Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na jedną, to na drugą stronę, wkładało palce do ust. U piąstek, u kostek, pod kolanami, na dolnej części brzucha, ciało zaokrąglało się w obrzmienia zwisające, posypane pudrem ryżowym. Ręce matki mojej pieściły te członki drobne, wyszczególniając po kolei wszystkie ich właściwości, zatrzymywały się z upodobaniem na tej skórze, którą świeża kąpiel wygładziła i uczyniła połyskliwą. I powiedziałbyś, te te pieszczoty sprawiają niemowlęciu uciechę.
— Pomacaj, pomacaj, jaki on już jest jędrny — mówiła, nakłaniając mnie, bym go dotknął.
I zmuszony byłem go dotknąć.
— Weź w rękę, jaki on ciężki.
I byłem zmuszony podnieść go, poczuć to drobne ciałko ciepłe i flakowate, dygoczące w mych dłoniach, drżących ze wzruszenia.
— Patrzaj!
Matka moja ujęła w dwa palce delikatne piersi dziecka, zamykające w sobie uporne życie istoty, niosącej z sobą nieszczęście.
— Złotko, skarbie, skarbie babki! — powtarzała, łechtając zlekka palcem podbródek dziecka, nie umiejącego się śmiać jeszcze.
Ukochana głowa osiwiała, co już pochylała się z tąż samą pieszczotą nad dwiema ubłogosławionemi kolebkami, nieco bielsza jeszcze teraz, schylała się bezwiednie nad synem innego, nad intruzem. Wyobrażałem sobie, że nie okazywała