Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drżących z powiewem wietrzyku. Serce moje ścisnęło się tak mocno, że na chwilę zdawało mi się, że zemdleć muszę. Ileż uczuć serdecznych, ile tkliwości okazywały te ręce matki mojej, spoczywające na tem cacku białem, które miało okrywać głowę syna, co nie był moim!
Pozostałem tu kilka minut. Miejsce to było prawdziwem sanktuaryum domu, sacro sanctum. Na jednej ścianie wisiał portret mego ojca, do którego Fryderyk bardzo był podobny; na drugiej portret Konstancyi, która była cokolwiek podobną do Mani. Dwie te twarze, istniejące tem istnieniem wyższem, które nadaje drogim zmarłym pamięć tych, którzy ich kochali, miały oczy magnetyczne i przenikliwe, oczy, które zdawały się widzieć wszędzie i przenikać wszystko. Inne relikwie dwojga zmarłych uświęcały to ustronie. Stała tam w jednym rogu na cokule pod kloszem z kryształu, pokrytym czarną krepą, maska pośmiertna, modelowana z trupa człowieka, którego matka moja kochała miłością głębszą od jego śmierci. A przecież wnętrze tych pokojów nie miało w sobie nic żałobnego. Panował tu spokój dostojny, który ztąd zdawał się płynąć na dom cały, jak życie płynie z serca rytmicznem tętnem.