Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiem, moją zupełnie nakoniec; dokoła nas roztaczał się ogród samotny, osypany kwieciem, pełen wspomnień, pełen tajemnic; dom odosobniony czekał na nas, ukryty w gęstwie krzewów kwitnących, pod strażą jaskółek opiekuńczych.
— Czy sądzisz, że nie miałbym dość siły, aby cię zanieść? — rzekłem, chwytając jej ręce, splatając jej palce z mojemi. — Dawniej byłaś leciuchna jak piórko. Teraz musisz być jeszcze lżejsza... Spróbujem się?
Cień zasłonił jej oczy. Przez sekundę zdawała się zatopioną w jakiejś myśli, jak kiedy się zastanawiamy nad czemś a potem nagłe po weźmiem postanowienie. Później wstrząsnęła głową i przechylając się w tył, zwieszając za ręce zaczepione o moje dłonie, z śmiechem, co odkrył trochę jej dziąsła bezkrwiste:
— A więc podnieś mnie! — zawołała.
Zaledwie powstawszy, upadła mi na piersi, i teraz ona to pierwsza ucałowała mnie z rodzajem namiętności spazmatycznej nieomal, jakby pochwycona nagłym szałem, jak gdyby chciała od jednego razu zaspokoić pragnienie dzikie, bolesne.
— A! umieram! — powtarzała, kiedy oderwałem usta od jej ust.
I usta te wilgotne, nieco wystające, wpół otwarte, co teraz poczerwieniały, ożywione tęsknotą, wpośród tej twarzy tak bladej i tak wątłej, sprawiły mi rzeczywiście wrażenie dziwnie