Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czora! Kiedyż wreszcie pani zdecyduje się na przyjazd? Wszakże niezadługo?
Spytałem Juliany:
— Czy nie zechciałabyś, abyśmy pojechali tam we wtorek?
Po chwili wahania, hamując z wielkim trudem ciężką troskę, co jej pochylała czoło, odparła:
— Pojedźmyż tam we wtorek, skoro sobie tego życzysz.
— Dobrze zatem, Kalikscie — odpowiedziałem starcowi z oddźwiękiem tak żywego rozradowania w głosie, że sam nim byłem zadziwiony, tak ten wylew mojej duszy był nagłym i mimowolnym. — Czekaj nas we wtorek rano. Zabierzemy z sobą śniadanie. Nie rób żadnych przygotowań. Rozumiesz? Pozostaw dom zamkniętym. Ja sam chciałbym drzwi jego pierwszy otworzyć, sam po kolei odmykać jedno okno po drugiem. Uważasz?
Szczególniejsza radość, bez wszelkiego zastanowienia, bez restrykcyi, popychała mnie do czynności i rozmów błahych, niedorzecznych, szalonych niemal, które z trudnością tylko powstrzymywałem. Chciało mi się uściskać Kaliksta, popieścić mleczną jego brodę, wziąć go w objęcia, mówić z nim o willi Bzów, o przeszłości, o tych „dobrych czasach“ obszernie, pod blaskiem tego słońca wielkanocnego. „Mam więc przed sobą człowieka prostego, szczerego, całego z jednej sztuki, serce wierne!“ — my