ustanku, zarzucając mnie wciąż pytaniami; ciekawe były wszystkiego, otwierały szuflady komód, szafy. Miss Edyta chodziła wciąż za niemi, nadzorując.
— Patrz, patrz, tato, co ja znalazłam! — wołała Mania, podbiegając do mnie.
Znalazła w głębi szuflady bukiet lawendy i rękawiczkę. Była to rękawiczka Juliany, z czarnemi plamami na końcach palców; na wewnętrznej stronie ponad obrębkiem był na niej napis, czytelny jeszcze: „Morwy, 27 stycznia 1890. Pamiątka“. I błyskawicą pamięć przedstawiła mi ów epizod z morwami, jeden z najszczęśliwszych epizodów pierwszych czasów naszego szczęścia, urywek idylli.
— Czy to rękawiczka mamy? — spytała Mania. — Oddaj mi ją, tato, oddaj. Ja ją sama oddam mamie...
O wszystkiem tonem pozostało mi niejasne tylko wspomnienie, jak wspomnienie snu prześnionego.
Stary dozorca willi, Kalikst, przyszedł pomówić ze mną. Mówił mi o tysiącu różnych rzeczy a ja nic niemal nie rozumiałem z tego wszystkiego. Po kilkakroć powtórzył życzenie:
— Chłopca, pięknego chłopca życzę panu i oby go Bóg błogosławił! Pięknego chłopca!
Kiedy byliśmy już na dworze, Kalikst za nami drzwi pozamykał.
— A cóż te gniazda, te gniazda błogosławione? — rzekł, wstrząsając piękną swą siwą głową.
— Kalikscie, nie trzeba ich uprzątać.
Wszystkie gniazda były opustoszałe, próżne, zamarłe. Ostatni ich mieszkańcy odlecieli. Słaby promień słoneczny oblewał dom zamknięty szczelnie i gniazda samotne. Nie było nic chyba smutniejszego nad te drobne piórka, drżące w powiewie wiatru, co przywarły do zaschłej gliny.




XXXI.

Kres ostateczny się ubliżał. Pierwsza połowa października minęła. Doktór Vebesti byt zawiadomiony. Ostatnie boleści mogły nadejść lada dzień.
Mój niepokój rosnął z każdą godziną, stawał się już teraz do niezniesienia. Czasami nachodziły mnie napady szaleństwa, podobne do tego, jaki mną wstrząsnął na brzegach Assoro. Uciekałem zdala od Badioli, spędzałem długie godziny na koniu, znaglałem Orlanda do przesadzania rowów i płotów, gnałem go w galopie po najniebezpieczniejszych ścieżkach. Zawsze wracaliśmy, biedne zwierzę i ja, ociekli potem, pomęczeni, ale zawsze cali.
Wreszcie przybył doktór Vebeste. Wszystko, co żyło w Badioli, doznało ulgi; ufność i nadzieja pojawiły się z nim razem. Juliana jedna tylko nie mogła odzyskać odwagi i nieraz spostrzegałem w jej oczach błysk jakiejś myśli złowróżbnej, ponury blask jakiejś myśli stałej, przestrach grobowego jakiegoś przeczucia.
Bóle porodowe rozpoczęły się; trwały one przez dzień cały z chwilowemi tylko przerwami spokoju, to mocniejsze, to znowu słabsze, tu znośne, to znów rozdzierające. Nie kładła się, ale stała oparta to o stół, to znów plecami o szafę, zaciskając zęby, aby nie krzyknąć; to siadała na fotelu i siedziała w nim nieruchoma niemal, z twarzą ukrytą w dłoniach, wydając od chwili do chwili jęk stłumiony; to znów zmieniała bezustannie miejsce, chodziła z jednego rogu pokoju w drugi, zatrzymywała się tu lub owdzie, ściskając konwulsyjnie w palcach pierwszy lepszy napotkany przedmiot. Widok jej cierpień był dla mnie męczarnią. Nie mogłem wytrzymać dłużej, wyszedłem z pokoju, aby bodaj na chwil kilka się oddalić; potem powracałem, mimowiednie niemal, jakby pociągany atrakcyą jakąś magnetyczną — i hypnotyzował mnie ten widok jej cierpień a nie mogłem ją pocieszyć ani jednem słowem.
— Tullio, Tullio! Co za okropność! O! co za okropność! Nigdy nie cierpiałam tyle, nigdy, nigdy!
Noc zapadała. Matka moja, miss Edyta, doktór zeszli do sali jadalnej. My pozostaliśmy sami, Juliana i ja. Nie przyniesiono jeszcze lamp. Do pokoju wpadał zmrok fioletowy października; od czasu do czasu wiatr wstrząsał szybami.
— Na pomoc, Tullio, na pomoc! — wołała w obłędzie spazmatycznym, z rękoma wyciągniętemi ku mnie, utkwiwszy we mnie rozszerzone swe źrenice, których białka miały nadzwyczajną jakąś białość w tym półzmroku, w którym twarz jej nabierała kolorytu sinawego.
— Powiedz, powiedz, co mógłbym zrobić dla ciebie, jak mógłbym ci pomódz? — szeptałem, tracąc głowę, nie wiedząc, co począć, gładząc jej włosy na skroniach, ruchem w który pragnąłem wlać nadnaturalną jakąś potęgę. — Powiedz, powiedz! Co zrobić?
Nie rozpaczała już, wpatrywała się we mnie, słuchała, rzekłbyś, że zapomina o swej boleści, jakby przejęta zdziwieniem, zdumiona bezwątpienia dźwiękiem mego głosu, wyrazem mojego pomieszania i mojej męczarni, drżeniem rąk moich na jej włosach, tą tkliwością zrozpaczoną, tym gestem bezradnym.
— Ty mnie kochasz, nieprawdaż? — mówiła, nie przestając patrzeć na mnie, jak gdyby nie chciała stracić żadnego objawu mego wzruszenia. — Przebaczasz mi wszystko.
I unosząc się znowu, zawołała:
— Trzeba mnie kochać! trzeba ci teraz kochać mnie bardzo bo jutro już tu nie będę, bo umrę tej nocy; tego wieczora może jeszcze żyć przestanę. A ty żałować będziesz, żeś mnie nie kochał, żeś mi nie przebaczył. O! tak, będziesz żałował...
Zdawała się tak pewną śmierci, że nagły przestrach ściął mi krew w żyłach.
— Musisz mnie kochać! Widzisz. Może ty nie wierzyłeś temu, com powiedziała ci owej nocy: może nie wierzysz mi i teraz jeszcze, ale uwierzysz mi z pewnością, skoro mnie tu już nie będzie. Wtedy stanie się światło w twym umyśle, wtedy pojmiesz i zrozumiesz prawdę, i żałować będziesz, żeś mnie nie dość kochał, żeś mi nie dał swego przebaczenia...
Łkanie ścisnęło ją za gardło i tamowało słowa.
— Wiesz, dlaczego żal mi umierać? Dlatego, że umieram pierwej, nim ty dowiedziałeś się, jak bardzo cię kochałam... jak bardzo kochałam cię potem zwłaszcza... O! jakaż to straszna kara! Czyż zasłużyłam na taki koniec?
Ukryła twarz w dłoniach. Ale natychmiast znów odsłoniła twarz i bardzo blada utkwiła wzrok we mnie. Myśl okropniejsza jeszcze raziła ją widocznie gromem.
— A jeśli umierając — wybąknęła — jeśli umierając dam życie...
— Cicho bądź!
— Rozumiesz mnie!
— Cicho, Juliano, cicho!
Byłem bardziej jeszcze niż ona złamany. Przerażenie przygniotło mnie tak, że nie miałem dość siły nawet, by ją pocieszyć bodaj słowem dobrem, by przeciwstawić jej urojeniom o śmierci jakąś ożywczą nadzieję. I ja także pewien byłem niemal straszliwego rozwiązania tego dramatu. W tym fioletowym cieniu spojrzenia moje krzyżowany się ze wzrokiem Juliany — i na biednej tej wyczerpanej twarzy, zdało mi się, że spostrzegam już symptomaty agonii, symptomaty rozkładu, poczynającego się i nieuniknionego. Nie mogła stłumić jakiegoś rodzaju ryku, który nie miał w sobie nic ludzkiego i uczepiła się mego ramienia.
— Ratuj mnie, ratuj, Tullio!
Ściskała mnie z całych sił, ale nie tak silnie jeszcze, jakbym ja sam pragnął, bo chciałbym był przez szaloną potrzebę męczarni fizycznej, co byłaby współuczestnictwem w jej męczarni, poczuć jej paznokcie, zagłębiające się w mojem ciele. A ona, z czołem przyciśniętem do mego ramienia, wciąż ryczała z bólu. Był to ów dźwięk, który zmienia głos nasz do niepoznania w nadmiarze boleści fizycznej, ten dźwięk, który równa człowieka co cierpi, z zwierzęciem cierpiącem; skarga instynktowna wszelakiego ciała zbolałego, czy to zwierzęcego, czy ludzkiego.
Od czasu do czasu odzyskiwała władzę mowy na to tylko, by zawołać:
— Ratuj mnie!
Gwałtowny dreszcz bólu, co nią wstrząsał, udzielał się i mnie również. I czułem dotknięcie tego brzucha, gdzie drobna istota, niosąca z sobą nieszczęście, podnosiła bunt przeciw życiu matki, nieubłaganie, baz odpocznienia. Fala nienawiści nabiegła z najgłębszego rdzenia mej istoty, rozeszła się po całem ciele aż do rąk w popędzie morderczym. Popęd ten przychodził przedwcześnie; ale wizya zbrodni już spełnionej oświeciła umysł mój jak błyskawica:, Nie będziesz żył!“
— Ach! Tullio, Tullio! Zaduś mnie! Zabij mnie! Nie mogę dłużej już wytrzymać, nie mogę, słyszysz, nie mogę już, nie chcę dłużej cierpieć.
Krzyczała okropnie, tocząc dokoła błędnemi oczyma, jak gdyby szukała kogoś czy czegoś od czego mogłaby otrzymać pomoc, której ja nie zdołałem jej udzielić.
— Uspokój się, Juliano, uspokój się!... Może to chwila stanowcza już nadeszła. Odwagi! Usiądź. Odwagi, kochane dziecko! Cierpliwości trochę! Wszakże jestem przy tubie. Nie lękaj się!...
I pobiegłem do dzwonka.
— Doktora! Prędzej doktora! Niechaj przychodzi natychmiast!...
Juliana nie jęczała już. Nagle zdawało się, że ustało cierpienie, lub że przynajmniej zapomina o niem pod wpływem nowej jakiejś myśli. Widocznem było, że rozważa w głębi duszy coś, że nad czemś rozmyśla. Zaledwie miałem czas rozważyć tę zmianę chwilową.
— Słuchaj, Tullio. Gdybym miała wpaść w malignę...
— Co mówisz?
— Jeślibym potem w gorączce miała wpaść w malignę, gdybym umierała nieprzytomna...
— Cóż?
Taki akcent przestrachu był w jej głosie, tyle rozpaczy w przemilczeniach, w tych urywanych słowach, że drżałem jak liść, przejęty jakimś strachem panicznym, nie rozumiejąc jeszcze, dokąd dąży.
— Cóż więc?
— Oni tu będą wszyscy mnie otaczać... Gdybym miała w malignie mówić coś, gdybym wyznała... Rozumiesz mnie? Rozumiesz? Na to dość byłoby jednego słowa. A w malignie człowiek nie wie, co mówi. Powinienbyś...
W tej chwili matka moja, doktór i akuszerka weszli.
— Ach! doktorze — westchnęła Juliana — zdawało mi się, że już umieram.
— Odwagi, odwagi tylko! — podjął doktór serdecznym swym głosem. — Niema przecież żadnego niebezpieczeństwa. Wszystko pójdzie dobrze.
I popatrzał na mnie.
— Mąż pani — dorzucił z uśmiechem — zdaje mi się jeszcze bardziej chorym niż pani.
I wskazał mi drzwi.
— Idź pan, idź. Nie jesteś pan tu zgoła potrzebny.
Spotkałem się z oczyma matki niespokojnemi, przestraszonemi, pełnemi współczucia.
— Tak, Tullio — rzekła. — Lepiej będzie, abyś odszedł. Fryderyk czeka na ciebie na dole.
Popatrzałem na Julianę. Nie zwracając na innych uwagi, utkwiła we mnie błyszczące swe oczy, ożywione niezwykłym blaskiem. Była w tych oczach cała namiętność zrozpaczonej duszy.
— Nie ruszę się z sąsiedniego pokoju — oświadczyłem stanowczo, nie spuszczając wzroku z Jaliany.
Odwracając się, by wyjść, spostrzegłem akuszerkę rozkładającą poduszki na łożu boleści, ca łożu rozpaczy — i zadrżałem, jak pod powiewem śmierci.




XXXII.

Było już między czwartą a piątą zrana. Bóle przedłużały się aż do tej pory, z kilku tylko przerwami od początku. Około trzeciej sen niespodziewanie pochwycił mnie na sofie, na które; siedziałem w przyległym pokoju. Krystyna zbudziła mnie; powiedziała, że Juliana chce mnie widzieć.
W nieprzytomności przebudzenia, z oczyma przyćmionemi jeszcze ze snu, zerwałem się na nogi.
— To ja spałem? Cóż się stało? Juliana...
— Niech się pan nie lęka, nic się nie stało. Bóle uspokoiły się teraz trochę. Przyjdź pan sam zobaczyć, proszę.
Wszedłem i oczy moje pobiegły natychmiast ku Julianie.
Wsparta na poduszkach, bladą była tak prawie, jak płótno jej koszuli, nieomal bez życia. Spotkałem naprzód jej oczy, zwrócone były bowiem ku drzwiom, w oczekiwaniu mego przyjścia. I oczy te wydały mi się szerszemi teraz, głębszemi, bardziej zapadłemi, okrążonemi większym jeszcze kręgiem cienia.
— Widzisz — rzekła głosem zamierającym — wciąż to samo.
I oczy jej nie opuszczały mnie ani na chwilę. Oczy te mówiły, jak oczy księżnej Lizy: „Spodziewałam się, że przyjdziesz mi na pomoc; ale i ty mnie nie chcesz ratować, ty także!“
— Gdzie jest doktór? — spytałem matki, która zdawała się smutną i zaniepokojoną.
Ukazała mi na drzwi. Podszedłem ku mm i wszedłem. Zobaczyłem doktora przy stoliku, na którym ułożone były różnego rodzaju medykamenty, futerał czarny z instrumentami, termometr, bandaże, kompresy, flaszeczki, kilka rurek specyalnego jakiegoś kształtu. Doktór trzymał w ręku rurkę kauczukową, do której dopasowywał sondę i wydawał instrukcye Krystynie, zniżając głos.
— I cóż? — spytałem go nagle — co jest właściwie?
— Nic niepokojącego na teraz.
— A wszystkie te przygotowania?
— To ze względu na przezorność.
— Ale czy to konanie długo jeszcze trwać będzie?
— To koniec już.
— Mów pan szczerze, proszę. Czy przewidujesz pan nieszczęście? Mów pan otwarcie?
— W tej chwili nic nie zapowiada jeszcze poważnego niebezpieczeństwa. Jednakże obawiam się krwotoku i dlatego przedsiębiorę ostrożności. Zatamuję go. Ufaj mi pan i bądź spokojny. Zauważyłem, że obecność pańska wzrusza bardzo żonę. Podczas krótkiego okresu przesilenia ostatecznego, potrzeba jej całych sił, jakie jej pozostały. Trzeba panu koniecznie usunąć się. Przyrzecz mi pan, że będziesz mi posłusznym. Powrócisz, skoro cię zawezwę.
Krzyk straszny doszedł aż do nas.
— Bóle rozpoczynają się znowu — rzekł. — Już nadchodzi koniec. A zatem spokoju!
I zwrócił się ku drzwiom. Ja poszedłem za nim. Zbliżyliśmy się do Juliany. Pochwyciła mnie za ramię a uścisk jej palców bolał, jak ukąszenie. Pozostałoż jej zatem tyle siły jeszcze?
— Odwagi, odwagi! Już niezadługo będzie koniec. Wszystko pójdzie dobrze. Nieprawdaż, doktorze? — bąkałem.
— Tak, tak, niema czasu do stracenia. Pozwól pani, pozwól wyjść ztąd mężowi.
Popatrzała na doktora i na mnie szeroko rozwartemi swemi oczyma. Puściła moje ramię.
— Odwagi! — powtarzałem zdławionym głosem.
Złożyłem pocałunek na wilgotnem jej czole, zlanem potem i zwróciłem się do wyjścia.
— Ach! Tullio! — zawołała za mną.
A krzyk ten rozdzierający znaczył: „Nie zobaczę go już nigdy!“
Mimowolnie zrobiłem ruch taki, jak gdybym powrócić miał do niej.
— Wyjdź pan, wyjdź! — rozkazał lekarz nakazującym gestem.
Posłuchałem. Ktoś zamknął za mną drzwi. Pozostałem przez kilka minut stojąc u drzwi i nasłuchując; ale kolana chwiały się podemną i bicie serca górowało ponad wszelkiemi innemi odgłosami. Rzuciłem się na sofę, wcisnąłem chustkę między zęby i zanurzyłem twarz w poduszki sofy. Ja także cierpiałem bólem fizycznym, który podobny był do amputacyi źle zrobionej i powolnej. Krzyk dochodził mnie bezustannie przez drzwi i za każdym z tych krzyków mówiłem sobie: „To już ostatni chyba“. W przerwach słyszałem szept głosów kobiecych; to pewnie matka moja i akuszerka dodawały jej odwagi.
Teraz doszedł mnie ryk jeszcze bardziej przejmujący nad inne, bardziej nad inne nieludzki. „To niezawodnie już ostatni!“ I zerwałem się na równe nogi, przejęty strachem.
Nie mogłem postąpić ani kroku. Kilka minut upłynęło: czas nieobliczony. Podobne do nagłych a szybkich błyskawic myśli, obrazy pruły mi mózg. „Czy się urodził? I czy ona umarła? Lub czy oboje umarli, matka i dziecko? Nie, nie. Pewnem jest, że ona umarła a on żyje. Ale nie słychać kwilenia. Dlaczego? Krwotok, krew“... Zdawało mi się, że widzę kałużę czerwoną a pośród niej Julianę konającą. Opanowałem przestrach, od którego tężały mi członki i rzuciłem się ku drzwiom. Otwarłem je, wszedłem.
Posłyszałem natychmiast głos doktora, wołającego na mnie szorstko;
— Nie zbliżaj się pan! Nie niepokój jej! Czy chciałbyś ją zabić?
Juliana z pozoru wyglądała na umarłą; bledszą była od poduszek, na których spoczywała jej głowa nieruchomo. Matka moja pochylona była nad nią, chcąc położyć kompres. Wielkie plamy krwi rumieniły łóżko; plamy krwi widoczne były na posadzce. Doktór starannie, ze spokojem i stanowczością przygotowywał płukanie wewnętrzne; brwi jego były zmarszczone, ale ręce nie drżały. Miednica wody gorącej dymiła w jednym kącie pokoju; Krystyna wlewała wodę z dzbanka do drugiej miednicy, gdzie trzymała zanurzony termometr. Inna kobieta wynosiła do drugiego pokoju pakę waty; w powietrzu unosił się wyziew amoniaku i octu.
Najmniejsze szczegóły tej sceny, objęte jednym rzutem oka, wyryły się we mnie w sposób niezmazany.
— Do piędziesięciu stopni — rzekł doktór, zwracając się do Krystyny. — Tylko uważnie!
Ponieważ nie słyszałem kwilenia, obejrzałem się dokoła. Brakło tu kogoś w tym pokoju.
— A dziecko? — spytałem cały drżący.
— Jest tam, w drugim pokoju — odpowiedział doktór. — Idź je pan zobaczyć i pozostań tam.
Ukazałem mu Julianę z gestem rozpaczy.
— Nie obawiaj się pan niczego. Krystyno, dawaj wodę.
Wszedłem do drugiego pokoju. Słuch mój pochwycił kwilenie nadzwyczaj słabe, zaledwie dosłyszalne. Na podkładzie z waty zobaczyłem drobne ciałko czerwonawe, miejscami fioletowe, które akuszerka nacierała zeschłemi rękoma na grzbiecie i przy osadzie nóg.
— Przyjdźże pan, przyjdź zobaczyć — wołała akuszerka, nie zaprzestając nacierania. — Chodź pan zobaczyć tego pięknego chłopca. Nie oddychał wcale, ale teraz minęło już wszelkie niebezpieczeństwo. Przypatrz się pan, co za, śliczny chłopiec!
Odwróciła dziecko, położyła go na wznak i pokazała mi jego płeć.
— Patrz pan!
Podniosła dziecko i pohuśtała go w powietrzu. Kwilenie stało się nieco silniejszem.
Mnie w oczach poczęło migotać dziwnie, tak żem nic mógł widzieć nic dobrze; cała istota moja była tak dziwnie stępiałą, że utraciłem świadomość dokładną wszystkich tych rzeczy rzeczywistych i brutalnych.
— Patrz pani — powtórzyła raz jeszcze akuszer ka, składając dziecko kwilące na wacie.
Teraz już głos jego stał się silny. Oddychał, żył! Pochyliłem się nad ten drobnem ciałkiem drżącem. które czuć było widłakiem; pochyliłem się, żeby mu się lepiej przepatrzeć, zbadać, rozpoznać podobieństwo haniebne. Ale drobna twarzyczka nabrzękła, jeszcze cokolwiek sina, o wypukłych gałkach ocznych, o ustach nabrzmiałych, podbródku cofniętym, ta twarz bezkształtna nie wyglądała niemal na twarz ludzką i przejęła mnie tylko obrzydzeniem.
— W chwili urodzenia — wybąknąłem — nie oddychał wcale...
— Nie, proszę pana. Coś w rodzaju apopleksyi...
— Jakże to?
— Sznur miał okręcony dokoła szyi...
Mówiła, nie przerywając sobie roboty około dziecka. A ja patrzyłem na te ręce zeschłe, które mu ocaliły życie i które teraz z delikatną zręcznością owijały sznur pępkowy w kawałek płótna nasyconego tłuszczem.
— Julio, daj mi pieluszkę...
I owijając dziecko, dodała:
— O niego przynajmniej niema się już co obawiać. Niech go Bóg błogosławi!
I ręce jej wprawne ujęły mięką główkę, kształtując ją. Dziecko kwiliło coraz to silniej; płakało z pewnego rodzaju wściekłością, poruszając wszystkiemi członkami: zachowywało wciąż powierzchowność apoplektyczną, czerwoność brudnego fioletu, pozór rzeczy obrzydliwej. Kwiliło coraz, coraz to silniej, jak gdyby chciało mi dać dowód, że żyje, jak gdyby chciało mnie rozjątrzyć jeszcze bardziej.
Żyło, żyło. Ale matka?
Nagle wszedłem do przyległego pokoju, bezprzytomny.
— Tullio!
Był to głos Juliany, tak słaby, jak głos konający.




