Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zek, które mi przypominały poranne moje zdrowe upojenie i uśmiech Juliany i własny mój przestrach, pieśń ta wydała mi się rozpaczniejszą, niż kiedykolwiek.
Gdzie była Juliana? Czy poszła na górę? Czy pozostała jeszcze na dworze?... Wyszedłem po cichu, zeszedłem po schodach drugiego piętra, przeszedłem korytarz nie spotkawszy nikogo. Czułem potrzebę nieposkromioną szukania jej, zobaczenia koniecznie; myślałem, że może dość mi będzie być obok niej, aby odzyskać spokój, odzyskać ufność. Wychodząc na trawnik przed domem, spostrzegłem ją pod cieniem wiązów w towarzystwie Fryderyka.
Oboje uśmiechnęli się do mnie. Kiedy podszedłem bliżej, brat mój ozwał się z uśmiechem:
— Mówiliśmy tu o tobie, Juliana sądzi, że niebawem sprzykrzy ci się Badiola... A wtedy w cóż obrócą się nasze plany?
— Nie, Juliana tego nie odpowiedziałem, siląc się na odzyskanie zwykłej swobody. — Ale ty się przekonasz, że to przeciwnie, znudził mi się Rzym... i wszystko inne.
Patrzałem na Julianę, I dziwny, prawdziwie cudowny przewrót odbywał się w mojej duszy. Wszystkie smutne myśli, które dotychczas mnie przygnębiały, spływały gdzieś w głąb obecnie, przyćmiewały się, rozpraszały, ustępując miejsca jakiemuś zbawiennemu uczuciu, które sam widok tylko jej i brata mego budził we mnie. Ona sie-