Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLV.

Wieczör zbliżał się. Zeszedłem do kaplicy, zobaczyłem tam przygotowania czynione do nowenny: żłobek, kwiaty, świece woskowe. Wyszedłem, sam nie wiedząc czemn; spojrzałem w okno pokoju Rajmunda. Chodziłem szybkiemi krokami wzdłuż i wszerz po tarasie, w nadziei, że opanuję konwulsyjne drżenie, dreszcz przejmujący, co mnie przenikał do kości, spazmy, co ściskały próżny żołądek.
Był to zmrok lodowaty, o odblaskach stali, rzekłbyś, ostrych jak klinga. Jakaś bladość zielonkawa rozciągała się w dali na horyzoncie, po nad doliną, ołowianego koloru, gdzie wężowemi zakręty płynął Assoro. Rzeka połyskiwała samotna.
Nagłe przerażenie ogarnęło mnie. Pomyślałem:
„Czyżbym się lękał?“
Wydała mi się, że jakiś świadek niewidzialny obserwuje moją duszę. Doznałem takiejże samej przykrości, jaką sprawiają czasem spojrzenia magnetycznie w nas wlepione. Pomyślałem.