XXXIII.

W dziesięć minut mniej więcej strumień bezustannej wody o wysokiej temperaturze, powstrzymał krwotok. Położnica spoczywała teraz na łóżku w alkowie. Dzień już był zupełny.
Siedziałem u głów jej i przypatrywałem się jej w milczeniu, z serdeczną boleścią. Nie spała wcale; ale niezmierne osłabienie pozbawiło ją wszelkiej możności najmniejszego choćby ruchu, wszelkiego wyrazu życia, nadawało jej pozór martwej. Przypatrując się grobowej jej bladości, bladości wosku, miałem bezprzestannie przed oczyma obraz tych plan krwawych, całej tej krwi wylanej, co zmaczała prześcieradło, przeciekła przez materace, zaczerwieniła ręce chirurga. „Wszystką tę krew, kto jej powróci?“ Mimowolnie zrobiłem ruch taki, jakbym ją chciał dotknąć, bo wydał mi się, że musiała stać się, jak lód zimną. Ale powstrzymałem przez obawę zaniepokojenia jej. Nieraz podczas bezustannego przypatrywania się jej, pod wpływem nagłej obawy już zrywałem się, by iść po doktora. Podczas moich rozmyślań, skręcałem w palcach pęczek waty, rozskubywałem go starannie; i od czasu do czasu, przejęty obawą niepokonaną, przybliżyłem go do ust Juliany z nieskończonemi ostrożnościami; chwianie się tych niteczek dawało mi miarę siły jej oddechu.
Leżała na wznak a niska poduszka podtrzymywała jej głowę. W oprawie włosów kasztanowatych, cokolwiek podniesionych, rysy jej twarzy zdawały delikatniejsze się jeszcze i przybierały dokładniejszy odcień woskowy. Miała na sobie koszulę szczelnie przystającą u szyi i kostek rąk; odcień wyciągnięte wzdłuż ciała na prześcieradle, tak blade, że nie odróżniały się od płótna niczem, prócz błękitu żyłek.
Dobroć nadprzyrodzona niemal szła od tej biednej, wybladłej i nieruchomej istoty, dobroć, która przenikała całą istność moją, która przepełniała mi serce. Powiedziałbyś, że wciąż jeszcze powtarza: „Coś ty ze mnie zrobił?“ Usta jej bez barwne, o kącikach w dół osuniętych, zdradzające zmęczenie śmiertelne, te usta suche, popękane, skrzywione tylu konwulsyami, udręczone tylu okrzykami boleści, zdały się wciąż powtarzać: „Coś ty zrobił ze mnie?“
Przypatrywałem się chudości ciała, które tworzyło nieznaczną zaledwie wypukłość na płaszczyźnie łóżka. Skoro zdarzenie miało miejsce, skoro wyzwoliła się nakoniec od tego ohydnego ciężaru, skoro wreszcie owo „drugie życie“ odłączyło się od jej życia na zawsze, nie czułem już najmniejszego wstrętu do niej, najlżejszej choćby chmurki urazy, nie, coby mogło zamącić moje uczucia dla niej i moją litość nad nią. Czułem dla niej w tej chwili tylko wylew niezmiernej tkliwości i litości bezmiernej, jak dla najlepszej i najnieszczęśliwszej z istot ludzkich. Cała dusza moja teraz zawisła na tych biednych wargach, z których lada chwila mógł ulecieć ostatni oddech. Patrząc na tę bladość, myślałem z głęboką szczerością: „Jakże byłbym szczęśliwym, gdybym mógł przelać w jej żyły połowę krwi mojej własnej!“
Słyszałem ciche uderzenia zegarka, położonego na stoliku nocnym; doznawałem tego wrażenia, że czas uciekający upływa w równych minutach i myślałem: „On żyje!“ To uchodzenie czasu przejmowało mnie szczególnym niepokojem, nie określonym jakimś, całkiem różnym od tego, jakiego doznawałem w innych okolicznościach.
Myślałem: „On żyje a ma życie dziwnie uporczywe. W chwili urodzenia nie oddychał wcale; kiedym go widział miał jeszcze na ciele wszystkie oznaki uduszenia. Gdyby go nie były ocaliły starania akuszerki, byłby teraz sinym trupem, rzeczą nieszkodliwą, o którą się nie dba, o której się zapomina nawet może. Zajmowałoby mnie teraz wyłącznie wyzdrowienie Juliany; nie opuszczałbym już ani na chwilę tego pokoju, byłbym najpilniejszym i najłagodniejszym z infirmerów; udałoby mi się przelać w nią własne życie, dokonać cudu siłą miłości. Niepodobieństwem było, żeby nie wyzdrowiała. Zmartwychwstałaby zwolna, potrochu, odrodzona, z krwią nową. Zdawałaby się nową istotą, wyzwoloną z wszelkiej nieczystości. Czulibyśmy się oczyszczeni oboje, godni jedno drugiego, po takiej pokucie długiej i bolesnej. Choroba, rekonwalescencya, odsunęłyby smutne wspomnienia na plan daleki jakiś, nieokreślenie. A ja usiłowałbym zatrzeć w jej duszy wszystko, aż do cienia wspomnień; usiłowałbym zdobyć dla niej absolutne zapomnienie w miłości. Wszelka inna miłość ludzka wydawałaby się lekkomyślną w porównaniu z naszą, po tem wielkiem doświadczeniu“. Porywała mnie wzniosłość mistyczna niemal tego marzenia przyszłości, snutego w chwili, gdy twarz Juliany uduchowiała się prawie, nabierała wyrazu nadprzyrodzonej dobroci, jak gdyby już oderwaną była od świata, jak gdyby wraz z tą wielką falą krwi, zrzuciła z siebie wszystką gorycz i wszelką nieczystość swej materyi, jak gdyby obecność śmierci pozostawiła w niej istniejącą tylko czystą treść ducha. Nieme pytanie nie raniło mnie już teraz, nie napełniało mnie już trwogą: „Coś ty zrobił ze mnie?“ Odpowiadałem na nie: „Alboż nie stałaś się za moją sprawą siostrą boleści? Alboż cierpienie nie podniosło twojej duszy do wyżyn zawrotnych, zkąd danem jej było widzieć świat z punktu widzenia nadzwyczajnego? Czyliż nie jesteś mi winną objawienia prawdy najwyższej? Mniejsza o nasze zbłąkania, nasze upadki, jeżeli tylko doszliśmy do zerwania z oczu naszych zasłony, jeżeli doszliśmy do wyzwolenia wszystkiego, co jest mniej nizkiem w nędznej naszej istocie? Osiągniemy najwyższą radość, do której na ziemi mogą rościć sobie prawo tylko wybrani; świadomość, żeśmy się odrodzili“.
Unosił mnie zapał. W alkowie panowała cisza, cień pełen tajemnic; widok Juliany przybierał dla mnie pozór jakiejś wizyi nadludzkiej — i w tem rozważaniu mojem było coś uroczystego, bo czułem w powietrzu sąsiedztwo śmierci niewidzialnej. Cała dusza moja zawisła na tych pobladłych ustach, które lada chwila mogły oddać ostatnie westchnienie. I te usta skrzywiły się boleścią w tej chwili, wydały jęk. Skrzywienie to zamąciło linie twarzy i pozostało tam przez chwil kilka. Zmarszczki czoła wgłębiły się, skóra powiek zadrżała zlekka, linia biała ukazała się między brwiami.
Pochyliłem się nad chorą. Otwarła oczy i zamknęła je natychmiast. Zdawało się, że mnie nie zobaczyła zupełnie; w oczach jej nie było spojrzenia; rzekłbyś, że to oczy niewidomej. Miałżeby nastąpić u niej paraliż wzrokowy, jako wynik anemii? Miałażby nagle zostać dotkniętą ślepotą?
Zauważyłem, że wchodzono do pokoju. „Oby to był doktór!“ Wyszedłem z alkowy — i w rzeczy samej zobaczyłem doktora, matkę moją i akuszerkę, wchodzących ostrożnie. Krystyna szła za niemi.
— Czy śpi? — spytał mnie doktór po cichu.
— Skarży się. Kto wie, co jej dolega jeszcze?
— Czy mówiła co?
— Nie.
— Nie trzeba ją wzruszać niczem; pamiętaj pan o tem.
— Przed chwilą otworzyła oczy na sekundę. Oczy jej zrobiły na mnie takie wrażenie, jak gdyby nic nie widziała.
Doktór wszedł do alkowy, dawszy nam znak, żebyśmy pozostali. Matka powiedziała mi;
— Chodź, to pora zmieniania kompresów. Chodź prędko. Pójdźmy do Rajmunda. Fryderyk jest na dole.
Wzięła mnie za rękę. Pozwoliłem się jej prowadzić.
— Usnął teraz — mówiła dalej. — Śpi snem spokojnym. Mamka przybędzie dziś wieczorem.
Jakkolwiek zasmucona i zaniepokojona stanem Juliany, miała przecież radosny jakiś uśmiech w oczach, mówiąc o dziecku; całą twarz jej rozświecała dziwna jakaś tkliwość.
Z polecenia doktora wybrano dla Rajmunda pokój oddalony od sypialni chorej, wielki, dobrze przewietrzony, który zachował tysiące wspomnień z naszego dzieciństwa. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem wchodząc tu, byli pochyleni nad kołyską: Fryderyk, Mania i Natalka, wpatrzeni uważnie w małego śpiocha. Fryderyk odwrócił się i spytał mnie przedewszystkiem:
— Jakże Juliana?
— Źle.
— Nie śpi?
— Cierpi widać.
Mimowoli odpowiadałem szorstko niemal. Dziwna jakaś oschłość przejęła mi nagle duszę. Jedynem uczuciem w niej przeważającem był wstręt niepohamowany i nie dający się ukryć dla tego intruza, rozdrażnienie i niecierpliwość na męczarnię, którą mi zadawali bezwiednie ludzie. Na przekór moim usiłowaniom, nie zdołałem udawać. Byliśmy zatem dokoła kołyski, ja, matka moja, Fryderyk, Mania i Natalka, przypatrując się śpiącemu dziecku.
Owinięty był w pieluchy i głowę miał pokrytą czepeczkiem ozdobnym w koronki i wstążki. Twarz wydawała się mniej nabrzmiała, ale czerwona jeszcze a policzki połyskiwały, jak skórka delikatna świeżo zabliźnionej rany. Nieco śliny ściekało z kącików ust zamkniętych; powieki bez rzęs, nabrzękłe u brzegów, osłaniały gałki oczne wypukłe; osada nosa bezkształtnego jeszcze, zaznaczona była sińcem.
— Ale do kogo on podobny? — mówiła matka moja — Nie mogę żadną miarą odkryć podobieństwa.
— Za młody jeszcze — odparł Fryderyk. — Trzeba poczekać kilka dni.
Dwa czy trzy razy matka spoglądała na mnie; potem znów na dziecko, jak gdyby dla lepszego porównania obu fizyognomi.
— Nie — rzekła. — O ile mi się zdaje, najwięcej chyba do Juliany jest podobny.
— Jak na teraz — przerwałem — niepodobny on jeszcze do nikogo. Jest szkaradny. Alboż tegoż nie widzicie?
— Szkaradny? Ależ on śliczny. Przypatrz się tej masie włosów.
I dwoma palcami uniosła czepeczek ostrożnie, odkrywając czaszkę mięką jeszcze, do której przywarło kilka ciemnych włosków.
— Babciu, pozwól mi dotknąć — błagała Mania, wyciągając rękę ku główce brata.
— Nie, nie. Czy chciałabyś go zbudzić?
Ta czaszka miała pozór wosku zmiękłego nieco w gorącu, tłustawego, lepkiego, czarniawego i zdawało się, że najlżejsze dotknięcie musi na niej ślad pozostawić. Matka zakryła ją napowrót, potem pochyliła się, by złożyć pocałunek na czole niemowlęcia nieskończenie delikatnem.
— I ja także, babciu! — błagała Mania.
— Tak, ale ostrożnie na miłość boską!
Kołyska była za wysoką.
— Podnieś mnie, stryjku — wołała Mania na Fryderyka.
Fryderyk podniósł ją w ramionach — i zobaczyłem śliczne usteczka różowe mej córki, wysunięte do pocałunku, zanim jeszcze dosięgły czoła dziecka, zobaczyłem długie jej loki, spływające na bieliznę pieluszek.
Fryderyk ucałował także czoło dziecka, potem popatrzał na mnie. Ale ja nie uśmiechałem się bynajmniej.
— A ja! a ja!
To Natalka czepiała się krawędzi kołyski.
— Ostrożnie, na miłość boską!
Fryderyk podniósł i ją z kolei. Zobaczyłem ponownie długie pukle włosów, spływające na bieliznę pieluszek w tem pochyleniu się dzieweczki. Na ten widok skamieniałem i wzrok mój wyrażał z pewnością ponure wzruszenie, przejmujące mnie w tej chwili. Pocałunki tych ust tak drogich dla mnie, nie odjęły intruzowi nic z tego pozoru rzeczy obrzydliwej; przeciwnie, nawet uczyniły mi go bardziej jeszcze wstrętnym. Czułem, że byłoby mi niemożliwem dotknąć tego ciała obcego, nagiąć się do jakiegokolwiek aktu, mającego pozór miłości ojcowskiej. Matka moja śledziła mnie z niepokojem.
— Nie pocałujesz go? — spytała mnie.
— Nie, matko, nie. Zbyt wiele złego sprawił on Julianie. Nie mogę mu tego wybaczyć...
I cofnąłem się z ruchem instynktownym, z ruchem wyraźnego obrzydzenia. Matka moja, przez chwilę stała zdumiona, bez jednego słowa.
— Ależ, co ty mówisz, Tullio. Czyi to wina tego biednego dziecka? Bądźże sprawiedliwy!
Niezawodnie matka moja spostrzegła szczerość mego obrzydzenia. Nie byłem w stanie się przymusić. Wszystkie nerwy moje buntowały się.
— Niepodobieństwo, na teraz przynajmniej... Daj mi pokój, mamo. Tu przejdzie.
Głos mój był szorstki i stanowczy. Drżałem cały. Coś dławiło mnie w gardle; muskuły twarzy ściągały się karczem. Po tylu godzinach gwałtownego naprężenia, cała istota moja odczuwała potrzebę odpoczynku. Zdaje mi się, że wielki jakiś wybuch łkania byłby mi przyniósł ulgę; ale krtań moja była zbyt ściśniętą.
— Zasmucasz mnie bardzo, Tullio — mówiła matka.
— A zatem wymagasz, abym go ucałował? — wybuchnąłem, nie panując już nad sobą.
I zbliżyłem się do kołyski, pochyliłem się nad dzieckiem i ucałowałem je.
Dziecko zbudziło się; poczęło kwilić, z początku słabo, potem z rodzajem wzrastającej wściekłości. Zauważyłem, że skóra jego twarzy przybierała jeszcze czerwieńszą barwę i fałdowała się przy wysiłku a język białawy drżał w ustach otwartych. Jakkolwiek byłem w najwyższem rozdrażnieniu, poznałem błąd popełniony. Czułem, jak oczy Fryderyka, Mani i Natalki utkwiona były we mnie nie do zniesienia.
— Przebacz, mamo — wybąknąłem. — Nie wiem doprawdy już, co robię; odchodzę od rozumu. Przebacz mi.
Wyjęła dziecka z kołyski i trzymała je na rękach, usiłując uspokoić daremnie. Płacz jego kłuł mnie w uszy, rozdzierał słuch i drażnił.
— Wyjdźmy ztąd, Fryderyku.
Wyszedłem co prędzej. Fryderyk poszedł za mną.
— Juliana ma się bardzo źle. Nie pojmuję, jak w takiej chwili można myśleć o czem innem, jak o niej — rzekłem, jakby na usprawiedliwienie. — Tyś jej nie widział. Patrząc na nią, zdaje się, że umrzeć musi.




XXXIV.

Przez kilka dni Juliana zawieszona była między byciem a śmiercią. Słabość jej była tak wielką, że najlżejszy wysiłek opłacała omdleniem. Zalecono jej leżeć wciąż na wznak, w zupełnej nieruchomości. Najmniejsze usiłowanie podniesienia się wywoływało symptomaty anemii mózgowej. Nic nie mogło powstrzymać często pojawiających się wymiotów, usunąć ciężaru, który kładł się na jej piersiach i bezprzestannego szumu w uszach.
Dniem i nocą siedziałem u jej łóżka, wciąż czuwając, podtrzymywany tą niezmęczoną energią, która mnie samego wprawiała w zdumienie. Zużywałem wszystkie siły mego własnego życia, aby podtrzymać to życie, co groziło zagaśnięciem.
Zdawało mi się, że z drugiej strony wezgłowia zasiadła śmierć przyczajona, gotowa skorzystać ze sposobnej chwili i pochwycić swą zdobycz. Czasami doznawałem wrażenia zupełnie realnego, że przelewam siebie samego w wątłe ciało chorej, że oddaję jej cokolwiek z sił mych własnych, że pobudzam do życia wyczerpane jej serce. Nigdy nędze choroby nie budziły we mnie najmniejszego obrzydzenia, najmniejszej odrazy; nigdy żaden przedmiot materyalny nie raził wydelikaconych moich zmysłów. Moje zmysły, podniecone nadmiernie, zwrócone wciąż były tylko w kierunku dopatrywania najdrobniejszych zmian w stanie chorej. Zanim wymówiła jakieś słowo, zanim dala znak jakikolwiek, ja odgadywałem jej życzenia, jej potrzeby, stopień jej cierpienia. Darem dywinacyjnym jakimś, nie czekając na to, by mi cośkolwiekbądż poddał lekarz, doszedłem do odkrywania nowych a dzielnych sposobów przynoszenia jej ulgi w jakiemś poszczególnem cierpieniu, uspakajania napadów choroby. Ja sam jeden umiałem skłonić ją do zjedzenia czegoś, namówić, aby usnęła. Uciekałem się do różnego rodzaju podstępów prośby, pieszczoty, byle ją namówić do przełknięcia odrobiny lekarstwa; nagliłem ją tak, że nakoniec, niezdolna do opierania się dłużej, musiała poddać się i nakłonić do zbawiennego dla niej wysiłku, przemódz mdłości, jakie jej sprawiały te leki. I nie było dla mnie nic przyjemniejszego, nad uśmiech niedostrzegalny, z jakim poddawała cię mojej woli. Najmniejszy fakt jej posłuszeństwa przejmował serce moje do głębi. Kiedy mówiła głosem tak słabym: „Czy tak będzie dobrze? Czy jestem teraz rozsądną?“ — mnie coś ściskało w krtani i łzy przysłaniały mi oczy.
Skarżyła się często na bolesne bicie tętna w skroniach, które nie dawało jej odpoczynku. A ja przesuwałem jej po skroniach kończyny moich palców, chcąc ból zamagnetyzować. Gładziłem jej włosy ostrożnie, leciuchno, chcąc ją uśpić. Kiedy spostrzegałem że zasypia, równy jej oddech sprawiał mi takie wrażenie złudne, jak gdybym ja sam doznawał ulgi, jak gdyby dobrodziejstwo snu rozciągało się i na mnie. Wobec tego snu doświadczałem iście religijnego wzruszenia, uczuwałem potrzebę wierzenia w istność jakiejś wyższej istoty, wszystko widzącej, wszechmocnej, do której mógłbym zwracać me prośby, którą mógłbym błagać o spełnienie mych życzeń. Z głębi duszy mojej wyrywały się bez Wiednie jakieś wstępy do modlitwy, zgodne z formułkami chrześciańskiemi. Czasami wymowa moja wewnętrzna unosiła mnie aż na szczyty prawdziwej wiary. Budziły się we mnie wszystkie porywy mistyczne, odziedziczone po długim szeregu przodków katolickich.
Snując tak tę nić modłów wewnętrznych, przypatrywałem się uśpionej. Wciąż jeszcze bladą była jak płótno koszuli, która ją oblekała. Przezroczystość jej skóry pozwalała mi niemal liczyć żyłki na jej policzkach, podbródku i szyi. Przypatrywałem się jej, jak gdybym spodziewał się pochwycić dobroczynne skutki tego spoczynku, powolnego rozlewania się krwi, nabytej na nowo pod wpływem posiłków pożywnych, pierwsze oznaki poprzedzające wyzdrowienie. Pragnąłbym był jakimś darem nadprzyrodzonym, śledzić tajemnicze dzieło odrodzenia, co się dokonywało w tem ciele osłabionem. I upornie chwytałem się tej nadziei: „Skoro się obudzi, poczuje się silniejszą“.
Powiedziałbyś, te doznaje wielkiej ulgi, trzymając rękę mają w swych dłoniach lodowatych. Czasami ujmowała ją i kładła sobie na poduszce, potem przyciskała do niej twarz z gestem dziecięcym i w tej pozycyi zasypiała zwolna. Aby ją nie przebudzić, miałem tyle siły, że przez długie, długie godziny trzymałem tak ramię nieruchomie zupełnie, choć to było prawdziwą torturą.
Czasami zdarzało się, że mówiła:
— Dlaczego nie śpisz tutaj, obok mnie? Ty chyba nie sypiasz wcale?
I znaglała mnie, żebym oparł głowę na jej poduszce.
— Śpijmy!
Udawałem, że zasypiam, aby jej dać dobry przykład. Ale skoro tylko otworzyłem znów oczy, spotykałem jej oczy, szeroko otwarte i wpatrzone we mnie.
— I cóż! — wołałem — co robisz?
— A ty? — odpowiadała.
W oczach jej był wyraz tak tkliwej dobroci, że czułem, jak mi topnieje serce. Zbliżyłem usta do jej twarzy i całowałem jej powieki.
Chciała mi oddać ten sam pocałunek, potem powtarzała:
— Śpijmyż teraz.
I zasłona zapomnienia czasami osuwała się nad naszem nieszczęściem.
Czasem biedne jej nożęta były zlodowaciałe. Dotykałem ich pod kołdrą i zdawało mi się, że chyba z marmuru. Ona sama mówiła:
— Już obumarły.
Wychudłe były, tak drobniutkie, że mogłem niemal obie ująć w dłoń jedną. Wzbudzały one we mnie wielką litość. Rozgrzewałem dla nich sam kawałek flaneli nad fajerką z węglami. Pragnąłem rozgrzać je własnym oddechem, okryć je pocałunkami.
Do tej nowej litości dołączyło się wspomnienie dawnej miłości, wspomnienie oddalone, wspomnienie dawnego szczęścia, gdzie to zachowywałem sobie wyłącznie przywilej obuwania ich codzień rano i rozuwania co wieczór własnemi rękoma.
Pewnego dnia, po długiem czuwaniu, byłem tak znużony, że sen niezmożony pochwycił mnie jak raz w chwili, w której włożyłem ręce pod kołdrę i owijałem w ciepły materyał drobne te nóżki „obumarłe“. Moja głowa pochyliła się i usnąłem w tej pozycyi.
Kiedym się przebudził, zobaczyłem w alkowie matkę moją, brata i lekarza, przypatrujących mi się z uśmiechem. Zmieszałem się bardzo.
— Biedny syn! Wyczerpał całe siły — ozwała się matka, poprawiając mi włosy.
A Juliana ozwała się:
— Zabierz go mamo, wyprowadź ztąd, Fryderyku.
— Nie, nie, nie jestem zmęczony — powtarzałem — nie jestem zgoła zmęczony.
Doktór oznajmił swój wyjazd. Oświadczył, że położnicy nie groziło już żadne niebezpieczeństwo, że jest już na drodze do zupełnej i pewnej poprawy. Trzeba było za wszelką cenę w dalszym ciągu starać się o odrodzenie krwi. Kolega jego, Jemma de Tussi, z którym konferował i w zupełności się zgodził, prowadzić będzie dalej kuracyę, zresztą już teraz bardzo prostą. Mniej on pokładał nadziei w lekarstwach, jak w obserwowaniu ścisłem różnych reguł hygienicznych i dyetycznych, jakie przepisał.
— W rzeczy samej — dodał, ukazując na mnie — nie mógłbym życzyć sobie lepszego infirmera inteligentniejszego, czujniejszego i więcej poświęconego. Dokazał cudów i dokaże on ich jeszcze więcej. Odjeżdżam całkowicie spokojny.
Zdawało mi się, że serce skacze mi w piersi, że bicie jego zadławi mnie chyba. Niespodziewana pochwała tego poważnego człowieka, wypowiedziana w obecności matki i brata, przejęła mnie głębokiem wzruszeniem; było to dla mnie nagrodą. Patrzałem na Julianę i zobaczyłem, że oczy jej napełniają się łzami. I pod wpływem mego spojrzenia nagle wybuchnęła łkaniem. Mnie potrzeba było nadludzkiego wysiłku, aby się od łez powstrzymać, ale to mi się nie udało; zdawało mi się, że mi topnieje dusza. Do serca spłynęła mi dobroć całego śwista, wszystko razem w ten dzień niezapomniany.




