Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

działa w pozie niedbałej, trzymając na kolanach rozłożoną książkę; poznałem, że to książka, którą jej dałem przed kilku dniami, „Wojna i pokój“. Rzeczywiście, wszystko w niej, jej poza, jej spojrzenie tchnęło łagodnością i dobrocią. I zrodziło się we mnie wzruszenie podobne do tego, którego niezawodnie doznałbym, gdybym w tem samem miejscu, pod cieniem wiązów tych starych, tak dobrze mi znanych, z opadającemi pożółkłemi liśćmi, zobaczył młodą dzieweczkę Konstancyę, biedną siostrzyczkę moją obok Fryderyka.
Z wiązów za każdym powiewem wiatru osypywały się tysiące kwiatów. W białem świetle była to bezustanna ulewa spadających zwolna łuszczek przezroczych, niedostrzegalnych niemal, które zatrzymywały się w powietrzu, chwiały i drżały, jak skrzydła ważki, barwy nieokreślonej między zielenią a złoto — blond kolorem, przyprawiając patrzącego tym bezustannym spadkiem o zawrót głowy. Julianie deszcz ten osypywał kolana i ramiona; od czasu do czasu machinalnie strącała który z tych listków, co się zaplątał we włosy.
— A! gdyby to Tulio został w Badioli — mówił Fryderyk zwracając się do niej — dokazalibyśmy wielkich rzeczy, wprowadzili w życie nowe prawa agrarne, położyli podwaliny nowego porządku rolniczego... Uśmiechasz się? Daj pokój i tobie przypadnie również cząstka w naszem dziele;