Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tullio! Tullio! o jakież to okropne! Jakież okropne!
Patrzyła mi w twarz bardzo zblizka; utkwiła we mnie szeroko rozwarte oczy, które w cieniu wydały mi się nadmiernie wielkiemi. I widziałem, jak w wielkich tych oczach przebiegały, zda się fale nieznanej jakiejś boleści. Ten wzrok uporny, nie do zniesienia, przejął mnie nagle szalonym przestrachem. Działo się to wieczorem o zmroku, okno było otwarte i firanki wzdymały się, poruszane powiewem wiatru a świeca paliła się na stoliku przed lustrem. I nie wiem, dlaczego to poruszanie się firanek, to chwiejące się światełko, odbite na bladem tle lustra, splotły się w moim umyśle w jakiś obraz dziwnie ponury, niemal złowrogi, który jeszcze większą przejął mnie trwogą. Myśl o truciźnie przyszła mi nagle jak oślepiający blask błyskawicy. W tej chwili Juliana nie mogła powstrzymać nowego okrzyku i niemal nieprzytomna ze zbytku boleści, rzuciła mi się na piersi jak oszalała:
— O Tullo! Tullo! Ratuj mnie, ratuj!
Zdrętwiały z przestrachu, stałem przez chwilę nie mogąc wymówić ani słowa, nie mogąc poruszyć się nawet.
— Coś ty zrobiła, Juliano, co zrobiłaś? Mów, mów... co zrobiłaś.
Zdumiona wielką zmianą mego głosu, cofnęła się nieco i popatrzyła na mnie. Musiałem widocznie mieć twarz bledszą i bardziej zmienioną od