Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój Boże! Mój Boże! Wyglądasz tak, że się ciebie przelęknąć można... Nie możesz utrzymać się na nogach... Edyto, Krystyno, prędko, biegnijcie na górę rozgrzać łóżko. A ty, Tullio, chodź; zaniesiemy ją razem.
Juliana broniła się uparcie.
— Ależ nie, nie, mamo; to nie, nie obawiaj się...
— Pojadę zaraz do Tussi przywieźć doktora — zaproponował Fryderyk. — Za pół godziny będę z powrotem.
— Nie, Fryderyku, nie! — krzyknęła Juliana, z gniewem niemal, jak gdyby ta propozycya rozjątrzyła ją. — Nie chcę. Doktór tu niepotrzebny zupełnie. Wiem, jak sobie poradzić, co zażyć. Wszystko mam na górze. Chodźmy na górę, mamo. Mój Boże, jak też wy wszyscy się przestraszacie byle drobnostką. Chodźmy, chodźmy!...
Można było sądzić, że odraza odzyskała siły. Zrobiła kilka kroków bez wszelkiej pomocy. Po schodach podtrzymywaliśmy ją oboje z matką. Ale doszedłszy do swego pokoju, dostała konwulsyjnych wymiotów, które trwały przez kilka minut. Kobiety poczęły ją rozbierać.
— Idź ztąd, Tullio, idź ztąd, proszę cię — mówiła. — Powrócisz później do mnie. Mama zostanie ze mną. Nie martw się...
Wyszedłem. Zatrzymałem się w jednym z przyległych pokojów i usiadłem na otomanie, czekając wezwania. Słyszałem kroki kobiet służebnych