XXXV.

Wyzdrowienie Juliany z dniem każdym postępowało, acz powoli. Moje zabiegi nie słabły ani na chwilę. Owszem, jeszcze pochwały doktora Vebesti wpłynęły tak na mnie, że podwoiłem czujność, aby nie pozwolić wyręczyć się nikomu innemu; opierałem się radom matki i brata, którzy radzili mi wypoczynek. Odtąd ciało moje nabrało nawyknienia surowej reguły życia i nie męczyło się wcale już teraz. Całe życie moje obecnie zamykało się między murami tego pokoju, w ciszy tej alkowy, w tej przestrzeni, gdzie oddychała droga moja chora.
Ponieważ jej potrzeba było absolutnego spokoju i musiała mówić mało, aby unikać zmęczenia, wysilałem się, aby usunąć od jej łoża aż do osób z rodziny. Alkwa zatem pozostawała odosobnioną od reszty domu. Przez całe godziny bywaliśmy sam na sam, Juliana i ja. I ona zgnębiona chorobą, ja oddany całą duszą miłosiernym mym obowiązkom — obojgu udawało nam się czasem zapomnieć o naszem nieszczęściu, utracić świadomość realnych faktów życia i mieć tylko poczucie niezmiernej miłości naszej wzajemnej. Czasami zdawało mi się, że poza temi firankami nic zgoła nie istnieje, tak wielkiem było skupienie całej mej istoty, dokoła sprawy dotyczącej chorej. Nic zupełnie nie przywodziło mi na pamięć straszliwego faktu. Widziałem przed sobą tylko siostrę cierpiącą i jedynem mojem staraniem było przynieść jej ulgę w cierpieniu.
Zbyt często, niestety, te obsłony zapomnienia rozdzierane były brutalnie. Matka moja mówiła wciąż o Rajmundzie. Firanki rozsuwały się, aby przepuścić intruza.
Matka moja przyniosła go na rękach. Byłem przytem obecny i z pewnością musiałem poblednąć, cała krew bowiem spłynęła mi do serca. A jakiego też Juliana doznawała uczucia?
Przypatrywałem się tej czerwonawej twarzy, wielkiej jak pięść męzka, wpół ukrytej pod haftami czepeczka — i z okrutną odrazą, która unicestwiała w duszy mej wszelkie inne wzruszenia. „Jak to zrobić — myślałem — aby się uwolnić od ciebie? Dlaczego przychodząc na świat nie udusiłeś się?“ Nienawiść moja była bez granic; była ona instynktowną, ślepą, niepohamowaną, powiedziałbym cielesną; bo zdawało mi się, że siedliskiem jej było ciało, że wylewała się na zewnątrz wszystkiemi fibrami memi, wszystkiemi nerwami, wszystkiemi żyłami mego ciała. Nic nie było w stanie jej okiełznać, nic nie mogło jej zniweczyć. Dość było, by intruz istniał, o każdejbądź godzinie, w każdejbądź okoliczności, już zachodził we mnie jakiś rodzaj zgnębienia, już popadałem w jedną jedyną namiętność: nienawiść moją względem niego. Matka moja rzekła do Juliany: — Patrz, jak w przeciągu tych kilku dni już się zmienił. Podobny jest teraz więcej do ciebie niż do Tullia; ale zupełnie podobnym nie jest ani do ciebie, ani do Tullia. Co prawda zbyt on jeszcze jest mały, aby można dobrze ocenić podobieństwo. Zobaczymy później... Nie pocałujesz go? Zbliżyła czoło dziecka do warg chorej. Jakiego też wrażenia ona doznała? Dziecko zaczęło płakać. Miałem tyle siły, że powiedziałem matce bez wszelkiej goryczy: — Zabierz go, mamo, wynieś ztąd. Julianie potrzeba spokoju a wszelkie wstrząśnienia jej szkodzą. Matka wyszła z alkowy. Kwilenie słabło, wciąż wszakże sprawiało mi toż samo wrażenie bolesne, tęż samą ochotę wybiegnięcia za dzieckiem i uderzenia go, byłem już tylko nie potrzebował słyszeć go dłużej. Dochodził nas płacz ten czas jakiś jeszcze, w miarę jak się oddalał. Kiedy wreszcie ustał, cisza co po nim nastąpiła, wydała mi się straszliwą; spadła ona na mnie, jak osypująca się ziemia i przygniotła całym ciężarem. Ale nie zastanawiając się dłużej nad własną boleścią, pomyślałem natychmiast, że Juliana potrzebowała pomocy.
— Ach! Tullio, Tullio! to niepodobieństwo...
— Milcz, Juliano! Milcz, jeśli mnie kochasz cokolwiek! Proszę cię, milcz!
W moim głosie, w moim geście było tyle błagania... Wszelkie rozdrażnienie, cała nienawiść poprzednia rozproszyły się gdzieś bez śladu. Cierpiałem tylko jej boleścią, nie lękałem się niczego, prócz szkody, którą zdarzenie to przynosi chorej, nie myślałem o niczem, prócz tego, że w stanie jej zdrowia może zajść pogorszenie.
— Jeśli mnie kochasz cokolwiek, nie powinnaś myśleć o niczem innem, jak o twem wyzdrowieniu. Patrz na mnie, ja nie myślę o niczem, tylko o tobie, cierpię tylko tam, gdzie o ciebie chodzi. Nie powinnaś się już dręczyć, powinnaś oddać się z całą ufnością mojemu przywiązaniu, powinnaś wyzdrowieć...
Odparła słabym swym drżącym głosem:
— Ale kto wie, czego ty doznajesz w tajniach serca? Biedna duszo!
— Nic, nic, Juliano, nie dręcz się! Jeśli ja cierpię, to dlatego tylko, że widzę twoją boleść. Zapominam o wszystkiem, skoro ty się uśmiechniesz. Kiedy ty czujesz się zdrowszą, ja jestem szczęśliwy. Powinnaś zatem wyzdrowieć, jeśli tylko mnie kochasz; powinnaś być spokojną, posłuszną, cierpliwą. Skoro wyzdrowiejesz, skoro już będziesz silniejszą, wtedy... kto wie? Bóg jest dobry.
Wyszeptała:
— Boże! zlituj się nad nami!
„W jaki sposób? — myślałem. — Dozwalając, aby intruz umarł“. A więc zgadzaliśmy się z sobą w tem życzeniu śmierci — a więc sama matka nawet widziała jedyne wyjście tylko w zgubie własnego dziecka, w usunięciu go. Tak, to było wyjście jedyne. I pamięć przypomniała mi krótką rozmowę, jaką w odległy już dziś wieczór mieliśmy z sobą pod wiązami; przypomniało mi wyznanie bolesne. „Ale czy teraz, kiedy dziecko już żyje, nienawidzi je ona tak samo jeszcze? Czy może doznawać odrazy do ciała, co jest jej ciałem? Czy modli się szczerze do Boga, by zechciał zabrać owoc własnych jej wnętrzności?“ Przypomniałem sobie jeszcze szaloną ową nadzieję, co mi zabłysła, jak błyskawica, w ową noc tragiczną. „Gdybyż tak poszept zbrodni wcisnął się w jej duszę i zwolna stał się dość silnym, by ją pociągnąć?“ Czyliż przez jedną sekundę nie miałem zbrodniczej pokusy, wówczas kiedy to widziałem, jak akuszerka nacierała plecy i piersi sinego ciała dziecka zemdlonego? Ale i to była myśl szalona. Z pewnością Juliana nie ośmieliłaby się nigdy...
I spojrzałem na te ręce, spoczywające bezwładnie na prześcieradle, tak blade, że nie odróżniały się od płótna niczem, prócz chyba lazurem żyłek.




XXXVI.

Dziwny smutek ogarniał mnie teraz, kiedy stan chorej poprawiał się z dniem każdym. W głębi serca nie bez nieokreślonego żalu patrzałem na te dni smutne i szare, przebyte w półcieniu alkowy, kiedy chmurna monotonność deszczu zalegała jesienny krajobraz wsi dokoła. Te poranki, te wieczory, te noce, acz one były tak rozpaczne, miały przecież urok swój poważny. Z dniem każdym dzieło mego miłosierdzia wydawało mi się piękniejszem; bezmiar miłości zalewał mi duszę i zatapiał czasami wszystkie myśli czarne, sprowadzał czasami zapomnienie straszliwego faktu, budził we mnie jakieś złudzenie pocieszające, jakieś marzenia nieokreślone. Zamknięty w tej alkowie, doznawałem czasami uczucia takiego, jakiego doznaje się w cieniu opustoszałej kaplicy; czułem się niby w jakiejś przystani, bezpiecznej od gwałtownych burz życia, od nagabywań grzesznych. Czasami zdawało mi się, że lekka przegroda tych firanek odgradza mnie od przepaści. Nagle przejmował mnie lęk jakiś przed czemś nieznanem; dokoła mnie, wśród nocy, wsłuchiwałem się w ciszę całego domu i oczyma duszy widziałem w głębi odległego pokoju, przy świetle lampy, kołyskę, w której zasypiał intruz, ukochanie matki mojej, mój spadkobierca. Wstrząsał mnie wtedy wielki dreszcz zgrozy i obrzydzenia i pozostawałem długo przejęty przestrachem, pod blaskiem złowrogim jednej wyłącznej myśli. Firanki oddzielały ranie tylko od przepaści.
Ale teraz, kiedy stan Juliany polepszał się z dniem każdym, brakło mi powodów na przedłużanie tego odosobnienia — i zwolna zwykły tryb życia domowego wdzierał się do tego spokojnego pokoju. Matka moja, brat, Mania, Natalka, miss Edyta wchodzili tu teraz daleko częściej, pozostawali daleko dłużej. Rajmund narzucał się macierzyńskiej czułości. Niepodobieństwem już było tak dla Juliany, jak dla mnie, uniknąć go. Trzeba było całować go, uśmiechać się doń. Trzeba było taić i udawać z prawdziwą sztuką, znosić wyrafinowane okrucieństwa, jakie los z sobą przynosił, dogorywać na powolnym ogniu.
Karmiony mlekiem zdrowem i posilnem, otaczany staraniami nieskończonemi, Rajmund zwolna utracał pierwotny swój pozór rzeczy odrażającej, poczynał wypełniać się, bieleć, przybierać kształty określone już bardziej, otwierać coraz szerzej szare swe oczy. Ale każdy ruch jego był mi nienawistnym, począwszy od ssania warg bezzębnych, przyciśniętych do piersi mamki, aż do niepewnych poruszeń drobnych piąstek. Nigdy nie mogłem dopatrzeć się w nim jakiegobądź wdzięku, czegośkolwiekbądś ładnego; nigdy nie miałem dla niego w serca żadnej myśli, co nie byłaby nienawistną. Ilekroć zmuszony byłem go dotknąć, ilekroć matka moja podawała mi go do pocałunku, po całej skórze przebiegał mnie dreszcz takiejż samej odrazy, jaką przejęłoby mnie dotknięcie zwierzęcia jakiegoś plugawego. Każdy nerw buntował się we mnie i gwałt, jaki musiałem sobie zadawać, doprowadzał mnie do rozpaczy.
Dzień każdy przynosił z sobą nową dla mnie męczarnię i matka była mi największym katem. Raz powróciwszy nagle do pokoju i rozsunąwszy niespodzianie firanki alkowy, spostrzegłem na łóżku dziecko, położone obok Juliany. Nie było tu nikogo; byliśmy zgromadzeni wszystko troje, bez świadków. Dziecko, spowinięte w pieluchy białe, spało snem spokojnym.
— To matka zostawiła go tutaj — wyszeptała Juliana.
Uciekłem jak szalony.
Innym razem Krystyna przyszła mnie zawołać. Poszedłem za nią do pokoju, gdzie stała kołyska. Matka moja siedziała tu z dzieckiem obnażonem na kolanach.
Dziecko, czując się oswobodzone z powijaków, poruszało rączkami i nóżkami, obracało oczy to na jedną, to na drugą stronę, wkładało palce do ust. U piąstek, u kostek, pod kolanami, na dolnej części brzucha, ciało zaokrąglało się w obrzmienia zwisające, posypane pudrem ryżowym. Ręce matki mojej pieściły te członki drobne, wyszczególniając po kolei wszystkie ich właściwości, zatrzymywały się z upodobaniem na tej skórze, którą świeża kąpiel wygładziła i uczyniła połyskliwą. I powiedziałbyś, te te pieszczoty sprawiają niemowlęciu uciechę.
— Pomacaj, pomacaj, jaki on już jest jędrny — mówiła, nakłaniając mnie, bym go dotknął.
I zmuszony byłem go dotknąć.
— Weź w rękę, jaki on ciężki.
I byłem zmuszony podnieść go, poczuć to drobne ciałko ciepłe i flakowate, dygoczące w mych dłoniach, drżących ze wzruszenia.
— Patrzaj!
Matka moja ujęła w dwa palce delikatne piersi dziecka, zamykające w sobie uporne życie istoty, niosącej z sobą nieszczęście.
— Złotko, skarbie, skarbie babki! — powtarzała, łechtając zlekka palcem podbródek dziecka, nie umiejącego się śmiać jeszcze.
Ukochana głowa osiwiała, co już pochylała się z tąż samą pieszczotą nad dwiema ubłogosławionemi kolebkami, nieco bielsza jeszcze teraz, schylała się bezwiednie nad synem innego, nad intruzem. Wyobrażałem sobie, że nie okazywała się ona czulszą dla Mani, dla Natalki, dla krwi mojej własnej.
Chciała spowinąć go sama. Przeżegnała go jednak naprzód znakiem krzyża.
— Aleś ty przecie jeszcze nie chrześcianin...
I zwracając się do mnie rzekła:
— Należałoby wreszcie wyznaczyć dzień chrztu.




XXXVII.

Doktór Jemma, kawaler św. Grobu Jerozolimy, piękny starzec jowialny, przyniósł Julianie, na podarek poranny, bukiet chryzantemów białych.
— Och! moje kwiaty ulubione! — zawołała Juliana. — Dziękuję panu.
Wzięła bukiet, przyglądała mu się długo, zanurzyła w nich wysmukłe swe palce — i była smutna analogia między jej bladością a temi kwiatami.
Były to chryzantemy tak rozłożyste, jak róże rozwinięte, pełne, ciężkie; barwą przypominały ciało chorobliwe, bezkrwiste, niemal martwe, tę białość sinawą, którą świecą policzki dzieci żebraczych, skostniałych od zimna. Niektóre były poznaczone niedostrzegalnemi fioletowemi żyłkami, inne wpadały nieco w kolor żółtawy o delikatnych tonach.
— Weź — powiedziała mi — i włóż je w wodę.

Było to rankiem w listopadzie; zaledwie przeminęła rocznica owego dnia złowieszczego, którego wspomnienie te kwiaty właśnie przywodziły na pamięć:

Co zrobiłbym bez Eurydyki?...

Kiedym wkładał w wazon bukiet z białych chryzantemów, arya z „Orfeusza“ brzmiała mi w uszach. Przed umysłem moim pojawiły się nagle niektóre urywki tej sceny osobliwszej, co miała miejsce zeszłego roku — i zobaczyłem znów Julianę w tem świetle ciepłem i złotawem, wśród tej woni tak orzeźwiającej, pośród wszystkich tych przedmiotów, na których leżało piętno wdzięku kobiecego, drgających życiem pod powiewem owej staroświeckiej melodyi, owianych, rzekłbyś, jakimś cieniem tajemniczym, spływającym z tych dźwięków. Czyż te kwiaty nie zbudziły i w niej również jakiego wspomnienia?

Śmiertelny smutek ciążył na duszy mojej, smutek kochanka, nie dającego się pocieszyć. Ów drugi stanął znów przedemną a oczy jego były szare tak, jak u intruza.
Doktór przemówił do mnie z alkowy:
— Możesz pan otworzyć okno. Dobrze jest przewietrzać pokój, wpuszczać jak najwięcej słońca.
— O! tak, tak, otwórz! — zawołała chora.
Otwarłem. W tej chwili matka moja weszła z mamką, niosącą na ręku Rajmunda. Stałem po za firankami, oparty o poręcz okna, wpatrując się w krajobraz wsi rozległej. Po za sobą usłyszałem znajome głosy.
Dochodziliśmy do końca listopada; już babie lato minęło oddawna. Wielka jasność martwa, czcza jakaś, zaległa wioskę, przesiąkłą wilgocią, kładąc się na szlachetnych, spokojnych konturach wybrzeży. Zdawało się, że ponad szczytami niewyraźnemi oliwnego gaju unosi się opar srebrnawy. Tu i owdzie kilka smug dymu przyćmiewało słońce. Wietrzyk od czasu do czasu przynosił lekki szmer liści opadających. Reszta była tylko spokojem i ciszą. „Dlaczego — myślałem — śpiewała ona tego ranka? Dlaczego słysząc ją wówczas, doznałem tego niepokoju? Wydała mi się inną kobietą. Czyż była w nim zakochaną? Jakiegoż stanu duszy przejawem była ta piosenka nucona? Śpiewała, bo kochała. A może też się mylę. Ale nigdy nie będę tu wiedział prawdy“. Nie była to już mętna zazdrość zmysłowa, była to szlachetniejsza zgryzota. I myślałem dalej: „Jakie też o nim zachowała wspomnienie? Czy to wspomnienie powracało jej często na pamięć? Syn jest węzłem żywym. W Rajmundzie odnajduje coś z tego człowieka. do którego należała; z czasem odnajdzie wyraźniejsze podobieństwa. Niepodobna, by miała zapomnieć ojca Rajmunda a może nawet ma go bezustannie przed oczyma. Czego doznaje, jeśli wie, że jest skazany na śmierć?“ I zatrzymałem się, wyobrażając sobie postępy paraliżu, tworząc ze stanu tego człowieka obraz, do ktérego zapożyczyłem barw ze wspomnień o nieszczęśliwym Juliuszu Spinelli. Widziałem go, siedzącego na wielkim fotelu, bladego tą bladocią ziemistą, ze stężałemi rysami twarzy, z usta mi obwisłemi, otwartemi, pełnemi spływającej śliny i niezrozumiałego jąkania; widziałem ten ruch ręki, powtarzany co chwilę, kiedy ocierał chustką ociekającą bezustannie ślinę, co mu spływała z kącików ust...
— Tullio!
Był to głos matki. Odwróciłem się, postąpiłem ku alkowie.
Juliana leżała na wznak, nadzwyczaj osłabiona, wyczerpana, milcząca. Doktór przypatrywał się główce dziecka, na której poczynały tworzyć się strupki mleczne.
— Umówione więc już; pojutrze sprawim chrzciny — mówiła matka. — Doktór sądzi, że Juliana jeszcze czas jakiś będzie musiała pozostać w łóżku.
— Jakże ją pan znalazłeś, doktorze? — spytałem starca, głową ukazując mu chorą.
— Zdaje mi się, że nastąpiła pewna przerwa w polepszeniu — odpowiedział, wstrząsając białą swą głową. — Zastałem ją osłabioną, bardzo osłabioną. Trzebaby wzmódz odżywianie, postarać się...
Juliana przerwała mu, patrząc na mnie z dziwnie znużonym uśmiechem:
— Doktór auskultował mi serce.
— Cóż więc? — spytałem, zwracając się nagle ku starcowi.
Zdawało mi się, że cień jakiś przemknął po jego twarzy.
— Serce jest najzupełniej zdrowe — odpowiedział pośpiesznie. — Potrzeba mu tylko krwi więcej... i spokoju. No, no, odwagi! Jakie i apetytem dziś rano?
Chora zrobiła ustami ruch, wyrażający obrzydzenie. Oczy miała utkwione w okno otwarte, gdzie odcinał się kwadrat jasnego nieba.
— Dzień jest cokolwiek zimny, nieprawdaż? — spytała z pewną nieśmiałością, chowając ręce pod kołdrę.
Widać było, że drży z zimna.




