Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie byłże zatem szaleńcem mężczyzna, co bez wyrzutu sumienia poświęcał dla innych miłostek, zamąconych i kapryśnych, tę istotę, tak boleśnie uśmiechnioną, taką pełną prostoty a tak odważną? Przypominam sobie (i dziwię się dzisiaj mej przewrotności ówczesnej) przypominam sobie, że między argumentami, jakie wymyślałem, by uspokoić swe sumienie, najważniejszym był taki: „Ponieważ wzniosłość moralności jest rezultatem gwałtowności cierpień, nad któremi odnosi się tryumf, była dla niej potrzebną dla osiągnięcia tej wyższości, aby miała okazyą okazania bohaterstwa, by przecierpiała to wszystko, co wycierpiała przezemnie.“
Ale pewnego dnia spostrzegłem, że cierpienie to podkopuje i jej zdrowie; zauważyłem, że bladość jej nabierała teraz kolorytu kredowego niemal i ściemniała się chwilami sinawym jakimś cieniem. Niejednokrotnie pochwyciłem na jej twarzy wyraz powstrzymywanej boleści; niejednokrotnie w mej obecności przejmowało ją nieprzeparta jakieś drżenie, które wstrząsnęło nią całą tak, że słyszałem szczęk jej zębów, jak w paroksyzmie nagłej febry. Jednego wieczoru z ustronnego pokoju dobiegł aż do mnie okrzyk, który jej się wydarł z piersi, krzyk rozdzierający; pobiegłem i zastałem ją stojącą, opartą plecami o szafę, wijącą się w konwulsyach bólu, jak gdyby zażyła trucizny. Pochwyciła moją rękę i trzymała ją ściśniętą jak w kleszczach.