Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXVI.

Dziwny smutek ogarniał mnie teraz, kiedy stan chorej poprawiał się z dniem każdym. W głębi serca nie bez nieokreślonego żalu patrzałem na te dni smutne i szare, przebyte w półcieniu alkowy, kiedy chmurna monotonność deszczu zalegała jesienny krajobraz wsi dokoła. Te poranki, te wieczory, te noce, acz one były tak rozpaczne, miały przecież urok swój poważny. Z dniem każdym dzieło mego miłosierdzia wydawało mi się piękniejszem; bezmiar miłości zalewał mi duszę i zatapiał czasami wszystkie myśli czarne, sprowadzał czasami zapomnienie straszliwego faktu, budził we mnie jakieś złudzenie pocieszające, jakieś marzenia nieokreślone. Zamknięty w tej alkowie, doznawałem czasami uczucia takiego, jakiego doznaje się w cieniu opustoszałej kaplicy; czułem się niby w jakiejś przystani, bezpiecznej od gwałtownych burz życia, od nagabywań grzesznych. Czasami zdawało mi się, że lekka przegroda tych firanek odgradza mnie od przepaści. Nagle przejmował mnie lęk jakiś przed czemś nieznanem; dokoła mnie, wśród nocy,