Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

patrząc na niego. I raz jeszcze odzyskałem poczucie zupełnego bezpieczeństwa, jak gdyby przywiązanie tego starca było dla mnie drugim talizmanem przeciw pociskom losu.
Raz jeszcze od zachodu dnia poprzedniego, dusza moja podniosła się, podniecona bezmiarem radości, którą, zdało mi się, przesiąkła było całe powietrze, którą świeciły dla mnie oczy wszystkie, która wydzielała się z wszech istot.
Tego poranka Badiola była istnem miejscem pielgrzymek. Nie było wieśniaka, któryby nie przyniósł jakiegoś dam lub nie przyszedł składać życzeń. Błogosławione ręce matki mojej okryło dziś tysiące pocałunków; cisnęli się do niej zarówno mężczyźni, jak kobiety i dzieci. Na mszy, odprawianej w kaplicy, zgromadził się tłum cały, natłoczony i wylewający się przez jej bramę aż na taras, pod sklepieniem lazuru. Srebrzysty głos dzwonów rozlegał się radosną jakąś, niemal melodyjną harmonią w nieporuszonem najmniejszym wietrzykiem powietrza. Na wieży napis kompasu słonecznego mówił: Hora est benefaciendi. I w ten poranek chwalebny swą tradycyą, w którym czuć było, rzekłbyś, unoszącą się dokoła domu macierzyńskiego całą wdzięczność przynależną długiemu szeregowi dobrodziejstw, trzy te słowa zamieniały się w śpiew uroczysty, w jeden hymn rozgłośny.
Jakżebym pośród tego wszystkiego mógł zachować w duszy zdradzieckie podejrzenia, zwąt-