XXXVIII.

Nazajutrz poszliśmy, Fryderyk i ja, odwiedzić Jana Scordio. Było to ostatnie listopadowe popołudnie. Poszliśmy pieszo przez pola.
Kroczyliśmy w milczeniu, zamyśleni. Słońce zachodziło zwolna na widnokręgu, Niedostrzeżony pyłek złoty unosił się w powietrzu spokojnem, po nad naszemi głowami. Wilgotna ziemia miała kolor mocno brunatny, pewien pozór spokojnej energii i rzekłbyś, świadomość swych zalet. Z brózd podnosiło się tchnienie widoczne, podobne do tego, jakie wychodzi z nozdrzy bydła rogatego. Pod światłem miękiem przedmioty białe nabierały nadzwyczajnej białości, niepokalaności śniegu.
Krowa w oddali, koszula rolnika, płótno rozciągnięte, mury jakieś odbłyskiwały niby w blasku pełni księżyca.
— Takiś smutny — rzekł mi Fryderyk łagodnie.
— Tak, mój drogi, bardzom smutny. Straciłem już nadzieję.
Nastała długa cisza. Stadka ptaków rozlatywały się w powietrze z krzaków z migotem skrzydeł. Aż do nas dochodził stłumiony dźwięk dzwonków oddalonej trzody.
— W co tak zwątpiłeś? — zapytał mnie brat z tąż samą dobrocią.
— W wyzdrowienie Juliany a takie i w moje szczęście na przyszłość.
On milczał; nie wymówił ani słowa pociechy. Może i jemu w głębi ściekało się serce bólem.
— Mam przeczucie — ciągnąłem dalej — że Juliana już nie powstanie z tej choroby.
Milczał. Przechodziliśmy przez ścieżkę obrzeżoną drzewami i zeschłe liście trzeszczały nam pod nogami; w miejscach zaś, gdzie nie było liści, grunt, jak gdyby był podminowany wklęsłościami podziemnemi, wydawał głuchy jakiś oddźwięk.
— Skoro umrze — dodałem — co stanie się ze mną?
Lęk jakiś przejął mnie nagle, rodzaj jakiegoś panicznego strachu — i popatrzyłem na mego brata, który milczał zmarszczywszy brwi, popatrzałem dokoła siebie na krajobraz dnia tego pełen niemej jakiejś rozpaczy. Nigdy więcej, jak wówczas, nie miałem wrażenia przerażającej pustki życia.
— Nie, nie, Tullio — wymówił brat mój. — Juliana umrzeć nie może.
Było to twierdzenie próżne, bez wszelkiej wartości wobec wyroku losu. A przecież wymówił on te słowa z prostotą, która mnie wstrząsnęła dziwnie, tak mi się wydała nadzwyczajną. Tak to czasami dzieci wymawiają nagie jakieś słowa nieoczekiwane a poważne, co nas uderzają w samo serce; powiedziałbyś, że głos jakiś wieszczy przemawia przez ich usta nieświadome.
— Więc ty umiesz czytać w przyszłości? — spytałem go bez cienia ironii.
— Nie; ale miewam przeczucia i wierzę w nie.
Na ten raz jeszcze padł na mnie błysk ufności, dzięki memu zacnemu bratu; na ten raz jeszcze, dzięki jemu, czułem jak się rozluźnia cokolwiek obręcz żelazna, co mi raniła serce. Ale była to tylko krótka chwila odpoczynku. Przez resztę drogi mówił mi o Rajmundzie.
Kiedy byliśmy w pobliżu miejsca, gdzie zamieszkiwał Jan Scordio, Fryderyk spostrzegł w polu wysoką postać starca.
— Patrzaj! Widzisz go tam. Zajęty siewami. Przynosimy mu zaproszenie na jutrzejszą uroczystość.
Zbliżyliśmy się. Drżenie wewnętrzne było tak silnem we mnie, jak gdybym miał zamiar popełnić świętokradztwo. Bo i czyż rzeczywiście nie miałem sprofanować rzeczy wielkiej i pięknej? Nie miałżem żądać ojcowstwa duchowego od tego starca czcigodnego, dla cudzołożnego dziecka?
— Popatrz, co to za szlachetna postać! — zawołał Fryderyk, zatrzymując się i ukazując rolnika — Postawa to zwykłego tylko człowieka a przecież powiedziałbyś, że to olbrzym.
Żeby lepiej módz się przyjrzeć, zatrzymaliśmy się poza drzewem na skraju lasu. Jan zajęty robotą nie spostrzegł nas dotąd jeszcze.
Szedł polem, prosto przed siebie, z miarową powolnością. Głowa jego, nakryta czapką z wełny zielonej i czarnej, z dwoma nausznikami, spadającemi wzdłuż policzków, według starożytnej mody frygijskiej. Woreczek biały, zawieszony na szyi za pomocą skórzanego rzemienia, spływał mu od pasa, pełen ziarna. Lewą ręką przytrzymywał worek otwarty a prawą nabierał w dłoń ziarno i rozsypywał je. Ruchy miał szerokie, pełne siły i pewne, rytmicznie równe. Ziarna ulatywały z jego dłoni, połyskiwały przez chwilę w powietrzu złotemi iskierkami i spadały strugami równemi niby deszczu na wilgotne skiby. Rolnik szedł powoli a bose nogi tonęły mu w ziemi, co ustępowała pod jego stopą, z głową wzniesioną w górę, oblaną świętem słonecznem światłem. Ruchy jego były szerokie, silne a pewno. Cała postać miała piętno prostoty, coś uświęconego, zda się, wielkiego.
Puściliśmy się polem.
— Witaj, Janie! — zawołał Fryderyk, podchodząc ku starcowi. — Błogosławionym niech będzie twój siew! Błogosławionym niech będzie przyszły chleb twój!
— Witaj! — powtórzyłem z kolei.
Starzec opuścił pracę i odkrył głowę.
— Janie, trzeba włożyć czapkę, jeśli chcesz, żebyśmy i naszych nie zdejmowali — ozwał się Fryderyk.
Starzec nakrył głowę z uśmiechem, zmieszany, onieśmielony niemal. Potem zapytał ze skromnością:
— Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Odpowiedziałem głosem, któremu starałem się nadać brzmienie pewności:
— Przyszedłem tu, żeby cię prosić o trzymanie do chrztu mego syna.
Starzec popatrzył na mnie ze zdziwieniem; potem z kolei skierował wzrok na mego brata. Zakłopotanie jego wzrosło. Wyszeptał:
— Zbyt to wiele dla mnie honoru.
— I cóż, jakąż jest twoja odpowiedź?
— Jestem na twoje rozkazy. Niech cię Bóg wynagrodzi za tej zaszczyt, jaki mi dziś wyświadczasz! Niechaj Bóg będzie błogosławionym za tę radość, jaką mnie darzy w starości! Niech wszystkie błogosławieństwa nieba spłyną nagło w twego syna!
— Dziękuję ci, Janie.
I wyciągnąłem do niego rękę. I widziałem, jak głębokie i smutne jego oczy nabiegły łzami. Serce moje wezbrało męczarnią bezmierną.
Starzec spytał mnie:
— Jakież mu dajesz imię?
— Rajmunda.
— To imię twego ojca, szczęsnej pamięci. To był Człowiek a wyście do niego podobni.
Mój brat rzekł:
— Sam obsiewasz swoje pola?
— Tak, sam. Obsiewam je i zaorywam.
Dokoła widać było posiew niezaorany jeszcze, ziarna, w których drzemały zarodki przyszłych kłosów.
Brat mój rzekł:
— Pracuj dalej. Nie będziemy ci dłużej przeszkadzać. Przyjdziesz jutro do Badioli. Do widzenia, Janie. Niechaj Bóg błogosławi twe posiewy.
Uścisnęliśmy jeden po drugim tę rękę niestrudzoną, uświęconą posiewem, co z niej spadał na ziemię. Starzec zrobił ruch taki, jak gdyby nas chciał przeprowadzić aż do ścieżki; ale zatrzymał się i rzekł nie bez wahania:
— Zróbcie mi jedną łaskę, proszę was bardzo...
— Mów, Janie.
Otwarł worek zawieszony na szyi.
— Weźcie po garści ziarna i rzućcie je na moje zagony.
Zanurzyłem pierwszy rękę w ziarnie, nabrałem go w dłoń, ile mogłem objąć i rozrzuciłem po skibach.
— A teraz, słuchajcie, co wam mówię — ciągnął Jan Scordio głosem wzruszonym, przypatrując się obsianej glebie. — Niechaj Bóg da, aby syn mój chrzestny był tak dobrym, jak chleb, co się zrodzi z tego posiewu! Amen!




XXXIX.

Następnego ranka odbyła się ceremonia chrztu bez wszelkich uroczystości i przepychu, ze względu na stan zdrowia Juliany. Dziecko zaniesiono do kaplicy przez kurytarz wewnętrzny. Matka moja, brat, Mania, Natalka, miss Edyta, akuszerka; mamka, doktór Jemma byli obecni przy obrzędzie. Ja pozostałem u łoża chorej.
Ciężka senność ją ogarniała. Oddech z trudem wydobywał się z ust nawpół otwartych, tak bladych, jak najbledsza z róż rozkwitłych w cieniu. Cień panował w alkowie! Myślałem patrząc na nią: „Więc ja jej nie ocalę? Oddaliłem od niej śmierć, a teraz śmierć znów powraca. Jeśli nie nastąpi szybka zmiana w obecnym jej stanie, ona umrze z pewnością. Dopóki zdołałem trzymać Rajmunda zdala od niej, dopóki udawało mi się za pomocą mego przywiązania dać jej nieco złudzenia i zapomnienia cokolwiek, zdawało się, że chce wyzdrowieć. Odkąd wszakże widuje swego syna, odkąd rozpoczęła się dla niej napowrót męczarnia, z dniem każdym stan jej się pogarsza, utraca więcej krwi, niżby jej zabierały bezustanne krwotoki. Patrzę teraz tylko na jej konanie. Nie słucha już tego, co jej mówię, nie jest mi posłuszną, jak dawniej. Kto będzie przyczyną jej śmierci? On. To on, on z pewnością ją zabije“. Fala nienawiści wypłynęła z najtajniejszych głębin mej duszy i czułem ją, jak napływa cała do rąk mych porywem morderczym. Widziałem drobną tę istotę złowrogą, jak tuczy się mlekiem, jak wzrasta w spokoju, zdala od wszelkiego niebezpieczeństwa, pośród starań nieskończonych. „Matka moja kocha go więcej, niż Julianę! Matka moja zajmuje się nim daleko więcej, niż tę biedną umierającą kobietą! Och! on zniknąć musi, za jakąbądź cenę. To konieczne!“ I wizya zbrodni już dokonanej mignęła mi przed oczyma, jak błyskawica; wizya małego trupa w powijakach, trupa niewinnego dziecka w trumnie. „Chrzest będzie dlań wiatykiem. Ręce Jana poniosą go“...
Ciekawość nagła mnie napadła. To widowisko bolesne pociągało mnie ku sobie. Juliana drzemała wciąż jeszcze. Wyszedłem z alkowy; wyszedłem z pokoju; przywołałem Krystynę i kazałem jej siedzieć przy pani; potem szybkim krokiem podążyłem na chór, dławiony niepokojem.
Drzwiczki były otwarte. Spostrzegłem mężczyznę klęczącego u kraty chóru; poznałem Piotra wiernego starego sługę, tego, co widział mnie rodzącego się i obecnym był na moich chrzcinach. Podniósł się nie bez trudu.
— Zostań, zostań. Piotrze — wymówiłem cichutko, kładąc rękę na jego ramieniu, aby go znaglić do uklęknięcia napowrót.
I przyklęknąłem obok niego, oparłem czoło o kratę, patrząc w głąb kaplicy. Doskonale widzieć mogłem wszystko, jak najwyraźniej; słyszałem każde słowo formuł obrzędowych.
Ceremonia chrztu już się rozpoczęła. Dowiedziałem się od Piotra, że dziecko otrzymało już sól. Sprawującym obrzęd był proboszcz z Tussi, don Gregorio Artese. Odmawiał w teś chwili „Wierzę w Boga“ wraz z ojcem chrzestnym, jeden głośno, drugi za nim ściszonym głosem. Jan podtrzymywał dziecko na prawej ręce, tej ręce, która wczoraj siała ziarno. Lewa ręka spoczywała na białości koronek i wstążek. I te dłonie kościste, wyschłe, poczerniałe, co zdawały się ulane z bronzu żywego, te dłonie stwardniałe od narzędzi rolnych, uświęcone dobrem, jakie rozsiewały przez cały ciąg życia, wielką sumą pracy której dostarczyły, zajęte obecnie podtrzymywaniem drobnego dziecięcia, były tak dziwnie pieszczotliwe jakoś, tak delikatne, miały w sobie taką nieśmiałość pełną wdzięku, że nie mogłem oderwać od nich oczu. Rajmund nie płakał; poruszał bezustannie ustami, pełnemi śliny, co mu spływała na haftowany śliniaczek.
Po wymówieniu słów egzorcyzmu, proboszcz poślinił palec i dotknął nim małych różowych uszu, wymawiając cudowne słowo:
Eph pheta.
Potem dotknął nozdrzy, mówiąc:
In odorem suavitatis.
Nakoniec umaczał wielki palec w oleju katechumenów i kiedy Jan trzymał dziecko na wznak leżące, namaścił piersi jego znakiem krzyża; skoro zaś Jan odwrócił je plecami do góry, ponowił to namaszczenie między łopatkami znakiem krzyża, mówiąc:
Ego te linio oleo salutis in Christo Jesu Domino nostro...
Potem kłębkiem waty otarł miejsca namaszczone i przywdział stułę białą na znak radości, aby oznajmić, że zmaza pierworodna miała zostać zniesioną. I nazwał Rajmunda jego imieniem, zwracając doń trzy pytania uroczyste. Ojciec chrzestny odpowiadał:
Credo, credo, credo.
Kaplica miała dziwny rezonans. Promień słońca, wśliznąwszy się przez wysoko umieszczone okno owalne, oświecił na posadzce jedną z tafli marmurowych, pokrywających groby w głębi podziemia, gdzie spoczywało w pokoju kilku moich przodków. Matka moja i brat stali po za Janem, tuż obok siebie. Mania i Natalka wspinały się na palce, aby dojrzeć dziecko, ciekawe, uśmiechające się od czasu do czasu, szeptały coś między sobą. Ten szept był przyczyną, że Jan odwrócił się cokolwiek, z gestem wyrozumienia, w którym malowała się cała tkliwość starca dla dzieci, ta tkliwość, jaką przepełnione było wielkie serce dziadka opuszczonego przez wnuków.
Raymunde, vis baptisari? — spytał ksiądz. — Volo — odpowiedział ojciec chrzestny, powtarzając słowo, które mu podszepnięto.
Asystujący podał srebrną miednicę, w której połyskiwała woda chrztu. Matka moja zdjęła czapeczek z głowy dziecka, kiedy tymczasem ojciec chrzestny podawał go do ablucji. Okrągła główka, na której ciemieniu mogłem rozróżnić dokładnie białawe plamy skorupy mlecznej, zawisła ponad miednicą. I proboszcz, zaczerpnąwszy wody w mały kubek, oblał nią po trzykroć tę głowę, za każdym razem kreśląc znak krzyża.
Ego te baptiso in nomine Patrie, et Filii, et Spiritus Sancti.
Rajmund począł kwilić z całej siły; mocniej jeszcze, kiedy mu wycierano głowę. A kiedy Jan go podniósł, widziałem twarz jego poczerwieniałą od napływu krwi i od wysiłku, pofałdowaną wykrzywieniem ust, pokrytą tu i owdzie białemi plamami aż po czoło. I jak zawsze, ten płacz sprawił mi toż samo wrażenie przykrości niezmiernej, toż samo rozjątrzenie gniewu. Nic w nim nie drażniło mnie tak, jak ten głos, jak to miauczenie uporczywe, które po raz pierwszy posłyszane zadało mi cios tak okrutny w ów ranek listopadowy. Było to dla moich nerwów wstrząśnieniem niepodobnem niemal do zniesienia.
Ksiądz umaczał następnie wielki palec w chryzmacie i namaścił czoło nowochrzcieńca, powtarzając formułę przepisaną, którą zagłuszył płacz dziecka. Nakoniec włożył nań białą suknię, godło niewinności.
Accipe vestem candidum...
Następnie podał ojcu chrzestnemu poświęcaną świecę.
Accipe tampadem ardenlem...
Niemowlę uspokoiło się. Oczy utkwiło w drobnym płomyczku, co drżał u wierzchołka długiej świecy malowanej. Jan de Scordio niósł nowego chrześcianina na prawem ręku, w lewej zaś trzymał godło boskiego ognia, poważnie i z godnością, wpatrując się w odmawiającego formułę kapłana. Przewyższał wszystkich obecnych o całą głowę. Dokoła nie było nic białości równie niepokalanej, jak białe jego włosy, nawet suknia niemowlęcia nie wyrównywała im czystością kolorytu.
Vade in pace, et Dominus sit team.
— Amen.
Matka moja wzięła niemowlę na ręce, przycisnęła je do serca, ucałowała. Brat ucałował je również. Wszyscy obecni, jedni po drugich, całowali je kolejno.
Tuż obok mnie Piotr klęczał dotąd jeszcze i płakał. Wzburzony, nieprzytomny, zerwałem się szybko z kolan, wyszedłem, minąłem śpiesznym krokiem korytarze i wszedłem niespodziewanie do pokoju Juliany.
Krystyna zapytała mnie z przestrachem, zniżając głos:
— Co się to stało, proszę pana?
— Nic, nic. Czy nie budziła się tu?
— Nie, panie. Zdaje mi się, że śpi ciągle.
Rozsunąłem firanki, wszedłem ostrożnie do alkowy. Zrazu nie spostrzegłem w cienia nic, prócz białości poduszek. Podszedłem i pochyliłem się nad łóżkiem. Juliana miała oczy otwarte i patrzała na mnie nieruchomie. Być może, że widok mojej twarzy pozwolił jej odgadnąć całe moje udręczenie; ale nie powiedziała ani słowa. Zamknęła napowrót oczy, jak gdyby nie chciała ich już odemknąć nigdy.




XL.

