Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szlachetną, poświęcana się w milczeniu, jak bohater z powieści Oktawiusza Feuilleta! Co za bohaterstwo!“ Ironia udręczała mi duszę, rwała wszystkie fibry. Wówczas po raz drugi naszła mnie ochota szalona ucieczki przed moim losem.
Patrzałem przed siebie. Tuż, blizko, pomiędzy pniami drzew, rysującemi się w niepewnych konturach, niby wizya senna, migotał Assorio. „To dziwne!“ — myślałem, przejęty szczególnym dreszczem. Aż do tej chwili nie spostrzegłem, że koń mój, pozostawiony sam sobie, puścił się ścieżyną, prowadzącą wprost ku rzece. Powiedziałbyś niemal, że dziwną jakąś atrakcyą pociąga mnie Assorio ku sobie.
Zawahałem się na chwilę między dwoma alternatywami: jechać dalej aż do brzegu, czy zawrócić napowrót? Nakoniec przemocą wyrwałem się z pod uroku wody i prześladującej mnie myśli. Zwróciłem konia w przeciwnym kierunku.
Ciężkie przygnębienie nastąpiło po wstrząśnieniu wewnętrznem. Wydało mi się naraz, że dusza moja stała się jakimś przedmiotem marnym, uwiędłym, zgniecionym, czemś zmalałem, nędznem. Rozrzewniłem się; poczułem litość nad samym sobą, litość nad Julianą, poczułem litość nad temi wszystkiemi istotami, na które boleść położyła swój stygmat niestarty, które drżą w uścisku losu, jak drży pokonany w dławiącej pięści zwycięzcy bezlitosnego. „Czem jesteśmy! Co wiemy? Czego chcemy? Nikt nie otrzymał nigdy tego, co