Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dłem z kolei na otomanie. I milczeliśmy oboje pogrążeni w zamyśleniu, oddzieleni od siebie tylko niewielką przestrzenią.
Otomana z dwiema naszemi postaciami odbijała się w lustrze szafy. Mogliśmy widzieć nasze twarze wzajem, nie patrząc na siebie, ale cokolwiek niewyraźnie, ponieważ światło było słabe i ruchome. Na tle niewyraźnem lustra przypatrywałem się bacznie sylwecie Juliany, która w swej nieruchomości nabierała jakiegoś tajemniczego pozoru, niepokojącego czaru niektórych portretów kobiecych, pociemniałych pod wpływem czasu, siły życia urojonego, jaką mają istoty powstałe z halucynacyi. I stało się, że zwolna ten obraz oddalony wydał mi się daleko więcej posiadającym życia, niż osoba rzeczywista. Stało się, że zwolna zobaczyłem w tym obrazie kobietę pieszczącą, kobietę rozkoszną, kochankę wiarołomną.
Zamknąłem oczy. Ów drugi wystąpił nagle. Jedna z moich wizyj zwykłych poczęła się kształtować.
Myślałem: „Dotychczas nie zrobiła żadnej wzmianki bezpośredniej, żadnej aluzyi do swego upadku, do okoliczności tego wypadku. Wymówiła jedno tylko zdanie znaczące: „Czy sądzisz, że błąd jest tak wielkim, kiedy dusza nie bierze w nim udziału?“ Frazes! I co chciała przez to powiedzieć? Szło tu o jedno z tych rozróżnień subtelnych, do których uciekamy się zazwyczaj, aby wytłomaczyć i złagodzić wszelkie zdrady, wszyst-