Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomyślałem: „Trzeba czekać“. Ale w miarę, jak budziło się we mnie smutne przeczucie, zmniejszała się moja odraza do intruza, słabło rozdrażnienie. Spostrzegałem, te serce moje pozostało ściśnięte i nędzne, niezdolne do uniesienia radości.
Wspominałem ten wieczór, jak wieczór najsmutniejszy w życiu.
Przypuszczając, że Jan Scordio był gdzieś w pobliżu, wyszedłem z domu i puściłem się aleją, gdzie obaj z bratem spotkaliśmy go poprzednim razem. W blasku półzmroku leżała zapowied pierwszego śniegu. Wzdłuż szeregu drzew rozciągał się kobierzec liści. Obnażone i suche gałęzie przerzynały niebo.
Patrzałem przed siebie z nadzieją spostrzeżenia sylwetki starca. Myślałem o przywiązaniu tego starca do chrzestnego syna, o tej miłości sędziwej i zrozpaczonej, o tych rękach namulonych, chropowatych, które drżały podtrzymując dziecię, owinięte w pieluchy. I myślałem: „Jakby on płakał!“ Widziałem drobne zwłoki w powijakach wyciągnięte w trumience, pośród wieńców białych chryzantemów, między czterema płonącemi gromnicami i Jana płaczącego przy nich na kolanach. „Moja matka płakać będzie, rozpaczać. Cały dom pokryje się żałobą. Smutne to będą święta Bożego Narodzenia. A co zrobi Juliana, skoro ukażę się na progu alkowy, u jej łoża i oznajmię: On umarł!“