Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w pokoju. Życie płynęło, czas uciekał. Moja dusza była pustą i samotną.
Kiedy gwałtowność wzruszenia osłabła, kiedy rozproszyło się upojenie boleści, postawy nasze nie miały już znaczenia, nie miały racyi bytu. Trzeba mi było podnieść się, podnieść Julianę, powiedzieć coś, zamknąć stanowczo tę scenę; ale wszystko to przejmowało mnie dziwnym wstrętem. Wydawało mi się, że stałem się niezdolnym do najmniejszego wysiłku, tak fizycznego, jak moralnego. Gniewało mnie, że byłem tu, że znoszę te konieczności, że natrafiać muszę na te przeszkody, że nie mam siły zmienienia pozycyi. I rodzaj głuchej urazy przeciw Julianie rozpoczął nurtować w głębi mej duszy, urazy niejasnej jeszcze.
Podniosłem się. Pomogłem jej się podnieść. Każde łkanie, jakie od czasu do czasu wstrząsało nią jeszcze, przyczyniało się coraz więcej do zwiększenia się we mnie tej urazy niewytłumaczonej.
Więc to prawda, że pewne zarodki nienawiści kryją się w głębi wszelkiego uczucia, co łączy dwoje istot ludzkich, co zbliża raczej do siebie dwa egoizmy? Więc to jest prawda, że te zarodki nienawiści nieuniknionej hańbią zawsze i bezczeszczą nasze najserdeczniejsze chwile oddania, nasze najlepsze porywy? Wszystko, co jest pięknego w duszy, nosi w sobie zarodek tajnego rozkładu, jest na rozkład z góry skazane.