Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nika — Postawa to zwykłego tylko człowieka a przecież powiedziałbyś, że to olbrzym.
Żeby lepiej módz się przyjrzeć, zatrzymaliśmy się poza drzewem na skraju lasu. Jan zajęty robotą nie spostrzegł nas dotąd jeszcze.
Szedł polem, prosto przed siebie, z miarową powolnością. Głowa jego, nakryta czapką z wełny zielonej i czarnej, z dwoma nausznikami, spadającemi wzdłuż policzków, według starożytnej mody frygijskiej. Woreczek biały, zawieszony na szyi za pomocą skórzanego rzemienia, spływał mu od pasa, pełen ziarna. Lewą ręką przytrzymywał worek otwarty a prawą nabierał w dłoń ziarno i rozsypywał je. Ruchy miał szerokie, pełne siły i pewne, rytmicznie równe. Ziarna ulatywały z jego dłoni, połyskiwały przez chwilę w powietrzu złotemi iskierkami i spadały strugami równemi niby deszczu na wilgotne skiby. Rolnik szedł powoli a bose nogi tonęły mu w ziemi, co ustępowała pod jego stopą, z głową wzniesioną w górę, oblaną świętem słonecznem światłem. Ruchy jego były szerokie, silne a pewno. Cała postać miała piętno prostoty, coś uświęconego, zda się, wielkiego.
Puściliśmy się polem.
— Witaj, Janie! — zawołał Fryderyk, podchodząc ku starcowi. — Błogosławionym niech będzie twój siew! Błogosławionym niech będzie przyszły chleb twój!
— Witaj! — powtórzyłem z kolei.