Począwszy od dnia tego rozpoczyna się ostatni zawrotny okres szaleństwa przytomnego, które miało mnie zawieźć aż do zbrodni. Począwszy od dnia tego rozpoczyna się obmyślanie najłatwiejszego i najpewniejszego sposobu uśmiercenia niemowlęcia.
Było to obmyślanie chłodne, rozważne a bezprzestanne, pochłaniające wszystkie zdolności mego umysłu. Rodzaj idée fixe owładnął mną bezpodzielnie z siłą i upornością nie do wiary. Cała istota moja uległa jakiemuś najwyższemu przesileniu — i ta myśl wyłączna, uporna, jasna, nieubłagana, nieodstępna wiodła mnie ku celowi, jak gdybym osuwał się bezwłasnowolnie, siłą rozpędu po szynie ze stali.
Przenikliwość moja, zda się, wzrosła w trójnasób. Nie nie uchodziło mej uwagi, ani we mnie, ani dokoła mnie. Nie mówiłem, nie czyniłem nic, coby obudziło jakiekolwiek podejrzenie, wywołać zdziwienie. Udawałem i taiłem bezprzestannie i to nietylko wobec mojej matki, brata i wszystkich tych, co nic nie wiedzieli, ale i wobec Juliany nawet.
Przed Julianą udawałem pogodzonego z losem, zrezygnowanego, czasami nawet udawałem zapomnienie zupełne. Strzegłem się wszelkich najmniejszych choćby aluzyj do intruza. Starałem się wszelkiemi sposobami dodać jej odwagi, natchnąć ufnością, znaglić ją do przestrzegania przepisów, mogących jej powrócić zdrowie. Podwoiłem uprzedzającą względem niej grzeczność. Chciałem okazać jej tkliwość tak głęboką, tak zupełnie niepamiętną przeszłości, co pozwoliłaby jej jeszcze odnaleźć w życiu najczystsze i najżywsze rozkosze. I ponownie doznawałem takiego wrażenia, jakby istota moja przelewała się cała w ciało chorej, że jej udzielam coś z mojej siły, że umiałem pobudzić do szybszego ruchu jej serce wyczerpane. Zdawało mi się, że to ja z dnia na dzień znaglałem ją do życia i wie wałem w żyły jej sztuczne siły, w oczekiwaniu godziny tragicznej, godziny wyzwolenia. Powtarzałem sam sobie: „Jutro!“ I nadchodziło owo jutro, mijało, znikało, choć godzina oczekiwana nie wybijała. Ja powtarzałem sobie: „Jutro!“
Byłem przekonany, że od śmierci dziecka zależy zbawienie matki. Byłem przekonany, że po usunięciu intruza, ona wyzdrowieje. Myślałem: „Niepodobieństwem jest, aby nie miała wyzdrowieć. Zmartwychpowstanie ona zwolna, odrodzona, z krwią nową. Stanie się nową istotą, wyzwoloną z wszelkiej nieczystości. Poczujemy się oczyszczonymi oboje, godnymi siebie wzajem po tej pokucie tak długiej i tak bolesnej. Choroba, rekonwalescencya usuną smutne wspomnienie w dal nieokreśloną. I usiłowań wszelkich dołożę, by wymazać z jej duszy wszystko, aż do cienia wspomnień; będę starał się dać jej najzupełniejsze zapomnienie wszystkiego, co było — w wielkiej miłości. Wszelka miłość ludzka wyda się płochą w porównaniu z naszą po tej wielkiej próbie“. Wizya przyszłości paliła mnie niecierpliwością; niepewność stawała się nie do zniesienia już niemal; zbrodnia wydawała mi się wolną od wszelkiej okropności. Wyrzucałem sobie gorzko moje wahanie i opóźnienie, na które wpływał zbytek ostrożności; ale, jak dotąd, jeszcze żaden błysk stanowczy nie rozświecił mi mózgu; nie udało mi się znaleźć sposobu pewnego.
Trzeba tu było, aby śmierć Rajmunda wydawała się naturalną zupełnie. Trzeba, aby sam lekarz nawet nie powziął choćby iskry podejrzenia. Z pośród różnych sposobów, jakie badałem, żaden nie wydał mi się zadawalającym, wykonalnym. A przecież wśród tego oczekiwania na błysk objawienia, nagłego odkrycia sposobu przeprowadzenia zbrodni, czułem się pociąganym do ofiary dziwnym jakimś czarem.
Często wchodziłem niespodziewanie do pokoju mamki z tak mocnem biciem serca, że lękałem się, by nie posłyszała głośnych jego uderzeń. Na imię jej było Anna; a była to wieśniaczka z Montegorgo Pausula, pochodząca z rasy rosłych i krzepkich górali. Czasami sprawiała ona wrażenie Cybeli ze spiżu, której zdjęto tylko wież koronę. Ubierała się w strój tradycyjny swych okolic: czerwoną spódniczkę, ułożoną w tysiące fałd prostych i symetrycznych, gorsecik czarny haftowany złotem, od którego spadały dwa długie rękawy. Głowa jej po nad lśniącej białość koszulą wznosiła się wyprostowana ciemno-brunatna; ale białość oczu i białość zębów przenosiła jeszcze śnieżystość płótna. Oczy o połyskującym odblasku emalii pozostawały prawie zawsze nieruchome, bez spojrzenia, rzekłbyś, bez zadamy, bez myśli. Usta były szerokie, wpółotwarte, milczące, rozświecone poręczą zębów równych i dobrze osadzonych. Włosy tak czarne, że miejscami miały fioletowe odblaski, rozdzielone ponad niskiem czołem, splecione były w dwa warkocze, zwinięte po za uszami, jak rogi barana. Nieustannie prawie siedziała z dzieckiem na kolanach, ssącem u piersi, w pozie istnej posągu, ani smutna, ani wesoła.
Wchodziłem. Zazwyczaj pokój pogrążony był w cieniu. Spostrzegałem plamę białą, którą tworzyły pieluszki Rajmunda na rękach tej kobiety z bronzu, potężnej, która poglądała na mnie oczyma martwemi bożyszcza, bez słowa, bez uśmiechu.
Czasem siedziałem przypatrując się ssącemu dziecku, zawieszonemu u krągłej piersi, dziwnie jasnego kolorytu w porównaniu do twarzy, pokreślonej w błękitnawe żyły. Ssał to powolnie, to znów silnie, czasem bez apetytu a czasem znów z nagłą chciwością. Mięki policzek szedł za ruchem warg, gardziołko drgało za każdem odetchnieniem, nos niknął niemal pod naciskiem piersi nabranej. Wyobrażałem sobie, jaka błogość rozlewa się po tem delikatnem ciele wraz z tym strumieniem mleka świeżego, zdrowego i pożywnego. Wyobrażałem sobie, że każdy łyk świeżo przełknięty dodaje siły żywotnej intruzowi, czyni go odporniejszym, niebezpieczniejszym coraz bardziej. Doświadczałem głuchego bólu na myśl, że on wzrasta rozkwita, że w nim niema najmniejszej oznaki jakiejś dolegliwości lub kalectwa, prócz chyba białawych skorupek na ciemieniu, lekkich i zupełnie nieszkodliwych. Myślałem w dusz?: „Wszystkie więc wzruszenia, wszystkie męczarnie i cierpienia matki, kiedy go jeszcze nosiła w swem łonie, nie zaszkodziły mu nic zgoła. A może też jednak ma on jakąś wadę organiczną utajoną, która dotąd nie objawiła się jeszcze, ale która z czasem może się rozwinąć i przyczynić do jego śmierci?“
Pewnego dnia, kiedy zastałem go rozpowitego z powijaków w kołysce, przemogłem obrzydzenie, dotykałem go, macałem, badałem od stóp do głowy, przykładałem ucho do piersi, chcąc się prze konać, czy funkcye serca są u niego prawidłowe. Podnosił w górę nóżki, potem wyciągał je i prostował silnie; poruszał rączkami, na których pełno było dołeczków i fałdów; kładł w usta palce zakończone drobniutkiemi paznokciami, których końce tworzyły półkrąg biały. Poduszeczki ciała zaokrąglały się mięko dokoła piąstek, u kostek, po za kolanami, na udach, u pachwin, w dolnej części brzucha.
Kilkakrotnie także przypatrywałem mu się, kiedy był uśpiony, przypatrywałem długo, w myśli wciąż zastanawiając się nad sposobem; w rozmyślaniach tych przeszkadzała mi wizya małego trupa w powijakach, wyciągniętego w trumience, pośród wieńców z chryzantemów białych, między czterema jarzącemi świecami. Spał on spokojnie, leżał na wznak, ściskając wielki palec w zaciśniętej piąstce. Chwilami wargi jego wilgotne poruszały się, jakby w ssaniu. Jeżeli niewinny ten sen przejmował mnie do głębi serca, jeśli ten ruch usteczek drobnych budził we mnie litość, wówczas powtarzałem sobie w duszy, jakby chcąc umocnić się w powziętem postanowieniu: „On powinien umrzeć“. I przywodziłem sobie na pamięć wszystkie cierpienia poniesione już z jego powodu, cierpienia obecne, te, co się sposobiły dla nas w przyszłości i całą tę sumę przywiązania, której on nadużywał bezprawnie, z ujmą moich własnych dzieci i powolne konanie Juliany i wszystkie groźby, co zawisły nad naszemi głowami tajemną burzą. W ten sposób wzmagałem w sobie postanowienie mordercze, utwierdzałem wyrok potępienia na śpiące dziecko. W kącie pokoju, w cienia siedziała czuwająca nad nim kobieta, góralka z Montegorgo, milcząca, nieporuszona, podobna do pogańskiego jakiegoś bożyszcza; a białość jej oczu, białość zębów współzawodniczyły blaskiem z wielkiemi kolami złotemi, zdobiącemi jej uszy.




XLI.

Pewnego wieczora, było to 14 grudnia, powracałem z Fryderykiem do Badioli, kiedy na zakręcie spostrzegliśmy w alei, prowadzącej do dworu, człowieka, w którym z daleka poznaliśmy Jana de Scordio.
— Janie! — zawołał brat mój.
Starzec zatrzymał się. Myśmy podeszli doń bliżej.
— Dobry wieczór, Janie. Cóż tam słychać nowego?
Starzec uśmiechnął się onieśmielony, zakłopotany, jak gdybyśmy przyłapali go na gorącym uczynku.
— Szedłem — bąkał — szedłem... chciałem dowiedzieć się... o mego chrzestnego syna.
Był formalnie zawstydzony. Zdawało się, że gotów przepraszać za swą śmiałość.
— Chciałbyś go widzieć? — spytał go Fryderyk po cichu, jakby czyniąc mu poufną propozycyę, pewien, te zrozumiał słodkie a smutne uczucie, co przejmowało serce tego dziadka opuszczonego.
— Nie, nie... Przyszedłem tylko spytać...
— Więc nie chcesz go zobaczyć?
— Nie... tak... Bo to może ze. wiele sprawiłoby ambarasu... o tej porze...
— Chodźmy — zawyrokował Fryderyk, biorąc go za rękę, jak dziecko. — Chodź go zobaczyć.
Weszliśmy do domu, pi schodach, aż do pokoju mamki.
Matka moja była jut tam. Uśmiechnęła się do Jana dobrotliwie i przestrzegła nas, abyśmy nie robili hałasu.
— Śpi — rzekła.
I zwracając się do mnie, dodała z niepokojem:
— Dzisiaj w ciągu wieczora kaszlał trochę.
Ta nowina przejęła mnie niepokojem a to pomieszanie moje tak było widocznem że matka sądziła, iż należy jej mnie uspokoić coprędzej; dodała więc zaraz:
— Trochę tylko, bardzo mało, wiesz, cokolwiek tylko, cokolwiek; drobnostka, nic więcej.
Już Fryderyk i starzec zbliżyli się do kołyski i przy świetle lampy przypatrywali się małemu śpiochowi. Starzec pochylił się a do okoła nie było białości równie czystej, jak białość mleczna jego włosów.
— Pocałuj go — poszepnął Fryderyk.
Podniósł się, popatrzał na moją matkę, na mnie, niepewny jakiś; potem przesunął dłonią po ustach, po brodzie, nieogolonej szgołazieżo.
I po cichu rzekł do brata mego, z którym był swobodniejszym:
— Gdybym go pocałował, brodaby go kłóła i z pewnością jeszczeby się obudził.
Mój brat zaś, widząc, że biedny starzec umiera z chęci ucałowania dziecka, zachęcił go gestem. A wtedy ta głowa wielka, jak gołąb siwa, pochyliła się nad kołyską ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie!




XLII.

Kiedy zostaliśmy sami w pokoju, matka moja i ja przed kołyską, w której Rajmund wciąż spał jeszcze z tym pocałunkiem na czole, ona ozwała się wzruszona:
— Biedny staruszek! Czy ty wiesz, że on przychodzi codziennie niemal? Ale kryje się z tem, że tu przychodzi. Wiem to od Piotra, który widział go, jak krąży dokoła domu. W dzień chrztu prosił, aby mu pokazano ze dworu okno tego pokoju, z pewnością dlatego tylko, aby mógł w nie przychodzić patrzeć... Biedny staruszek! Jak mi go żal!
Przysłuchiwałem się oddechowi Rajmunda. Nie wydawał mi się w niczem zmieniony. Sen jego był spokojny.
Ozwałem się:
— Więc on dziś kaszlał?
— Tak, cokolwiek, Tullio... Ale nie niepokój się.
— Może się zaziębił?
— Niepodobieństwo chyba, aby się zaziębił przy takiej ostrożności.
Błyskawica przebiegła mi nagle przez mózg. Wielkie drżenie wewnętrzne przejęło mnie niespodziewanie. Naraz obecność matki mojej stała się dla mnie nieznośną. Zmieszałem się, straciłem panowanie nad sobą, obawiałem się, że się mogę zdradzić. Myśl tajona tak jasno promieniowała we mnie, że począłem się lękać: „Musi coś z tego wybijać się na mojej twarzy“. Obawa ta była próżną; ale nie mogłem zapanować nad sobą. Postąpiłem o krok naprzód i schyliłem się nad kołyską.
Matka spostrzegła coś, ale wytłomaczyła to sobie na moją korzyść, ponieważ dodała:
— Jak ty się przerażasz! Czyż nie słyszysz, Jaki ma oddech równy? Nie widzisz, jak śpi spokojnie?
Jednakże mimo słów, jakie wymawiała, był pewien niepokój w jej głosie i nie udawało jej się ukryć przedemną zmartwiania.
— Masz słuszność, mamo, zapewne nic to nie będzie złego — odpowiedziałem, zadając sobie gwałt. — Pozostanie tu mama?
— Tak, aż do powrotu Anny.
— Ja idę.
Wyszedłem. Udałem się do Juliany. Oczekiwała już na mnie. Wszystko przygotowane było do jej obiadu, który zazwyczaj spożywałem z nią razem, dlatego, aby biednej chorej wydawał się on mniej smutnym i aby mój przykład, wraz z naleganiem skłaniał ją do jedzenia. W ciągu tego obiadu czyny moje, słowa były jakieś dziwnie podniecone, myśli wybiegały gdzieś daleko po za stół zastawiony. Wogóle byłem niezwykło jakoś podniecony i czułem to sam wybornie; aczkolwiek umiałem zazwyczaj czuwać nad sobą, na ten raz nie umiałem pohamować tego podniecenia. Przeciw memu zwyczajowi wypiłem dwa czy trzy kieliszki wina burgundzkiego, przepisanego przez lekarza Julianie. Chciałem także znaglić ją, aby wypiła go cokolwiek więcej niż zwykle.
— Wszakże czujesz się dziś już trochę lepiej, nieprawdaż?
— Tak, tak.
— Jeśli będziesz posłuszną, przyrzekam ci, że wstaniesz na Boże Narodzenie. A brak do świąt tylko już dziesięć dni, pamiętaj. Za dziesięć dni, jeśli chcieć będziesz tylko, odzyskasz siły. Napij się choć troszeczkę tylko jeszcze, Juliano!
Patrzała na mnie ze zdziwieniem, pomieszanem z pewną ciekawością, usiłując zwracać całą uwagę na wszystko, com jej mówił. Być może, że była już znużoną, bo powieki poczynały jej ciężyć. Od niejakiego czasu pozycya siedząca napowrót zaczęła u niej wywoływać symptomata anemii mózgowej.
Umaczała wargi w kieliszku, który jej podawałem.
— Powiedz mi — ciągnąłem dalej — gdzie chciałabyś przebyć czas twej rekonwalescencyi?
Uśmiechnęła się słabo.
— Może gdzie nad brzegiem morza? Jeśli chcesz, napiszę do Arica, żeby wynalazł tam dla nas willę. Gdyby tak willa Ginosa była wolna! Przypominasz ją sobie?
Uśmiechnęła się jeszcze słabiej.
— Zmęczona jesteś? Może mój głos cię męczy?...
Spostrzegłem się, że niewiele brakło, by zemdlała. Podtrzymałem ją, wyjąłem poduszki, na których się wspierała, ułożyłem wygodnie, zniżając głowę, starałem się przynieść jej ulgę zwykłemi sposobami. Niebawem zdało się, że odzyskuje przytomność — i wyszeptała, jakby we śnie:
— Tak, tak, wyjedźmy stąd...




XLIII.

Dziwny niepokój mną owładnął. Raz było to coś niby uciecha, niby napad radości niepohamowanej. To znowu była to niecierpliwość, przywodząca do rozjątrzenia, wściekłość nie do zniesienia. Raz było to u mnie potrzebą widzenia kogoś, szukania ludzi, mówienia z nimi, zwierzenia się. To znowu była to potrzeba samotności, potrzeba nadmiernego ruchu, zamknięcia w jakiemś miejscu niedostępnem, pewnem, w którem pozostałbym tylko sam z sobą, gdzie mógłbym widzieć jasno w mej duszy, gdzie mógłbym śledzić rozwój mego pomysłu, badać i studyować wszystkie szczegóły przyszłych wypadków, przysposabiać z góry wszystko. Te porywy rozmaite i przeciwne sobie, oraz inne jeszcze niezliczone i nie dające się określić, niewytłomaczone, następowały po sobie kolejno istną nawałą w mej duszy, przyśpieszając nadmiernie życie moje duchowe.
Błysk, który rozświecił mój mózg, ten promień światła złowrogiego, rozjaśnił, zdało się, naraz stan poprzedni mego sumienia, pogrążony dotąd w ciemnościach, zbudził, rzekłbyś, jakiś pokład głęboki mej pamięci. Czułem, że to było wspomnienie; ale jakkolwiek czyniłem wszelkie wysiłki, nie mogłem dojść, zkąd pochodzi owo wspomnienie, nie mogłem dojść jego źródła ani odkryć jego natury. Nie ulegało wątpliwości, żem sobie przypominał to wszystko. Czy to było wspomnienie czegoś przeczytanego kiedyś, dawniej jeszcze? Czy napotkałem gdzie w jakiejś książce opis faktu analogicznego? Czy może ktoś opowiedział mi kiedyś fakt podobny, jaki miał miejsce w życiu rzeczywistem? A może też to wrażenie wspomnienia było złudnem, było tylko wynikiem skojarzenia pojęć? Co pewna, to że sposób poddany mi został przez inną osobę. Wydawało mi się, że nagle ktoś przyszedł wydrzeć mnie z niepewności, z wahań i rzekł: Tak trzeba ci postąpić, ot tak, jak zrobił inny w twojem położęniu“. Kto to był ów inny? Niezawodnie musiałem go znać kiedyś w jakikolwiek sposób. Ale na przekór wszystkim moim usiłowaniom, nie mogłem jego osoby oderwać od mojej własnej, wytworzyć sobie o nim przedmiotowego pojęcia. Niepodobieństwem jest dla mnie określić z dokładnością szczególniejszy stan duszy, w którym znajdowałem się ówcześnie. Miałem zupełną świadomość faktu we wszystkich okolicznościach jego rozwoju; innemi słowy, miałem świadomość całego szeregu czynów, przez które przeszedł jakiś człowiek, chcący przeprowadzić plan jakiś. Ale człowiek ów, mój poprzednik, był mi nieznanym i nie mogłem skojarzyć z tą świadomością obrazów odnośnych do niej, nie stawiając siebie samego na miejsca owego człowieka. Widziałem zatem siebie, spełniającego owe czyny poszczególne, spełnione już kiedyś przez innego; naśladującego postępowanie owego innego w przypadku do mego podobnym. Brakło mi tu samoistności w inicyatywie zupełnie.
Kiedy wyszedłem z pokoju Juliany, spędziła kilka minut w niepewności, przebiegając kurytarze na chybił trafił. Nie spotkałem nikogo. Skierowałem kroki do pokoju mamki; stanąłem, podsłuchując u drzwi; posłyszałem, jak matka moja mówiła coś cicho. Oddaliłem się.
Może nie opuściła dotąd kolebki dziecka? Może niemowlę miało po mojem wyjściu atak kaszlu silniejszy? Znałem dobrze katar oskrzeli u noworodków, tę straszną chorobę, co nachodzi podstępnie. Przypomniałem sobie niebezpieczeństwo, na które narażoną była Mania w trzecim miesiącu życia, przypomniałem sobie dokładnie wszystkie symptomaty jej choroby. W samym początku Mania także kaszlała tylko kilkakrotnie lekko; była wówczas również bardzo senną. „Kto to wie — myślałem. — Jeśli odczekam spokojnie, jeśli nie dam się pociągnąć pokusie, może Bóg wda się w sam czas jeszcze i będę ocalony“. Zawróciłem; począłem nasłuchiwać znowu; ponownie posłyszałem głos matki; wszedłem.
— Jakie się ma Rajmund? — spytałem, nie ukrywając wzruszenia.
— Dobrze. Spokojny jest; nie kaszlał już; oddech ma regularny. Patrz, ssał teraz.
W samej rzeczy matka wydała mi się uspokojoną.
Anna, siedząc na łóżku, karmiła dziecko, które ssało łapczywie; chwilami przy oddechu wargi jego wydawały szmer lekki. Twarz Anny była pochylona, oczy utkwione w podłogę, nieruchomość istnej statui z bronzu.
Mały płomyk migotliwy lampy rzucał odblaski i cienie na czerwoną jej spódniczkę.
— Czy tu nie za gorąco? — ozwałem się, czując duszność, kładącą mi się na piersi.
W istocie, pokój był bardzo gorący. W jednym rogu, po nad fajerką, zawieszono do ugrzania powijak i kilka pieluszek. Słychać było także sapanie gotującej się wody. Od czasu do czasu słychać było zgrzyt szyb, o które uderzał powiew wiatru świszczącego z pomrukiem.
— Czy słyszysz, jak wiatr szaleje? — szepnęła matka.
Stałem się nieuważny na wszelkie inne odgłosy. Nasłuchiwałem świstu wichru na dworze z niespokojnem zajęciem. Dreszcz kilkakrotnie przebiegł mi po plecach, jak gdyby smuga tego zim na przeniknęła mnie do szpiku kości. Podszedłem do okna. Kiedym otwierał jedną z okienic wewnętrznych, drżały mi palce. Oparłem czoło o szybę lodowatą i wyjrzałem na dwór; ale mgła, spowodowana przez mój oddech, nie dozwoliła mi nic widzieć. Podniosłem oczy i spostrzegłem przez szybę górną roziskrzone gwiaździste niebo.
— Noc jest jasna — rzekłem, odstępując od okna.
W duszy miałem obraz nocy morderczej, jasnej, niby dyament, w chwili, kiedy oczy moje biegły ku Rajmundowi, zawieszonemu jeszcze u piersi mamki.
— A Juliana, czy jadła co dziś wieczorem? — spytała mnie matka z wyrazem serdecznego współczucia.
— Tak — odpowiedziałem niezbyt łagodnie.
I pomyślałem:
„Przez cały wieczór nie znalazłaś ani jednej minuty, by pójść do niej! Nie po raz to pierwszy tak ją zaniedbujesz. Oddałaś serce twe bezpodzielnie Rajmundowi“.




