Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wejdź — wyszeptała, nie puszczając mnie z swego uścisku. — Wejdźże.
Słyszę jeszcze ten głos, wychodzący z tych ust tak bliskich a niewidzialnych przecież, rzeczywisty a jednak tajemniczy, ciepłem tchnieniem dochodzący do mego ucha a przecież tak serdeczny, tak spojony, zda się, ze mną, że wydał mi się płynącym z głębi mej duszy, bardziej niewieści, słodszy niż jakikolwiek inny głos na ziemi był nim kiedykolwiek — słyszę go jeszcze i słyszeć będę zawsze.
— Wchodźże, wchodź.
Popchnąłem drzwi. Przeszliśmy próg razem, stopieni niemal, zlani w jedną, rzekłbyś, istotę, w ciszy zupełnej, bez szelestu.
Przysionek oświetlony był z góry wysokiem oknem okrągłem. Jaskółka uleciała nad naszemi głowami z świergotem. Podnieśliśmy oczy zdziwieni. Gniazdo zwieszało się z pomiędzy malowideł sklepienia. W oknie jedna z szyb była wybitą. Przez utwór ten jaskółka uciekła w dal ze świegotem.
— Teraz jestem twoją, twoją całkowicie — szeptała Juliana, nie odejmując mi rąk z szyi.
Ale ruchem nagłym okręciwszy się, zawisła mi na piersi i dotknęła ust. Złączyliśmy się w długim pocałunku. Upojony zawołałem:
— Chodź! Idźmy na górę! Czy chcesz, żebym cię zaniósł?
Mimo odurzenia, czułem taką siłę w muszku-