Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przemówiłem (i lękałem się, żeby mimowolnie ton mego głosu nie wydał się niedość łagodnym):
— Bądź spokojną, Juliano. Nadeszła chwila, w której należy być odważną. Pójdź. Usiądź tu. Uspokój się. Może zechcesz napić się nieco wody? Może ci podać sole orzeźwiające? Odpowiedz.
— Owszem, podaj mi trochę wody. Stoi tam w alkowie na stoliku.
W głosie jej były jeszcze łzy; i ocierała sobie twarz chustką, siedząc na nizkiej otomanie naprzeciw wielkiego lustra szafy. Nie przestawała łkać konwulsyjnie.
Wszedłem do alkowy, by wziąć szklankę. W półcieniu spostrzegłem łóżko. Było już przysposobione na noc; jeden róg kołdry był podniesiony i odwinięty — długa koszula biała położona była obok poduszki. Natychmiast węch mój subtelny i czujny poczuł słaby zapach batystu, zapach zwietrzały nieco irysu i fijołków, tak dobrze mu znany. Widok łóżka, ten zapach tak znajomy, zaniepokoiły mnie głęboko. Coprędzej nalałem szklankę wody, niosąc ją oczekującej Julianie.
Wypiła kilka łyków, po troszeczku; ja stałem przed nią śledząc uważnie ruch ust.
— Dziękuje ci, Tullio — rzekła.
I oddała mi szklankę, jeszcze do połowy napełnioną. Ponieważ pić mi się chciało, wypiłem pozostałą wodę. Ten czyn machinalny wystarczył, by wzmódz jeszcze mój niepokój. Usia-