XLIV.

Następnego ranka doktór Jemma wybadał dziecko i oświadczył, że było najzupełniej zdrowem. Nie przywiązywał żadnej wagi do faktu owego kaszlu, o którym zawiadomiła go matka. Potem, uśmiechając się z tego zbytku starań i trwogi, zalecił ostrożność przez czas dni tak mocno zimnych, radził nadzwyczajną uwagę przy myciu i kąpielach.
Byłem obecny, kiedy mówił o wszystkich tych rzeczach przy Julianie — i dwa czy trzy razy moje oczy zbiegły się z jej oczyma w błysku przelotnym.
A zatem Opatrzność nie przychodziła mi w pomoc zgoła. Trzeba było działać; trzeba było korzystać z chwili sposobnej, przyśpieszyć zdarzenia. Zdecydowałem się. Odczekałem wieczoru, aby spełnić zbrodnię postanowioną.
Zebrałem wszystko, co pozostało we mnie jeszcze energii; zaostrzyłem całą przezorność, baczyłem na każde wymawiane słowo, na każdy najdrobniejszy postępek. Nie mówiłem nic, nie czyniłem nic, co mogłoby obudzić podejrzenia, wywołać zdziwienie. Baczność ta nie opuściła mnie ani na sekundę. Nie miałem ani chwili słabości sentymentalnej. Wrażliwość moja wewnętrzna została pokonaną, przytłumioną — a umysł mój skoncentrował wszystko, co w nim było zdolności potrzebnych do przygotowania dróg rozwiązania problematu materyalnego, który przedstawiał się tak: postarać się, abym w ciągu wieczora pozostał sam z intruzem przez kilka minut, pod pewnemi warunkami bezpieczeństwa.
W ciągu dnia wchodziłem kilkakrotnie do pokoju mamki. Anna była zawsze na swoim poste runku, trzymając straż w niewzruszonym spokoju. Skoro zadawałem jej jakie pytanie, odpowiadała mi jedynie monosylabami. Głos miała gardłowy o szczególniejszym dźwięku. Jej milczenie, jej nieruchomość drażniły mnie dziwnie.
Najczęściej nie wychodziła z pokoju, prócz w godzinach posiłku; ale najczęściej także w takich razach zastępowała ją matka moja, miss Edyta lub Krystyna, albo nakoniec która inna z kobiet służebnych. W tym ostatnim wypadku mogłem bez kłopotu uwolnić się od świadka, wydając mu jakiś rozkaz. Pozostawało wszakże zawsze jeszcze niebezpieczeństwo, że ktoś może nadejść niespodziewanie w chwili stanowczej. Prócz tego jeszcze pozostawałem na łasce przypadku, ponieważ nie mianem możności wybrania zastępczyni. Tego wieczora, jak to miało miejsce od dni kilku, będzie to prawdopodobnie matka moja. Zresztą zdawało mi się niepodobieństwem przedłużać do nieskończoności moje szpiegowania i niepokój, być wciąż na czatach przez czas nieograniczony, żyć w bezustannem oczekiwaniu godziny złowrogiej.
Kiedy byłem w takim kłopocie, weszła miss Edyta z Manią i Natalką: istne dwie Gracye, ożywione spacerem po swieżem powietrzu, owinięte w płaszczyki sobolowe z futrzanemi kapturkami, nasuniętemi na włosy, z rękoma opiętemi w rękawiczki, z policzkami zaczerwienionemi od zimna. Jak tylko mnie spostrzegły, rzuciły się do mnie, uszczęśliwione, wesołe i przez kilka minut pokój cały pełen był ich szczebiotu.
— Wiesz, papo, górale przybyli — oznajmiła mi Mania. — Dziś wieczór rozpocznie się nowenna w kaplicy. Gdybyś widział, papo, żłobek, który Piotr zbudował! Wiesz, że babka przyrzekła nam drzewko na Boże Narodzenie. Nieprawdaż, miss Edyto? Trzeba je będzie ustawić w pokoju mamy... Mama będzie zdrowa na Boże Narodzenie, nieprawdaż? O! zrób tak, papo, żeby wyzdrowiała koniecnie!
Natalka zatrzymała się, aby popatrzeć na Rajmunda i od czasu do czasu wybuchała śmiechem na widok minek dziecka, które bezprzestannie wierzgało nóżkami, jakby pragnąc wyswobodzić się z pieluch. Przyszła jej dziwna fantazya;
— Ja go wezmę na ręce!
I poczęła się dopominać hałaśliwie, żeby jej pozwolono go wziąć na ręce. Zebrała wszystkie siły, aby podnieść ten ciężar a twarz jego stała się poważną, jak wówczas, kiedy bawiła się, w mamę“ ze swoją lalką.
— Teraz na mnie kolej! — wołała Mania.
I wstrętny braciszek przechodził od jednej do drugiej bez płaczu. W pewnej chwili wszakże, kiedy Mania przechodziła się z nim pod dozorem miss Edyty, stracił równowagę i omal nie wysunął się z rąk podtrzymujących go. Edyta pochwyciła go, wzięła na rękę i oddała mamce, która zdawała się głęboko zamyśloną, gdzieś widocznie zdala myślami od osób i rzeczy ją otaczających.
Ozwałem się w dalszym ciągu tajemnej mej myśli.
— A zatem dziś wieczór rozpocznie się już nowenna?
— Tak, tak, dziś wieczór.
Patrzałem na Annę, która zdawała się otrząsać ze swego odrętwienia i zwracać teraz uwagę na naszą rozmowę.
— Iluż przyszło górali?
— Pięciu — odpowiedziała Mania, widocznie szczegółowo poinformowana o wszystkiem. — Dwóch kobziarzy, dwóch flecistów i grajek na pikulinie.
I zaczęła śmiać się, powtarzając ostatnie słowo po dwadzieścia razy, aby podrażnić siostrę:
— Przybywają tu z gór — rzekłem, zwracając się do Anny. — A może który z nich jest z Montegorgo...
Jej oczy utraciły twardość emalii, ożywiły się i przybrały wilgotny blask smutku. Cała twarz jej wzburzona wyrażała niezwykłe wzruszenie. Wtedy zrozumiałem, że cierpiała i że cierpieniem jej była nostalgia.




XLV.

Wieczör zbliżał się. Zeszedłem do kaplicy, zobaczyłem tam przygotowania czynione do nowenny: żłobek, kwiaty, świece woskowe. Wyszedłem, sam nie wiedząc czemn; spojrzałem w okno pokoju Rajmunda. Chodziłem szybkiemi krokami wzdłuż i wszerz po tarasie, w nadziei, że opanuję konwulsyjne drżenie, dreszcz przejmujący, co mnie przenikał do kości, spazmy, co ściskały próżny żołądek.
Był to zmrok lodowaty, o odblaskach stali, rzekłbyś, ostrych jak klinga. Jakaś bladość zielonkawa rozciągała się w dali na horyzoncie, po nad doliną, ołowianego koloru, gdzie wężowemi zakręty płynął Assoro. Rzeka połyskiwała samotna.
Nagłe przerażenie ogarnęło mnie. Pomyślałem:
„Czyżbym się lękał?“
Wydała mi się, że jakiś świadek niewidzialny obserwuje moją duszę. Doznałem takiejże samej przykrości, jaką sprawiają czasem spojrzenia magnetycznie w nas wlepione. Pomyślałem.
„Miałżebym lękać się? I czego? Spełnienia czynu, czy tego, że czyn ten może być odkrytym?“ Lękałem się cienia wielkich drzew, bezmiaru nieba, odbłysków Assora, wszystkich zmieszanych odgłosów wioski. Ozwał się dzwon na „Anioł Pański“. Powróciłem a raczej uciekłem, jak gdyby mi ktoś następował na pięty.
W kurytarzu ciemnym jeszcze spotkałem matkę.
— Zkąd przychodzisz, Tullio?
— Wyszedłem przejść się trochę.
— Juliana czeka na ciebie.
— O której godzinie rozpoczyna się nowenna?
— O szóstej.
Było już kwadrans na szóstą. Miałem przed sobą zatem jeszcze trzy kwadranse. Trzeba było dać baczenie.
— Idę do Juliany teraz, matko.
Uszedłszy kilka kroków, raz jeszcze ją odwołałem:
— A Fryderyk nie powrócił jeszcze?
— Nie.
Wszedłem po schodach do pokoju Juliany. Czekała na mnie. Krystyna nakrywała stolik.
— Gdzie byłeś tak długo? — spytała mnie biedna chora z odcieniem wyrzutu.
— Byłem z Manią i Natalką... Oglądałem kaplicę.
— Tak, dziś wieczorem rozpoczyna się nowenna — poszepnęła smutnie, z wyrazem zniechęcenia.
— Może ta słyszeć będziesz muzykę?
Zamyśliła się przez chwilę. Zdawało mi się, że była bardzo smutną, jednym z tych smutków tęsknych, co to okazują, że serce nabrzmiałe jest łzami, że oczy potrzebują się wypłakać.
— O czem myślisz? — spytałem.
— Przypominam sobie pierwsze Boże Narodzenie, jakie spędziłam w Badioli. A ty, czy je pamiętasz?
Była dziwnie rozrzewniona i wzruszona — i pragnęła widocznie wzajem odemnie tkliwości, pragnęła moich pieszczot, ukojenia, pragnęła, bym przyniósł ulgę jej sercu i spił łzy z jej oczu. Znałem doskonale jej cierpienia, jej smutki nie określone. Ale myślałem z niepokojem; „Nie powinienem utrzymywać ją w tem usposobieniu, nie powinienem dać się jej odwieść od przedsięwziętego zamiaru. Czas uchodzi. Jeżeli ulegnę, nie będę już mógł z nią się rozstać. Jeśli się rozpłacze, nie będę mógł ztąd się oddalić. Muszę pozostać panem siebie samego. Czas nagli. Kto będzie czuwał nad Rajmundem? Z pewnością nie matka. Niezawodnie będzie to mamka. Wszyscy inni zbiorą się w kaplicy. Tu posadzę Krystynę. Nie będzie żadnego niebezpieczeństwa. Okoliczności sprzyjają tak jak nigdy. Trzeba koniecznie, abym ze dwadzieścia minut był wolny“...
Unikałem rozdrażnienia chorej; udawałem, że ją nie rozumiem, nie odpowiadałem na jej wynurzenia, starałem się zwrócić jej uwagę na przedmioty materyalne. Ułożyłem rzeczy tak, że Krystyna nie zostawiła nas samych, jak w wieczory zwierzeń serdecznych; zająłem się obiadem z nadzwyczajną gorliwością.
— Dlaczego dziś wieczór nie chcesz jeść ze mną? — spytała mnie.
— Nie mogę nic jeść teraz; jestem cokolwiek niezdrów. Ale ty zjedz choć trochę, proszę cię.
Naprzekór moim usiłowaniom, nie udawało mi się ukryć całkowicie niepokoju, co mnie udręczał.
Po kilkakroć przypatrywała mi się z widocznym zamiarem przeniknięcia do głębi mych uczuć. Potem nagle spochmurniała i stała się milczącą. Zaledwie dotknęła kilku potraw, zaledwie umoczyła usta w kieliszku. Wtedy, chcąc wyjść, zebrałem wszystką odwagę. Udałem, żem posłyszał turkot powozu. Wytężyłem ucho. Ozwałem się:
— To Fryderyk powraca z pewnością. Muszę się z nim zobaczyć natychmiast. Pozwól, bym zszedł na chwilę. Krystyna pozostanie tymczasem przy tobie. Zobaczyłem, że twarz jej mieni się, jak kiedy ktoś chce wybuchnąć płaczem. Ale nie czekając jej przyzwolenia, wyszedłem śpiesznie; jednakże powtórzyłem jeszcze Krystynie, żeby pozostała tu aż do mego powrotu.
Skoro tylko wyszedłem, musiałem zatrzymać się, aby pokonać dławiący mnie niepokój. Myślałem: „Jeśli mi się nie uda zapanować nad nerwami, wszystko będzie stracone“. Począłem nadsłuchiwać, się nie słyszałem nic, prócz szumu krwi w własnych żyłach. Postąpiłem korytarzem aż do schodów, nie spotkawszy nikogo. Cały dom pogrążony był w ciszy. I myślałem dalej: „Wszyscy już zebrali się w kaplicy, nawet i służba. Niema się czego obawiać“. Poczekałem jesz cze dwie lub trzy minuty, żeby się uspokoić. Przez te dwie czy trzy minuty podniecenie mego umysłu zmniejszyło się znacznie. Dziwnie jakoś zmieszałem się. Przechodziły mi przez głowę myśli jakieś niepochwytne, nic nie znaczące, nie mające nic wspólnego z czynem, który zamierzałem spełnić. Liczyłem machinalnie słupki balkonu.
„Z pewnością przy dziecku pozostała Anna. Pokój Rajmunda leży w pobliżu kaplicy. Muzyka oznajmi początek nabożeństwa“.
Skierowałem się ku drzwiom. Dochodząc do nich posłyszałem preludyum kobz. Wszedłem bez wahania. Odgadywałem trafnie.
Anna stała przy krześle, w postawie tak ożywionej, że odgadłem natychmiast, iż zerwała się przed chwilą na równe nogi, posłyszawszy kobzy gór rodzinnych, preludium pasterskie starożytne.
— Czy śpi? — spytałem.
Głową skinęła potwierdzająco.
Dźwięki brzmiały dalej, zciszone oddaleniem, słodkie jak we śnie, cokolwiek piskliwe, przetrzymywane, przedłużone. Głosy wyraźne fletów modulowały prostą melodyę naiwną i niezapomnianą na tle akompaniamentu kobz.
— Idź i ty także na nowennę — powiedziałem jej. Ja tu sam pozostanę. Jak dawno już dziecko usnęło?
— Przed chwilą dopiero.
— Idź więc, idź już na nowennę.
Oczy jej zabłysły.
— Więc mogę pójść?
— Owszem; ja ta zostanę.
Otworzyłem jej sam drzwi i zamknąłem je za nią. Pobiegłem do kołyski na palcach; pochyliłem się, aby widzieć lepiej. Niemowlę spało wśród bielizny pieluszek, zaciskając wielkie palce w zamkniętych piąstkach. Poprzez tkaninę powiek, źrenice szarych jego oczu były dla mnie widoczne. Ale nie czułem, by z głębi mej istoty podnosił się przeciw niemu jakibądź poryw nienawiści lub gniewu. Mój wstręt do niego był daleko mniejszym niż poprzednio. Nie doznawałem już teraz tego popędu, który nieraz czułem, jak mnie przenikał aż do kończyn rąk, gotowych do wszelkiej gwałtowności zbrodniczej. Byłem posłuszny wyłącznie podszeptowi woli chłodnej i jasnej; miałem najzupełniejszą świadomość moich czynów.
Powróciłem do drzwi, otwarłem je, przekonałem się, że kurytarz był pusty. Pobiegłem szybko do okna. Pamięć przypomniała mi to, com słyszał od matki; umysł mój przebiegło podejrzenie, że Jan de Scordio mógł się znajdować w dole na tarasie. Otworzyłem okno z nieskończonemi przezornościami. Słup lodowatego powietrza owionął mnie. Wychyliłem się nieco, aby zbadać otoczenie. Nie dojrzałem nigdzie ładnej podejrzanej postaci; słyszałem tylko falowanie akordów muzycznych nowenny. Usunąłem się, podszedłem do kołyski, zapanowałem gwałtem nad odrazą, pokonałem niepokój. Wyjąłem ostrożnie z niej dziecko; trzymałem je od siebie zdała, zdala od serca, które mi biło gwałtownie, jak młotem; poniosłem je do okna; wystawiłem na powietrze, które miało być dlań zgubą.
Głowa nie zawróciła mi się ani na chwilę; żaden ze zmysłów się nie zaćmił. Widziałem migocące na niebie gwiazdy, jak gdyby wiatr powiewający w wyższych gdzieś regionach zatrząsł niemi; widziałem poruszenia, złudne, ale przerażające przecież, które ruchome światło lampy kładło na fałdach portitery; słyszałem wyraźcie powtórzenie pastorału, szczekanie w dali gdzieś psa. Drgnienie dziecka przejęło mnie dreszczem. Zbudziło się.
Pomyślałem: „Teraz się rozpłacze. Ile też przeszło czasu? Minuta może, kto wie, może i nie minuta nawet. Czyż wrażenie tak krótkie wystarczy, by je o śmierć przyprawić? Czy je dosięgną! już cios śmiertelny?“ Dziecko wyciągnęło przed siebie rączki, skrzywiło usta, otwarło je; przez chwilę nie wydawało jeszcze kwilenia, a kiedy ozwało się wreszcie, płacz jego wydał mi się zmienionym jakimś, wątlejszym, bardziej drżącym; może jednak powodem tego było, że się rozlegał w innem środowisku i żem go słyszał dotąd zawsze tylko w zamkniętej przestrzeni. To kwilenie tak słabe, drżące, przejęło mnie przestrachem, napełniło nagle szaloną trwogą. Pobiegłem do kołyski, złożyłem w niej dziecko. Powróciłem zamknąć okno; ale zanim je zamknąłem napowrót, wychyliłem się raz jeszcze, przenikając cień bacznem okiem. Nie dojrzałem nic, prócz gwiazd. Zamknąłem okno. Ścigany strachem panicznym, unikałem przecież robienia najmniejszego szelestu. A po za mną dziecko płakało, płakało coraz mocniej. „Czyż jestem ocalony?“ Pobiegłem do drzwi, wyjrzałem na korytarz, wytężyłem ucho. Kurytarz był pusty; dochodziły tu tylko powolne fale muzyki.
„Jestem więc ocalony. Któżby mógł mnie widzieć?“ Potem przyszedł mi znów na myśl Jan de Scorcio i kiedy spojrzałem w okno raz jeszcze, przejęła mnie obawa. „Ale nie, nikogo nie było na dole. Patrzałem po dwa razy“. Zbliżyłem się do kołyski, ułożyłem dziecko, okryłem je starannie, zapewniłem się, że każda rzecz znajduje się na swojem miejscu. Dotknięcie jego sprawiało mi teraz. wstręt niepokonany. Płakało i płakało. Co tu robić, żeby je uspokoić? Czekałem.
Ale to kwilenie bezustanne wpośród tego wielkiego, odosobnionego pokoju, ta skarga niewyraźna ofiary bezświadomej, rozdzierała mi tak okropnie serce że niezdolny oprzeć się dłużej, wstałem, aby uniknąć tej męczarni. Wyszedłem na kurytarz, zamknąłem nawpół drzwi za sobą; stałem za drzwiami badając. Głos dziecka dochodził mnie zaledwie, zaledwie, spływając się z dźwiękami powolnemi muzyki. Dźwięki te wciąż rozlegały się, przytłumione oddaleniem, słodkie jak sen, cokolwiek piskliwe, przeciągane, wytrzymywane. Jasne głosy fletów modulowały naiwną melodyę na tle akompaniamentu kobz. Pastorał zalewał wielki dom spokojny falą melodyi, dochodził aż do najodleglejszych pokojów. Czy też słyszała go Juliana? Co myślała, co czuła teraz Juliana? Czy płakała?
Nie wiem, dlaczego w sercu mojem powstała ta pewność: „Ona tam płacze!“ I pewność ta zrodziła wizyę wyraźną, co wywołała wrażenie rzeczywiste i głębokie. Myśli i obrazy, które przebiegały mózg mój, były niepowiązane z sobą, luźne, fragmentaryczne, niedorzeczne, złożone z żywiołów nie odpowiadających sobie, niepodobnych do utrwalenia, zagadkowej jakiejś natury. Obawa szaleństwa mnie opanowało; zadawałem sobie pytanie: „Ile też czasu upłynęło?“ I stwierdzałem, że straciłem zupełnie wszelkie pojęcie czasu.
Muzyka ustała. Pomyślałem: „Nabożeństwo się skończyło. Anna wkrótce nadejdzie. Matka może powróci. Rajmund już nie płacze“. Powróciłem do pokoju; obejrzałem się dokoła, aby się upewnić że nie pozostało nigdzie śladu zbrodni. Zbliżyłem się do kołyski nie bez nieokreślonej obawy, że zastanę dziecko martwem. Spało na wznak, ściskając wielkie palce rąk w zaciśniętych piąstkach. „Śpi! To nie do wiary. Powiedziałbyś, że nic tu nie zaszło“. Tu, com zrobił, poczęło nabierać dla mnie jakiejś złudy sennej, czegoś, co nie miało wcale miejsca w rzeczywistości. Zrobiła się jakby przerwa nagła w moich myślach, przestrzeń pusta w ciągu tego oczekiwania.
Jak tylko poznałem na kurytarzu ciężki krok mamki, wyszedłem na jej spotkanie. Matka moja nie szła z nią razem. Powiedziałem, nie patrząc jej jednak w twarz:
— Dziecko śpi wciąż.
I oddaliłem się śpiesznie. Byłem ocalony!




XLVI.

Od tej chwili umysł mój pogrążony był w pewnego rodzaju bezwładności jakiejś odrętwiałej, może dlatego, żem był wyczerpany, że mi sił zbrakło i niezdolny już byłem do żadnego nowego wysiłku. Sumienie moje utraciło jasność swą okropną, uwaga moja osłabła, ciekawość nie dorównywała bynajmniej ważności wypadków dokonywających się. W samej rzeczy wspomnienia moje są niewyraźne, pomieszane, rzadkie, złożone z obrazów niezbyt jasnych.
W ciągu tego wieczora powróciłem do alkowy, widziałem Julianę, pozostałem czas jakiś przy jej łóżku. Było mi okropnie ciężko mówić. Spytałem ją, patrząc do głębi jej oczu:
— Czyś płakała?
Odpowiedziała mi:
— Nie.
Ale była jeszcze smutniejszą niż poprzednio. Była bladą jak płótno. Spytałem:
— Co ci jest?
Odpowiedziała:
— Nic. A tobie?
— Czuję się niezdrów; mam straszny ból głowy!...
Niezmierne znużenie mnie ogarnęło; wszystkie członki mi ciążyły. Pochyliłem głowę na róg poduszki; przez kilka minut pozostałem w tej pozycyi, pod ciężarem nieokreślonego jakiegoś zmartwienia. Zerwałem się posłyszawszy głos Juliany, mówiącej:
— Ty coś przedemną ukrywasz.
— Nie, nie. Zkądże myśl taka? Dlaczego?
— Dlatego, że ja czuję, że coś ukrywasz przedemną.
— Nie, nie; mylisz się.
— Nie mylę się.
Umilkła. Oparłem znów głowę na rogu poduszki. W kilka minut później rzekła mi niespodziewanie:
— Czy ty chodzisz często go oglądać?
Podniosłem się, by popatrzeć na nią, przejęty trwogą.
— I chodzisz z własnej woli oglądać go, szukasz go? — dodała. — Wiem to. Dziś jeszcze...
— I cóż?
— Ja się tego lękam, lękam dla ciebie. Ja ciebie znam. Dręczysz się i chodzisz tam, aby się więcej jeszcze udręczać, aby się gryźć w głębi serca... Ja ciebie znam. I boję się. Nie, nie, tyś się nie pogodził z losem i nie możesz też się z nim pogodzić. Nie oszukuj mnie, Tullio. Dziś wieczór jeszcze, przed chwilą, byłeś tam...
— Zkądże to wiesz?
— Wiem, czuję to.
Krew we mnie zastygła.
— Czy chciałabyś, aby matka domyśliła się czegoś? Czy chciałabyś, aby spostrzegła moją odrazę?
Mówiliśmy cicho. I ona także miała minę przestraszoną. Ja zaś myślałem: „Za chwilę przyjdzie to matka moja, przestraszona, wołając: Rajmund umiera!“
Natomiast weszły Mania i Natalka z miss Edytą. I alkowa ożywiła się ich szczebiotem. Mówiły o kaplicy, o żłobku, o kobzach z tysiącem szczegółów.
Opuściłem Julianę, odchodząc do mego pokoju pod pozorem bólu głowy.
Kiedy już położyłem się, zmęczenie zmogło mnie natychmiast niemal. Spałem głęboko przez długie godziny.
Światło dzienne zastało mnie spokojnym, w stanie dziwnego zobojętnienia, beztroski niewytłomaczonej. Nikt nie przyszedł przerwać mi snu; widocznie zatem nie zaszło nic nadzwyczajnego. Wydarzenia dnia wczorajszego wydały mi się czemś nierzeczywistem i bardzo odległem. Czułem wielką przerwę między mojem ja obecnem a moją istnością ubiegłą, między tem, czem byłem teraz a tem, czem byłem poprzednio. Nie było ciągłości między okresem minionym a okresem obecnym mego życia psychicznego. I nie usiłowałem nawet skupić się, zrozumieć ten fenomen dziwaczny. Miałem dziwny wstręt do wszelkiego rodzaju działalności; starałem się podtrzymać ten rodzaj apatyi sztucznej, która pokrywała tajemny rozwój wszystkich mych wzruszeń poprzednich; unikałem badania siebie, aby nie budzić rzeczy, które zdawały się zamarłe, które zdawały się nie tworzyć już części rzeczywistego mego istnienia. Podobny byłem cokolwiek do tych chorych, co utraciwszy władzę w połowie ciała, wyobrażają sobie, że obok nich w łóżku trup leży.
Fryderyk przyszedł zapukać do drzwi moich. Jakąż mi przynosi nowinę? Obecność jego wzruszyła mnie dziwnie.
— Wczoraj wieczorem nie widzieliśmy się — rzekł. — Powróciłem już późno. Jakże się czujesz?
— Ani źle, ani dobrze.
— Miałeś ból głowy podobno wczorajszego wieczora, nieprawdaż?
— Tak i dlatego to położyłem się wcześnie.
— Dziś jesteś formalnie zielony. Ach! mój Boże! kiedyż się skończą wreszcie te zmartwienia? Tyś niezdrów, Juliana wciąż nie wstaje jeszcze a przed chwilą spotkałem matkę przerażoną okropnie, bo Rajmund kaszlał dzisiejszej nocy.
— Kaszlał?
— Tak. Zapewne zwykłe to tylko lekkie przeziębienie; ale babka przesadza cokolwiek swoim zwyczajem...
— Czy był doktór?
— Nie jeszcze. Ale możnaby sądzić, że ty to jeszcze więcej bierzesz do serca niż matka.
— Wiesz przecie, że kiedy chodzi o dzieci, wszelka obawa jest usprawiedliwioną. Drobnostka tu wystarcza...
Patrzał na mnie przezroczem! swemi, błękitne mi oczyma a ja obawiałem się ich, wstydziłem.
Kiedy wyszedł, wyskoczyłem z łóżka na równe nogi. „A zatem, pomyślałem, skutki już się rozpoczynają; a zatem niema już wątpienia. Ale jak długo jeszcze pożyje?... A może nie umrze... Miałby nie umrzeć!... O! nie, to niepodobna! Powietrze było lodowate, tamowało oddech“. I ujrzałem w duchu dziecko oddychające tem lodowatem powietrzem, z usteczkami wpółotwartemi, z odkrytym dołkiem gardła.




XLVII.

Doktór mówił:
— Niema żadnej przyczyny niepokojenia się. To zwykłe lekkie przeziębienie. Oskrzele nie są zaatakowane.
Pochylił się ponownie nad obnażoną piersią Rajmunda, opukując.
— Niema najmniejszego zaflegmienia. Możesz się pan sam przekonać, przyłożywszy ucho — dodał, zwracając się do mnie.
Z kolei przyłożyłem ucho do wątłej piersi dziecka i poczułem pieszczące jej ciepło.
— Rzeczywiście...
I popatrzałem na matkę, drżącą z obawy po drugiej stronie kołyski.
Brak było wszelkich symptomatów bronchitycznych. Dziecko było spokojne; miewało w długich przerwach napady lekkiego kaszlu, nic więcej; ssało równie często, jak zazwyczaj; sen jego był głęboki i spokojny. Ja sam, złudzony pozorami, począłem wątpić. „Moje usiłowanie zatem było daremnem, bezpotrzebnem. Zdaje się, że nie umrze. Jakżeż uporną jest u niego siła żywotna!“ I czułem, jak budzi się we mnie dawna przeciw niemu zawziętość, jeszcze bardziej zaostrzona, jeszcze głębsza. Widok jego twarzy różowej i spokojnej drażnił mnie. Dla niczego więc wycierpiałem wszystkie te udręczenia, wystawiałem się na takie niebezpieczeństwo! Do głuchego gniewu dołączał się jeszcze rodzaj przesądnego strachu, spowodowany nadzwyczajną trwałością tego życia. „Zdaje mi się, że nie będę już miał odwagi rozpoczęcia tego wszystkiego na nowo. A wtedy? Ja tu będę jego ofiarą i nie będę mógł uciec przed nim nigdy!“ Małe widmo przewrotne, dziecko złośliwe, żółciowe, pełne inteligencyi i złych instynktów, pojawiło się znów przedemną — i znów wlepiło we mnie zimne swe, twarde, siwe oczy, z wyrazem wyzwania. I straszliwe sceny w cieniu opustoszałych pokojów, sceny stworzone niegdyś przez wrogą moją wyobraźnię, przedstawiły mi się ponownie, ponownie uwypukliły się, nabrały życia, ruchu, całego charakteru rzeczywistości.
Dzień był blady, chmurny, zapowiadający śnieg. Alkowa Juliany wydawała mi się jeszcze jedynem schronieniem. Intruz nie miał opuszczać swe go pokoju, nie mógł przeto przyjść prześladować mnie w głębi tego schronienia. Oddałem się cały smutkowi, nie starając się nawet go ukrywać.
Patrząc na biedną chorą, myślałem w duszy: „Ona nie wyzdrowieje, nie podniesie się już!“ Dziwne słowa, wypowiedziane przez nią wczorajszego wieczora, powracały mi na pamięć, przestraszały. Bez wszelkiego wątpienia intruz był tak samo dla niej, jak dla mnie katem; bez wszelkiego wątpienia narzucał się on wyłącznie jej myśli — i z tego to umierała ona powolnie. Ciężar tak wielki na serce tak słabe!
Z tem niepowiązaniem obrazów, co się roztaczają we śnie, widziałem w duchu rozmaite urywki życia mego poprzedniego. Przypomniałem sobie inną chorobę, inną odległą już rekonwalescencyę. I zatrzymywałem się nad myślą odtwarzaniem tych urywków, nad odtwarzaniem tej epoki tak uroczej i tak bolesnej, podczas której posiałem ziarna obecnej mojej niedoli. Białość rozlana światła przywodziła mi na pamięć to łagodne, kołyszące popołudnie, które spędziliśmy, Juliana i ja, na czytaniu poezyj, pochyleni razem nad jedną kartką, śledząc tęż samą linię oczyma. I widziałem znów na marginesie jej smukłym palcem wskazującym zakreślone słowa...
Pochwyciłem wówczas jej rękę; zwolna pochyliłem głowę tak, żem ustami dotknął jej dłoni — i wyszeptałem; „Więc ty... mogłabyś zapomnieć?“ A ona zamknęła mi usta wymawiając to wielkie, pełne znaczenia słowo: „Cicho!“
Przechodziłem ponownie w duchu ten strzęp życia pod postacią wrażenia rzeczywistego a głębokiego. I wciąż, wciąż, chwila po chwili przechodziłem powtórnie ubiegłe życie; dochodziłem do ranka, kiedy wstała ona po raz pierwszy, w ów poranek straszliwy; słyszałem głos jej śmiejący się i przerywany; widziałem gest ten, którym ofiarowała mi swoją miłość, widziałem ją samą na fotelu, po tym nieprzewidzianym dla niej ciosie, widziałem także wszystko to, co potem nastąpiło. Dlaczego dusza moja nie mogła już oderwać się od tych obrazów? Na nic nie przydało się rozpaczać; nie, na nic już. Było już zapóźno.
— O czem myślisz? — spytała mnie Juliana, która dotychczas przez czas mego milczenia, bolała może tylko nad moim smutkiem.
Nie ukrywałem przed nią moich myśli. A ona głosem, który wychodził z najtajniejszych głębia serca, słabym, lecz przenikliwszym niż okrzyk rozpaczy, wyszeptała:
— Oh! całe nieba były wówczas dla ciebie w mej duszy.
Po długiej przerwie, w czasie której bez wątpienia napowrót cofnęła do serca łzy, co nie spłynęły, dodała jeszcze:
— Teraz nie mogę cię już pocieszyć. Niema pociechy ani dla mnie, ani dla ciebie; nie będzie jej nigdy... Wszystko stracone.
Odparłem:
— Kto to wie?
I spojrzeliśmy na siebie. Jasnem było, że w tej chwili oboje myśleliśmy o jednem: o możliwej śmierci Rajmunda.
Zawahawszy się przez chwilę, chciałem ją spytać, czyniąc aluzyę do rozmowy, którą mieliśmy z sobą w ów wieczór pod wiązami.
— Czyś się modliła o to?
Głos mój drżał bardzo mocno.
Ona odpowiedziała (zaledwiem dosłyszał jej odpowiedź):
— Tak.
I zamknęła oczy, obróciła się na bok, zanurzyła głowę w poduszki, skurczyła się, zwinęła w kłębek pod kołdrami, jak gdyby ją przeszło wielkie zimno.




XLVIII.

W ciąga wieczora poszedłem zobaczyć Rajmunda. Zastałem go na ręku u matki. Wydał mi się cokolwiek bledszym, ale był jeszcze bardzo spokojny, oddychał swobodnie. Nie można było zauważyć żadnego podejrzanego symptomatu.
— Dopiero co się zbudził — powiedziała mi matka.
— I to mamę niepokoi?
— Tak, ponieważ nigdy nie sypiał tak długo.
Wpatrzyłem się uważnie w dziecko. Podczołem posianym drobną wysypką białawą, szare oczy poglądały bez życia. Poruszał bezustannie wargami, jakby coś żuł. Raz nawet zrzucił na kaftanik nieco mleka zwarzonego.
— Och! nie nie, to dziecko nie jest zdrowe — zawołała matka moja, potrząsając głową.
— Ale czy kaszlał?
Jakby w odpowiedzi na moje pytanie Rajmund zakaszlał się.
— Słyszysz!
Był to kaszel chrypliwy, któremu nie towarzyszył żaden szmer organów wewnętrznych. Ustał on natychmiast.
Pomyślałem: „Trzeba czekać“. Ale w miarę, jak budziło się we mnie smutne przeczucie, zmniejszała się moja odraza do intruza, słabło rozdrażnienie. Spostrzegałem, te serce moje pozostało ściśnięte i nędzne, niezdolne do uniesienia radości.
Wspominałem ten wieczór, jak wieczór najsmutniejszy w życiu.
Przypuszczając, że Jan Scordio był gdzieś w pobliżu, wyszedłem z domu i puściłem się aleją, gdzie obaj z bratem spotkaliśmy go poprzednim razem. W blasku półzmroku leżała zapowiedź pierwszego śniegu. Wzdłuż szeregu drzew rozciągał się kobierzec liści. Obnażone i suche gałęzie przerzynały niebo.
Patrzałem przed siebie z nadzieją spostrzeżenia sylwetki starca. Myślałem o przywiązaniu tego starca do chrzestnego syna, o tej miłości sędziwej i zrozpaczonej, o tych rękach namulonych, chropowatych, które drżały podtrzymując dziecię, owinięte w pieluchy. I myślałem: „Jakby on płakał!“ Widziałem drobne zwłoki w powijakach wyciągnięte w trumience, pośród wieńców białych chryzantemów, między czterema płonącemi gromnicami i Jana płaczącego przy nich na kolanach. „Moja matka płakać będzie, rozpaczać. Cały dom pokryje się żałobą. Smutne to będą święta Bożego Narodzenia. A co zrobi Juliana, skoro ukażę się na progu alkowy, u jej łoża i oznajmię: On umarł!“
Doszedłem do końca alei. Obejrzałem się, nie dostrzegłem nikogo. Krajobraz wiejski tonął w ciszy i cieniu; ogień czerwieniał na wzgórzu, gdzieś daleko bardzo. Powracałem ku domowi, sam jeden. Nagłe coś białego zadrgało mi przed oczyma i znikło. Był to pierwszy śnieg.
Tego wieczora, kiedym siedział u wezgłowia Juliany, posłyszałem znowu dźwięki kobz góralskich, towarzyszące odprawianej nowennie, o tej samej godzinie.




XLIX.

Wieczór przeszedł, noc przeszła, minął ranek następny. Nie zaszło nic nadzwyczajnego. Ale doktór w ciągu swej wizyty u małego, nie ukrywał, że istnieje katar przewodów nosowych i grubych oskrzeli, lekka niedyspozycya, nic ważnego. Niemniej przeto zauważyłem, że starał się ukryć pewien niepokój... Dawał rozmaite informacye, zalecił największą ostrożność, przyrzekł powrócić w ciągu dnia. Matka moja nie miała już spokoju.
Wchodząc do alkowy powiedziałem po cichu Julianie, nie patrząc jej w twarz jednak:
— Pogorszyło mu się.
I zachowaliśmy oboje długie milczenie. Chwilami wstawałem i podchodziłem do okna, aby przyjrzeć się śniegowi. Kręciłem się po pokoju, pod wpływem nieznośnego niepokoju. Juliana, z głową zanurzoną w poduszkach, cała pokryta niemal była kołdrami. Kiedy zbliżałem się, otwierała oczy i rzucała na mnie szybkie spojrzenie, z którego nic wyczytać nie mogłem.
— Zimno ci?
— Tak.
Ale w pokoju było ciepło. Powracałem bez przestannie do okna, przypatrując się śniegowi, co spadał zwolna w płatkach. Była druga popołudniu. Co się tam działo teraz w pokoju dziecka? Nic nadzwyczajnego z pewnością, skoro nie przychodzono po mnie. Ale niepokój mój wzrastał tak bardzo, że postanowiłem pójść zobaczyć.
Otwarłem drzwi.
— Gdzie idziesz? — zawołała Juliana podnosząc się na łokciu.
— Idę tam, na chwilę. Powrócę natychmiast.
Ona wciąż siedziała podniesiona, wsparta na łokciu, nadzwyczaj blada.
— Czy nie chcesz? — spytałem.
— Nie. Zostań tu, przy mnie.
Nie kładła się napowrót na poduszki. Przestrach okropny zmieniał twarz jej do niepoznania; oczy błąkały się z niepokojem, jakby ścigały jakiś cień ruchomy, jakieś widmo. Zbliżyłem się, ułożyłem ją sam napowrót, poprawiłem poduszki, dotknąłem jej czoła i spytałem łagodnie:
— Co ci jest, Juliano?
— Nie wiem; boję się...
— Czego?
— Nie wiem. To nie moja wina; jestem chora, rozstrojona, taka już jestem teraz.
Ale jej oczy zamiast patrzeć na mnie, wciąż błądziły po pokoju.
— Czego szukasz? Czy co widzisz?
— Nic, nic.
Dotknąłem ręką jej czoła. Ciepło jego było normalne zupełnie. Ale wyobraźnia moja poczęła się niepokoić.
— Widzisz przecie, że cię nie opuszczam, siedzę wciąż przy tobie.
Usiadłem, czekałem. Dusza moja znajdowała się w tym stanie zawieszenia trwożnego, które towarzyszy zazwyczaj zbliżającym się wypadkom. Miałem tę pewność, że za chwilę przyjdą mnie wołać. Nadstawiałem ucha za najlżejszym szelestem. Od czasu do czasu słyszałem dźwięk dzwonków w domu. Posłyszałem głuchy turkot ciężkiego powozu, toczącego się po śniegu. Ozwałem się:
— To doktór prawdopodobnie przyjechał.
Juliana nie odrzekła ani słowa. Oczekiwałem. Upłynął czas jakiś nieokreślony. Nagle posłyszałem łoskot drzwi otwieranych, odgłos kroków zbliżających się. Zerwałem się na równe nogi. A w tej samej chwili podniosła się i Juliana również.
— Co to się stało?
Ale ja wiedziałem już co się stało, wiedziałem wszystko dokładnie aż do słów, jakie mi powie osoba, co teraz wejdzie.
Weszła Krystyna. Zdawała się wielce pomieszaną, ale starała się pokryć wzburzenie. Wybąknęła nie podchodząc do mnie, ale zwracając się ku mnie spojrzeniem:
— Czy pan pozwoli powiedzieć sobie słów parę.
Wyszedłem z alkowy.
— Co się stało? Odpowiedziała po cichu:
— Mały ma się źle. Niechaj pan się śpieszy.
— Juliano, wychodzę na chwilę. Pozostawiam ci tu Krystynę. Powrócę natychmiast.
Wyszedłem. Pobiegłem pędem do pokoju Rajmunda.
— Ach! Tullio, mały umiera! — wołała matka moja w rozpaczy, pochylona nad kołyską. — Patrzaj! Patrzaj!
Schyliłem się również nad kołyską. Nastąpiła zmiana szybka, niespodziewana, pozornie niewytłomaczona, przerażająca. Drobna twarzyczka przybrała barwę popiołu, usta zsiniały, oczy straciły blask, przyćmiły się, zagasły. Zdawało się, że biedne stworzenie ulega działaniu trucizny gwałtownej.
Matka odpowiadała mi urywanym głosem:
— Jeszcze przed godziną był prawie zupełnie dobrze. Prawda, że kaszlał; ale to było i wszystko. Wyszłam ztąd, opuściłam go, pozostawiwszy Annę w pokoju. Sądziłam, że go zastanę uśpionego, bo był jakiś senny... Powracam i zastaję go w takim, ot, stanie. Dotknij go: prawie już zimny.
Dotknąłem czoła jego, policzków. W istocie, temperatura skóry obniżyła się.
— A cóż doktór?
— Nie przybył jeszcze. Posłałam po niego.
— Trzeba było kazać zaprządz do powozu.
— Tak. Cyryak pojechał.
— Czy tylko nie poszedł? Tu niema czasu do stracenia.
Nie było to udaniem z mojej strony. Byłem szczery. Nie mogłem dopuścić, by niewinne dziecko umierało bez pomocy, by nie spróbowano jeszcze chociaż go ratować. Wobec tego trupa już niemal, teraz, kiedy zbrodnia moja lada chwila miała się dokonać, litość, wyrzuty sumienia, boleść ścisnęły mi duszę. Oczekując na lekarza, niemniej byłem oszalały, jak matka. Zadzwoniłem. Wszedł służący.
— Czy Cyryak pojechał?
— Tak, panie.
— Może poszedł pieszo?
— Nie, proszę pana; pojechał kabryoletem.
Fryderyk nadbiegł zdyszany.
— Co się to stało?
Matka, wciąż pochylona nad kołyską, zawołała:
— Dziecko umiera!
Fryderyk podszedł bliżej, popatrzał.
— Ono się dusi — rzekł. — Czyż nie widzicie? Nie oddycha już wcale.
I pochwycił dziecko, wyjął je z kołyski, podniósł, wstrząsnął niem.
— Nie, nie! Co ty robisz? Zabijesz je jeszcze! — wołała moja matka.
W tej chwili drzwi otwarły się i głos czyjś oznajmił;
— Doktór.
Doktór Jemma wszedł.
— Miałem już przybyć; w drodze spotkałem kabryolet. Cóż tu się stało?
Nie czekając na odpowiedź, postąpił ku memu bratu, który trzymał jeszcze Rajmunda na rękach, odebrał od niego dziecko, przyjrzał mu się i spochmurniał.
— Spokoju tylko — rzekł — trochę spokoju! Trzeba je rozwiązać z powijaków.
I położył dziecko na łóżku mamki, pomógł matce mojej wyjąć je z pieluch.
Drobne ciałko ukazało się. Miało ono tęż samą barwę ziemistą, co twarz. Kończyny opadały obwisłe, bezwładne. Tłusta ręka doktora obmacała skórę w różnych okolicach ciała.
— Zrób mu co doktorze! — błagała moja matka. — Ocal go!
Ale doktór zdawał się niezdecydowany. Pomacał puls, przyłożył do piersi i szepnął:
— Wada serca... Niepodobna.
Potem zapytał:
— Ale jakimż sposobom zaszła taka zmiana? Tak niespodziewanie?
Moja matka chciała mu opowiedzieć, jak to się stało; ale zanim dokończyła opowiadania, wybuchnęła łkaniem. Lekarz zdecydował się spróbować jeszcze czegoś; starał się wyrwać dziecko z odrętwienia, w które popadło: starał się znaglić je do płaczu, krzyku, wywołać wymioty, pobudzić do jakiegoś energiczniejszego ruchu oddechowego. Moja matka patrzała w niego, stojąc tuż obok a z oczu jej szeroko rozwartych łzy ściekały strumieniem.
— Czy Juliana jest już zawiadomiona? — spytał mnie brat.
— Nie, nie sądzę... Podejrzewa coś może... Może Krystyna... Pozostań ty tutaj. Ja idę zobaczyć do niej i zaraz powracam.
Popatrzyłem raz jeszcze na dziecko na ręku lekarza, popatrzałem na matkę. Wyszedłem z pokoju, pobiegłem do Juliany. Przed drzwiami zatrzymałem się. „Co ja jej powiem? Czy mam jej powiedzieć prawdę?“ Wszedłem; zobaczyłem, że Krystyna stoi we framudze okna; minąłem pokój dążąc do alkowy, u której firanki były teraz zapuszczone. Juliana zwinięta była w kłębek pod kołdrami. Kiedy zbliżyłem się do niej, spostrzegłem, że trzęsie się cała jak w paroksyzmie febry.
— Juliano, jestem już, to ja.
Odkryła się, zwróciła ku mnie twarz i spytała mnie po cichu:
— Przychodzisz ztamtąd?
— Tak.
— Powiedz mi wszystko.
Pochyliłem się ku niej i mówiliśmy zblizka po cichu.
— Jest chory.
— Bardzo chory?
— Tak, bardzo chory.
— Czy umierający?
— Kto to wie? Może.
Nagłym ruchem oswobodziła ramiona i oplotła mi szyję. Policzek jej przycisnął się do mojej twarzy; i czułem jej drżenie, czułem chudość biednej jej schorowanej piersi. A kiedy tak dusiła mnie w uścisku, w moim umyśle zarysowała się złowroga wizya oddalonego pokoju; widziałem dziecko o oczach przyćmionych, zagasłych, matowych, o ustach zsiniałych; widziałem płynące łzy mojej matki. Nie było radości w tym uścisku. Serce moje ściskało się; dusza czuła się zrozpaczoną i samotną, tak schylona nad przepaścią ciemną tej drugiej duszy.




L.

Kiedy noc zapadła, Rajmund już nie żył. Wszystkie oznaki ostrego zatrucia kwasem węglowym ukazały się na tem drobnem ciałku zmartwiałem. Szczupła twarzyczka sina była i ołowiana; nos wyciągnął się; usta przybrały barwę ciemno-siną; z pod powiek wpół przymkniętych widać było cokolwiek białek matowych, na jednem udzie, blisko pachwiny, rozróżnić można było plamę czerwonawą. Zdawało się, że rozkład już się rozpoczął, tak przykrym był widok tego ciała dziecięcego, które przed kilku godzinami jeszcze różowe i delikatne pieściły palce mej matki.
W uszach szumiały mi jeszcze krzyki, łkania, słowa rozpaczy, wydzierające się z ust matki mojej, którą Fryderyk i kobiety uprowadzali z tego pokoju.
— Niech go nikt nie dotyka! Niech nikt go nie dotyka! Ja sama go umyję, ja go spowinę... ja... ja...
Potem nic już. Krzyki ustały. Chwilami słychać było trzaskanie drzwi. Ja zostałem sam. Prócz mnie był wprawdzie w pokoju jeszcze lekarz; ale ja byłem tu sam. Coś nadzwyczajnego zaszło we mnie; ale nie mogłem się jeszcze rozejrzeć jasno w sobie.
— Uspokój się pan — powiedział mi łagodnie lekarz, dotykając mego ramienia. — Posłuchaj mnie, opuść ten pokój.
Stałem się uległy; posłuchałem. Oddalałem się powoli kurytarzem, kiedy poczułem, że ktoś znowu dotknął mego ramienia. Był to Fryderyk; uścisnął mnie. Nie płakałem, nie doznawałem nawet silniejszego wzruszenia; nie zrozumiałem zgoła słów, któremi przemawiał do mnie. Zasłyszałem jednak, że wspomniał Julianę.
— Zaprowadź mnie do Juliany — powiedziałem mu.
Wsunąłem rękę pod jego ramię, pozwalałem prowadzić się jak niewidomy.
Kiedy byliśmy już przededrzwiami:
— Zostaw mnie — rzekłem.
Ścisnął mi rękę mocno, potem pościł mnie. Wszedłem sam.




LI.

Wśród nocy cisza domu była grobową. Światło płonęło w kurytarzu. Szedłem ku temu światłu jako lunatyk. Coś nadzwyczajnego zachodziło we mnie; ale nie mogłem rozejrzeć się jeszcze jasno w tym stanie duszy.
Zatrzymałem się, ostrzeżony pewnego rodzaju instynktem. Jedne drzwi były otwarte; blask przeciskał się przez zapuszczone portyery. Przestąpiłem próg, rozchyliłem portyerę i postąpiłem naprzód.
Kołyska obita biało stała na środku pokoju, między czterema płonącemi gromnicami. Mój brat siedział z jednej strony, Jan Scordio z drugiej, czuwając. Obecność starca nie zadziwiła mnie bynajmniej. Wydało mi się naturalnem, że go tu zastaję; nie spytałem o nic; nie powiedziałem nic. Zdaje mi się, ze kiedy patrzyli na mnie, uśmiechnąłem się zlekka do nich. Nie wiem czy istotnie wargi moje uśmiechnęły się, jakbym chciał powiedzieć im: „Nie martwcie się o mnie, nie starajcie się mnie pocieszać. Widzicie, że jestem spokojny. Możemy milczeć“.
Postąpiłem kilka kroków; miałem stanąć w nogach kołyski, między dwoma gromnicami. Do stóp tej kołyski przynosiłem duszę trwożną, pokorną, słabą, ostatecznie ogołoconą z dawnych jej namiętności. Brat mój i starzec nie opuścili miejsc swych; a przecież czułem się tu sam.
Mały trepek ubrany był biało: w tę samą sukienkę. w której go chrzczono, o ile mi się wydało. Twarz i ręce tylko były odkryte. Usteczka maleńkie, których kwilenie podniecało tylokrotnie moją nienawiść, pozostawały teraz nieporuszone, zamknięte na zawsze tajemniczą pieczęcią. Cisza, co tronowała na tych usteczkach maleńkich, panowała także i we mnie, panowała dokoła mnie. I patrzałem wciąż, patrzałem...
Wtedy w tej ciszy stało się wielkie światło wewnętrzne w mej duszy. Zrozumiałem. To, czego ani słowa mego brata, ani uśmiech starca nie zdołały skutecznie odsłonić przedemną, te oniemiałe usteczka niewinnego dziecka odsłoniły mi w jednej sekundzie. Zrozumiałem. I wtedy to poczułem potrzebę straszliwą wyznania mej zbrodni, rozgłoszenia tajemnicy, oświadczenia w obecności dwu tych ludzi: „To ja je zamordowałem!“
Obadwaj patrzyli na mnie; spostrzegłem, że obaj zaniepokoili się o mnie, że ich zmieszało zachowanie się moje wobec trupa, że oczekiwali z trwogą końca mej nieruchomości. Wówczas rzekłem:
— Wiecie wy kto zabił to niemowlę?
W ciszy głos mój rozlegał się tak dziwnie donośnie, że mnie samemu wydał się on obcym, zdało mi się, że to nie mój głos chyba. I przestrach nagły zmroził mi krew w żyłach, sparaliżował język, wzrok zaćmił. Począłem drżeć całem ciałem. I uczułem, że brat podtrzymuje mnie, obejmuje ręką moje ciało. W uszach szumiało mi tak mocno, że niewyraźnie zaledwie dochodziły mnie jego słowa, urywkami. Pojąłem, że przypuszcza, iż umysł mi się zamącił pod wpływem gwałtownego napadu gorączki i że stara się wyprowadzić mnie z pokoju. Pozwoliłem się wyprowadzić.
Podtrzymując poprowadził mnie do mojej sypialni. Wciąż jeszcze byłem pod władzą przestrachu. Na widok świecy, co paliła się samotnie na stole, zadrżałem; nie przypominałem sobie, żem ją tu pozostawił zapaloną.
— Rozbierz się, połóż się do łóżka — rzekł mi Fryderyk, pociągnąwszy mnie za ręce z serdecznością.
Posadził mnie na łóżku, raz jeszcze przyłożył rękę do mego czoła.
— Słuchaj. Gorączka u ciebie się wzmaga. Zacznijże się rozbierać. No dalej, dalej!
Z czułością, która mi przypomniała czułość matki, pomagał mi rozebrać się. Potem pomógł mi położyć się do łóżka. Usiadłszy przy mnie, od czasu do czasu jeszcze dotykał dłonią mego czoła, aby przekonać się, czy mam gorączkę; a ponieważ spostrzegł, że drżę ciągle jeszcze, spytał:
— Czy ci bardzo zimno? Dreszcze nie ustają dotąd. Może cię mam nakryć czemś cieplejszem? Może ci się pić chce?
Drżący wciąż jeszcze, zastanawiałem się: „Gdybym tak był mówił dalej! Gdybym znalazł dość siły na wypowiedzenie wszystkiego, com im zamierzał powiedzieć! Czy to ja, czy rzeczywiście własnemi usty wymówiłem te słowa? Czy to istotnie ja? A jeśliby Fryderyk, rozmyślając nad niemi, zgłębiając je, powziął jakieś podejrzenie? Spytałem: „Wiecie wy kto zabił to niemowlę?“ Nic więcej. Ale czy wymawiając to nie wyglądałem na mordercę, co się przyznaje do popełnionej zbrodni? Przypominając sobie to zajście, Fryderyk z pewnością zmuszony będzie zadać sobie tu pytanie: „Co on chciał przez to powiedzieć? Przeciw komu zwracał to oskarżenie dziwne?“ I podniecenie to moje wyda mu się podejrzanem. Doktór... Powinienby pomyśleć: „Może chciał tu zrobić jakąś aluzyę do lekarza“. I trzeba, aby miał nowy jakiś dowód mego podniecenia, żeby sądził, że umysł mi się zamącił pod wpływem gorączki, w stanie przejściowym maligny“. Kiedy tak rozumowałem, obrazy szybkie i jasne przebiegały mi przez myśl, z wyrazistością przedmiotów rzeczywistych i dotykalnych. „Mam gorączkę i to bardzo silną nawet. A jeśli rzeczywista nastąpi maligna, jeśli bezwiednie podczas niej miałbym odsłonić skrywaną tajemnicę!“
Czuwałem nad sobą z trwożnym niepokojem.
Ozwałem się;
— Ten lekarz, lekarz... czyś ty nie wiedział...
Mój brat pochylił się ku mnie, znowu dotknął ręką mego czoła z niepokojem i westchnął.
— Nie dręcz się, Tullio. Uspokój się.
Poszedłszy zmoczyć ręcznik w zimnej wodzie, przyłożył go do rozpalonej mej głowy.
Korowód obrazów szybkich i jasnych wciąż w dalszym ciągu przeciągała przed memi oczyma. Widziałem konanie dziecka z straszliwą wyrazistością wizyi. Dogorywało ono w kołysce. Twarz miało barwy popiołu, odcienia tak sinawego, że po nad brwiami wysypka mleczna wydawała się żółtą. Warga dolna zapadła, nie była już widoczną. Od czasu do czasu podnosiło powieki, które zlekka podkreśliły się fioletem, powiedziałbyś, że źrenice przyległy do nich, bo ścigały ruch ich i gubiły się pod niemi, nie dozwalając nic widzieć, prócz białek matowych. Od czasu do czasu chrapanie zgłuszone przerywało się. W pewnej chwili lekarz mówił, jakby chcąc ostatniego spróbować jeszcze środka:
— Prędko! prędko! Przenieśmy kolebkę do okna, na światło. Ustąpcie! na boki Dziecku potrzeba powietrza. Zróbcie miejsce.
Mój brat i ja przenosiliśmy kołyskę, która miała dziwne podobieństwo do trumny. Ale przy świetle widok był jeszcze okropniejszy, przy tym zimnym blasku spadłego śniegu. I matka moja wołała:
— Ależ on umiera! Patrzcie, patrzcie: on umiera! Dotknijcie jego pulsu!
A doktór odpowiada:
— Nie, nie. Wszakże oddycha. Dopóki jest oddech, jest i nadzieja. Odwagi!
I wlewał w sine wargi konającego łyżeczkę eteru. Po kilku sekundach umierający otwierał oczy, wywracał w górę źrenice, wydawał słaby jęk. Lekka zmiana zachodziła w jego cerze. Nozdrza jego drgały.
A doktór mówił:
— Nie widzi pani? Wszakże oddycha! Do końca nie trzeba tracić nadziei.
I poruszał powietrze nad kołyską wachlarzem; potem przyciskał palcem podbródek dziecka, aby mu otworzyć usta. Język, przywarły do podniebienia, opadał jak klapka i widziałem klejowatość włóknistą ciągnącą się między podniebieniem a językiem, białawą materyę nagromadzoną w gardle. Ruch konwulsyjny wznosił w górę ku twarzy rączki zsiniałe zwłaszcza u dłoni, u fałd przedziałów palcy, u paznokci: rączki już trupie, których matka moja dotykała co chwila. Mały palec prawej ręki wciąż odsunięty od innych, drgał zlekka w powietrzu. Nie było nic boleśniejszego nad ten widok.
Fryderyk starał się przekonać matkę, by wyszła z pokoju. Ale ona, schylona nad twarzą Rajmunda tak nizko, że jej dotykała niemal, śledziła najdrobniejsze oznaki. Jedna łza jej spadła na uwielbianą główkę. Czemprędzej otarła ją chustką, spostrzegła jednak, że na ciemieniu w miejscu, gdzie się schodzą kości, część czerepu obniżyła się, zaklęsła.
— Patrz doktorze! — wołała z przestrachem.
I oczy moje wlepiały się w tę czaszkę mięką, posianą strupami mlecznemi, żółtawą, podobną do kawałka wosku, pośród Którego wyżłobionoby dołek. Wszystkie szwy były widoczne. Żyła skroniowa, niebieskawa ginęła pod strupami.
— Patrz pan, patrz!

iły życia zbudzone na chwilę środkiem sztucznym eteru, poczynały słabnąć. Chrapanie przybrało dźwięk charakterystyczny; drobne rączki opadły, po bokach, nieruchome; podbródek, kurczył się coraz bardziej; szpara czaszki stawała się coraz głębszą i nie widać już było pod ciemieniem pulsacyi. Naraz umierający zdał się czy nić jeszcze wysiłek jakiś. Czemprędzej doktór uniósł mu głowę. I z drobnych ustek zsiniałych wydobyło się nieco płynu białawego. Ale w tem wysiłku zrzucenia skóra czoła się naprężyła i po przez naskórek widocznemi stały się plamy brunatne rozlania krwi. Moja matka wydała krzyk okropny.
— Chodźmy, chodźmy, mamo, wyjdź ze mną — powtarzał jej brat mój, usiłując ją pociągnąć z sobą.
— Nie, nie, nie!
A doktór dał nową łyżeczkę eteru. I konanie przedłużyło się, męczarnia ciągnęła się dalej. Drobne rączki podnosiły się jeszcze; palce poruszały się słabo, z po za przymkniętych powiek ukazywały się tęczówki, potem znikały znów ruchem wstecznym, podobne do dwu kwiatków uwiędłych, do dwu drobnych koron kwiatu, coby się za Łykały skurczem bezwładnym.
Wieczór zapadał a dziecko wciąż jeszcze konało. Na szybach okna była niby jasność świtu; a świt ten szedł od białości śniegu, walczącej z ciemnością.
— Umarł! umarł! — krzyczała matka moja, nie słysząc już chrapania i widząc siną plamę zarysowującą się dokoła nosa.
Zapalono świecę, trzymała ją jedna z kobiet i płomyczek żółtawy migotał w nogach kołyski Niespodziewanie matka odkryła ciało dziecko, by je pomacać.
— On zimny, całkowicie zimny!
Nogi wyciągnęły się, stopy posiniały. Nie było nic okropniejszego nad teki biedny łachman obumarłego ciała, przed tem oknem pełnem ciemności, przy tem bladem świetle świecy.
Raz jeszcze przecież dźwięk jakiś, co nie był ani kwileniem, ni krzykiem, ni chrapaniem wyszedł z tych ust niemal już sinych zupełnie, okrytych odrobiną śliny białawej. I matka moja jak szalona rzuciła się na małego trupa.
Widziałem wciąż to wszystko oczyma zamkniętemi. A kiedym je otworzył, widziałem wszystko jeszcze z wyrazistością nie do wiary.
— Ta świeca! Sprzątnij tę świecę! — wołałem na Fryderyka, podnosząc się na posłaniu, przestraszony ruchomością bladego płomyka. — Sprzątnij tę świecę!
Fryderyk poszedł zdjąć ją i postawił za parawanem. Potem powrócił do mego łóżka, znaglił mnie bym się położył napowrót, odmienił mi wilgotny okład na czole.
Chwilami wśród ciszy słyszałem jego westchnienia.




LII.

Następnego dnia, jakkolwiek byłem okropnie osłabiony i z sił opadły, chciałem być obecnym na nabożeństwie w kaplicy, pogrzebie, na całej ceremonii.
Maleńki trup był już zamknięty w trumience białej, pokrytej płytą kryształową. Na czole miał wieniec z białych chryzantemów; w złożonych rączkach trzymał także kwiat białego chryzantema; nic jednak nie dorównywało białości woskowej małych jego rączyn, u których tylko paznokcie zachowały fioletową barwę.
Był tam Fryderyk, Jan Scordio, ja i kilku służących. Cztery gromnice płonęły spadając w łzach woskowych. Wszedł ksiądz, ubrany w białą stułę, za nim klerycy nieśli kropielnicę i krzyż. Uklęknęliśmy wszyscy. Ksiądz pokropił trumnę wodą święconą, mówiąc:
Sit nomen Domini...
Potem odmówił psalm:
Laudate, pueri, Dominium...
Fryderyk i Jan de Scordio powstali, ujęli trumienkę. Przed nimi Piotr drzwi otwierał. Ja szedłem za nimi. Za mną ksiądz, klerycy i czterej słudzy z zapalonemi świecami. Przechodząc kurytarzem, pogrążonym w milczeniu, doszliśmy do kaplicy; podczas tego pochodu ksiądz powtarzał słowa psalmu:
Beati immaculati...
Kiedy trumienkę wniesiono do kaplicy, kapłan wymówił;
Hic accipiet benedictionem a Domino...
Fryderyk i starzec złożyli trumienkę na małym katafalku, pośrodku kaplicy. Uklęknęliśmy wszyscy. Ksiądz powtarzał inne psalmy jeszcze. Potem odmówił inwokacyę, aby dusza niewiniątka weszła w podwoje niebieskie. Następnie pokropił znów trumnę wodą święconą. Wyszedł a za nim klerycy.
Wówczas podnieśliśmy się. Wszystko gotowe już było do pogrzebu. Jan de Scordio wziął lekką trumienkę na ręce a oczy jego utkwione były w tafli kryształu. Fryderyk zszedł pierwszy do grobowców a starzec schodził za nim, niosąc trumienkę. Ja schodziłem ostatni z jednym służącym. Nikt nic nie mówił.
Podziemie grobowe było obszerne, całe wyłożone szarym kamieniem. W ścianach wyżłobione były framugi, jedne zamknięte już płytami kamiennemi, inne rozwarte, pełne cienia, oczekujące na swą zdobycz. U jednego ze sklepień zwieszały się trzy lampy, podsycane oliwą i płonęły one spokojnie w powietrzu wilgotnem a ciężkiemj wązkiemi płomykami, nie zagasającemi nigdy.
— Tutaj — rzekł brat mój.
I wskazał otwartą framugę, mieszczącą się obok innej, zamkniętej już kamienną płytą. Na tej płycie wyrytem było imię Konstancyi; głoski tego imienia połyskiwały niewyraźnym jakimś odblaskiem.
Wtedy, by raz jeszcze pozwolić nam przypatrzeć się zmarłemu dziecku, Jan Scordio wyciągnął ramiona, niosące małą trumienkę. I popatrzyliśmy nań. Po przez kryształ ta drobna twarzyczka sinawa, te małe rączyny złożone i ta sukienka, i te chryzantemy i cała ta białość wydała się nieskończenie gdzieś daleką, nieujętą, niedościgłą, jak gdyby wieko przezrocze tej trumny, podtrzymywanej ramionami wyniosłego tego starca, pozwoliło nam ujrzeć przez szczelinę strzęp jakiejś nadziemskiej tajemnicy, straszliwej i słodkiej zarazem.
Nikt nie wymówił ani słowa. Zdało się, że nikt nie śmie odetchnąć.
Starzec zwrócił się ku framudze grobowca, pochylił się, złożył trumienkę, posunął ją ostrożnie w głąb nieco. Potem przyklęknął i pozostał tak przez kilka minut nieporuszony.
W głębi ustawiona trumna tworzyła niewyraźną plamę białą. Pod blaskiem lamp siwowłosa głowa starca błyszczała światłem tak pochylona nad skraju ciemności.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.